Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.
Nr Sprawy: 189
Nazwa: Zniknięcie Starszej Major Ivero (cz.2)
Zleceniodawca: Ihoo i Queelo Ivero
Data Złożenia Zawiadomienia: 15 Września 31r.
Status: W toku
Miejsce: Las Granicy
Zapłata: 40 000 AeR Brak
Dodatkowe zapisy: Na pewno wyszła za granicę i to daleko. Trzeba ją znaleźć, nie dbam o konsekwencje.
Ihoo wypchała swoją torbę po brzegi jedzeniem i włożyła do niej tylko jeden zapasowy strój. Queelo patrzył na nią niepewnie. Nigdy nie rozumiał, czemu pakowała tak dużo rzeczy. Zupełnie jakby spodziewała się najgorszego. On sam wziął tylko swoją małą torbę z niewielkimi zapasami wewnątrz niej. To mu w zupełności wystarczy.
— Wychodzimy za granicę — powiedziała poważnym tonem Ihoo, próbując wepchnąć buty do bocznej kieszeni. — I to prawdopodobnie na więcej niż dzień. Oczywiście, że potrzebujemy dużych zapasów. Mógłbyś się trochę wysilić i zabrać ze sobą więcej.
— I tak będę targał twoje rzeczy — zauważył ponuro Queelo. — Żebyś mogła walczyć w razie czego.
— Otóż nie. — Podniosła się, odrzucając buty na bok. Chyba jednak nie zamierzała ich zabierać. — Biorąc pod uwagę, kogo zmusiłeś, żeby nam pomógł, to nawet nie będę musiała kiwnąć palcem. Mam nadzieję, że nic jej nie jest — zmieniła temat, smutniejąc nagle. — Wiem, że lubi znikać, ale to już jest niepoważne. Musimy ją znaleźć.
Nie powiedziała tego na głos, ale Queelo od razu zrozumiał, co sobie myślała. Według niej babcia zwariowała ze starości. Nie był pewien, czy powinien ją wyprowadzać z błędu. Zresztą czy aby na pewno tak bardzo się myliła? Babcia zdecydowanie nie zachowywała się jak osoba całkowicie zdrowa na umyśle.
— Jesteś w ogóle gotowy? — zapytała, przerzucając torbę przez ramię. — Świat na zewnątrz nie jest tak bezpieczny jak miasto. Może powinieneś zostać tutaj?
— Miasto też nie jest bezpieczne — powiedział Queelo bez emocji. — Nie ma wielkiej różnicy.
— Wiesz, że nie mówię o tym.
— Doskonale wiem. Chodźmy już.
Po tym, jak Queelo próbował zgłosić sprawę po raz drugi, Nassie się na niego wkurzył i postanowił jeszcze bardziej pomóc. Zebrał całą swoją głupią drużynę i powiedział, że sami ruszają na poszukiwania. Queelo miał ochotę zaprotestować, ale chęć znalezienia babci była zdecydowanie większa. Kiedy tylko Ihoo usłyszała o wyprawie, kategorycznie zabroniła bratu iść samemu, tak więc też została włączona do grupy.
Wesoła gromadka czekała na placu i wychodziło na to, że tylko i wyłącznie Queelo miał mały bagaż, aczkolwiek nikt nie miał też tak ogromnego, jak Ihoo. Czterech złotych wojowników stało w swoich głupawych złotych mundurach, rozmawiając o czymś. Umilkli natychmiast, kiedy ich zauważyli.
— O, jesteście! — ucieszył się Nassie, kiedy Queelo i Ihoo podeszli do ich grupy. — Poznajcie, to moja drużyna. Mikky już pewnie znacie, Queelo ją poznał, a twoja siostra chyba kiedyś z nią pracowałaaa? — dokończył zdanie niepewnie. Ihoo skinęła głową, potwierdzając jego przypuszczenia. — To ponury Allois, a to Aiiry, jego przeciwieństwo, który będzie robił za naszego przewodnika. Mam nadzieję przynajmniej. Zgodzili się nam pomóc!
— Tak za darmo? — zapytał Queelo, mrużąc oczy.
— Za przysługę. Wiszą mi kilka i nie miałem kiedy ich wykorzystać, bo normalnie nie potrzebuję tego typu pomocy.
Allois spojrzał na Nassie'ego ze złością, ale w żaden sposób nie skomentował jego zachowania. Wyglądało na to, że wszyscy w najbliższym otoczeniu wojownika niezbyt lubili jego podejście do życia. To była miła odmiana od ludzi, którzy go ubóstwiali.
— Rozumiem, że panna Ivero także idzie z nami? — zainteresował się, odwracając się teraz do Ihoo i chyląc lekko przed nią głowę. — To dla mnie zaszczyt w końcu panią poznać, tyle dobrego o pani słyszałem.
— Ta, jakkolwiek — zignorowała go całkowicie. — Będziemy tutaj tak stać i rozmawiać, czy w końcu się ruszymy? Tracimy tylko czas.
Tak więc ruszyli, po raz kolejny w stronę jeziora. Queelo w ciągu jednego tygodnia odwiedził to miejsce więcej razy niż w ciągu całego roku i miał go już zdecydowanie dość. Na szczęście nie musiał go długo oglądać, bo natychmiast skręcili w stronę lasu. Zatrzymali się na chwilę nad znakiem, żeby Aiiry mógł go zbadać, ale do jakichkolwiek wniosków doszedł, nie podzielił się nimi z resztą. Najwyraźniej nie były one jakoś specjalnie ważne dla ich sprawy.
Tym razem po drugiej stronie bariery nie panowała pustka. Dwa średniej wielkości infery siedziały na drzewach, sycząc w ich stronę. Może nie mogły się przebić, ale zdecydowanie były na tyle mądre, by czekać, aż ktoś wyjdzie na zewnątrz. Mikky spojrzała na nie z pogardą, sięgając po swoją kartę.
— Poczekajcie chwilę — powiedziała spokojnie, wyciągając nóż i otwierając przejście.
Zanim jednak zaatakowała potwory, te chyba zorientowały się, że nie mają żadnych szans i umknęły. Mikky prychnęła z niechęcią i dała reszcie znak ręką, że mogą już iść.
— Okej, to teraz podstawowe zasady — odezwał się Nassie, nie zatrzymując się. — Nie oddalamy się od grupy, jeśli nie umiemy jej potem znaleźć. Jeśli będziemy musieli się rozbiec, to nigdy nie zostawiając kogoś, kto nie umie walczyć, samemu sobie. Gdybyście się mimo wszystko zgubili, przede wszystkim znajdźcie sobie bezpieczne miejsce i czekajcie na pomoc, chyba że zacznie się ściemniać i będziecie w stanie wrócić do miasta. Broń boże nie błąkajcie się, jeśli nie macie pojęcia, gdzie jesteście, to może tylko utrudnić poszukiwania. Nie podchodzić do żadnych zwierząt, nawet tych przyjaźnie wyglądających, każde może być zagrożeniem. I ostatnia zasada: proszę nie zabijać Wąsa.
— Wąsa? — Queelo spojrzał na niego ze zdziwieniem.
Torba Nassie'ego już wcześniej była nieco otworzona, ale dopiero teraz dało się zauważyć, że coś się w niej rusza. Słysząc swoje imię, kot wytknął łepek na zewnątrz, zainteresowany. Wojownik podrapał go po głowie.
— To jest Wąs.
— Zabrałeś go ze sobą? — oburzyła się Mikky, zatrzymując się i piorunując go wzrokiem. — I jeszcze dałeś mu imię?!
— Masz kota? — zainteresował się Allois. Wcześniej szedł z przodu, ale słysząc zamieszanie, zwolnił kroku. — Nawet ładny. Gdzie go znalazłeś? Myślałem, że wszystkie wyzdychały.
— To infer — syknęła Mikky. — Ty jakiś nienormalny jesteś!
— Beznadziejne imię — odezwał się gdzieś z boku Aiiry, ale nie wyglądało na to, żeby miał się włączyć w dyskusję. Był chyba najbardziej spokojnym wojownikiem ze wszystkich.
— Przecież tu go znalazłem — odezwał się Nassie, udając, że zupełnie nie rozumie oburzenia koleżanki. — Nie powinienem go trzymać w mieście, więc pomyślałem, że go tu zostawię, żeby sobie żył jak żył wcześniej. Poza tym może nam pomóc. Ma bardzo dobry węch. No i jest bardzo przyjacielski.
Podkreślił bardzo mocno ostatnie słowo, dając do zrozumienia, że wciąż pamięta ich kłótnię. Mikky warknęła na niego, ale nie powiedziała nic więcej. Tymczasem kot wygrzebał się z torby i zeskoczył na ziemię, dumnie prezentując swoją dwukolorową sierść oraz długi, biały ogon. Zamiauczał nieco skrzekliwie i przeciągnął się, po czym ruszył za nogami swojego pana, starając się nie opuścić ich na krok.
Las był równie spokojny co poprzednio, jedynie wiatr trochę mocniej poruszał koronami drzew, co jakiś czas dając złudne wrażenie, że ktoś ich śledzi. Tym razem nie wyskoczyły na nich żadne infery, ani małe, ani duże, szli w całkowitej ciszy. Queelo to nie przeszkadzało, i tak nie lubił rozmawiać. Wykorzystał ten czas, żeby przyjrzeć się uważnie wszystkim.
Nassie'ego znał, bo widywał go niemal codziennie, więc nie zamierzał się na nim skupiać. Kto by chciał spoglądać tak długo na tę irytującą twarz, jeśli nie musiał tego robić? Chyba tylko jakiś masochista. Ominął więc wzrokiem tego idiotę i skupił się na innych.
Mikky wyglądała równie groźnie co wtedy, kiedy pierwszy raz ją zobaczył. Wodziła wzrokiem po otoczeniu, wypatrując niebezpieczeństw. Zdecydowanie była najgroźniejszym ogniwem tej całej bandy i na pewno też najbardziej kompetentnym. Trzymała jeden z wielu swoich noży w gotowości, gotowa zaatakować natychmiast. Nikt poza nią nie wyjął broni, ba, nawet nie wyglądali, jakby byli przygotowani na atak.
Alloisa Queelo czasem widywał w pracy, ale nie zdarzało się to często. Jak na szefa tej całej zgrai detektywów, bywał w biurze wyjątkowo rzadko. Też miał włosy obcięte na krótko, co było dziwne, bo wyglądał na okaz zdrowia. Były koloru ni to brązowego, ni to popielatego, jakiegoś pomiędzy, ale trudno było go określić, ze skórą zresztą było podobnie. Cały Allois był taki, że trudno było go określić. Czasem przychodził uśmiechnięty, jakby kochał cały świat, a czasem wyglądał, jakby miał ochotę wszystkich zabić i raczej nie zależało to od jego nastroju.
Aiiry był najcichszy z nich wszystkich i starał się trzymać z boku, nie rzucając się w oczy, kulił też ramiona. Dziwnie było zobaczyć nieśmiałego wojownika, ale pewność siebie raczej nie była wymagana w tym zawodzie, tylko skuteczność w biciu się z potworami. Przy boku, zamiast jakiegoś miecza, katany czy innego ostrza, miał pistolet, równie złoty co reszta broni. Złotem raczej nie strzelało się zbyt dobrze, ale co kto wolał.
Ihoo, jak to Ihoo, wyglądała normalnie. Jej włosy były na tyle krótkie, że nie dało się ich poprawnie związać, ale na tyle długie, żeby mogły jej wpadać do oczu i ogólnie przeszkadzać, więc co chwila odsuwała je z twarzy. Naprawdę mocno przypominała babcię, może pomijając brak zmarszczek i siwych włosów. Chociaż z charakteru Ihoo była najmilsza z ich rodziny, jej oczy miały ten sam złowrogi błysk, który mówił, że jeśli zaraz się nie zgodzisz, to zostaniesz zmieciony z powierzchni ziemi.
Minęło zaledwie kilka dni, a on już tęsknił za złośliwymi uwagami, które rzucała babcia zawsze po powrocie do domu. Bez niej było zbyt… zbyt miło. Nikt już nie narzekał, jaki świat jest niesprawiedliwy i jaka to młodzież niewychowana.
Dotarli do tego samego znaku, przy którym Queelo znalazł marynarkę. Nadal tam leżała, nieco ubrudzona, ale nie wyglądało na to, by ktoś ją ruszał. To dopiero było dziwne. Infery powinny porwać i zjeść ją już dawno, w końcu mundury wojowników nie były nasączone żadną magią, ale najwyraźniej potwory uznały, że od tego ubrania trzeba się trzymać z daleka. Z jakiegoś nieznanego powodu.
Aiiry zbliżał się do kręgu, jakby to było niebezpieczne stworzenie, a nie magiczny znak, jakich musiał widywać wiele.
— Coś z nim nie tak? — zapytał Nassie, widząc jego reakcję. — Jest podobny do tych wcześniejszych.
Aiiry przyglądał się jeszcze chwilę magicznemu znakowi z bezpiecznej odległości, zanim w końcu mu odpowiedział.
— Ten zadziałał.
— To znaczy, że wcześniejsze NIE zadziałały.
— Mistrz dedukcji — mruknął pod nosem Queelo, ale chyba nikt oprócz siostry go nie usłyszał. Walnęła go łokciem w bok.
— Nie zadziałały prawidłowo — wyjaśnił Aiiry sucho. Raczej nie zamierzał mówić, skąd właściwie to wie. — Od tego bije potężna energia. Tego nie stworzył zwykły amator, a specjalista wśród specjalistów.
— Aha. — Nassie nie wyglądał na specjalnie zainteresowanego. — A możesz zidentyfikować, co robił ten znak? To mnie zdecydowanie bardziej fascynuje.
— To znak przywołania.
— Ale co robi?
— Przywołuje.
Nassie'emu drgnęła powieka, ale wciąż się uśmiechał.
— Mógłbyś być trochę bardziej pomocny, wiesz? Wiem, czym są znaki przywoływania, ale ten nie wygląda jak normalny znak przywołania.
— Bo nim nie jest, ale nadal spełnia tę samą funkcję. Przywołuje.
— To czemu ktoś nie użył zwykłego?
— Zwykłych znaków używa się na zwykłe istoty. Znaków specjalnych używa się na specjalne istoty. Poprzednie znaki zawiodły, bo próbowały przyzwać specjalną istotę jako niższą statusem niż faktycznie była. Ten przedstawił ją prawidłowo.
— Nigdy o czymś takim nie słyszałem — przyznał Nassie, mrużąc oczy i patrząc podejrzliwie na kolegę. — Nie wrabiasz mnie aby?
— To magia srodze niezalecana, na granicy zakazania. — Aiiry wyglądał na zirytowanego, gdy nadal wszystko tłumaczył jak małemu dziecku. — Nie używa się jej powszechnie. Z powodu jej stosowania zginęło wiele istot.
— A może zakrzywiać czas? — zapytał wojownik, podnosząc złotą marynarkę, żeby pokazać ją koledze, jednak ten nawet na nią nie spojrzał.
— Żadne zaklęcie nie zakrzywi czasu. To fizycznie niemożliwe. Możliwe jest jednak istnienie istot, które takie rzeczy potrafią. To nawet Mikky może ci powiedzieć.
Mikky skinęła głową. Nassie spojrzał na trzymane ubranie.
— Czyli pewnie ten cały król Kirrho to potrafi.
Ihoo zrobiła minę, jakby skojarzyła to imię, w chwili, gdy zostało wypowiedziane, ale nie odezwała się. Queelo spojrzał na nią kątem oka. Czyżby ona też coś kojarzyła, ale nie była pewna skąd? Nikt inny nie wyglądał, jakby odnosił takie wrażenie. To była jakaś rodzinna rzecz? Może babcia im kiedyś coś o tym wspominała? A może nawet rodzice? To by przynajmniej wyjaśniało, czemu tak trudno było sobie coś na ten temat przypomnieć.
Nikt nie zauważył reakcji Iverów.
— Daj marynarkę — mruknął Aiiry, wyciągając dłoń w stronę Nassie'ego.
Oddał ją bez problemu. Wziął jakiś patyk leżący w pobliżu i zaczął nim bazgrać po ziemi, co jakiś czas podnosząc kamienie z okolicy i rzucając je na przecięciu linii. Kiedy tylko skończył, przeniósł swoje spojrzenie na Mikky i zmarszczył brwi pytająco. Wojowniczka od razu zrozumiała i w okrąg zaczęła wbijać swoje noże. Na sam koniec, w całe to zamieszanie wojownik wrzucił marynarkę.
Kamyki natychmiast zabłysnęły jasnym fioletem, jednak poza tym nic się nie stało.
— Na północ — oznajmił Aiiry, wskazując w tamtą stronę. Kopnął narysowany wcześniej znak, a kamyki wróciły do bycia normalnymi kamykami.
Poszli więc w stronę północy, wciąż czujni, ale infery z jakiegoś powodu się nie pokazywały. Queelo rozglądał się uważnie i z niepokojem dookoła, jednak nic ich nie atakowało. Zdążył się nasłuchać, jaki świat poza barierami miasta jest przepełniony tymi stworami, więc było dla niego to pewne zdziwienie. Czyżby te wszystkie opowieści przesadzały? A może po prostu patrole dobrze wypełniały swoją robotę i w pobliżu miasta nie było inferów właśnie z ich powodu? Gdyby to drugie okazało się prawdą, oznaczałoby, że im dalej odchodzą, tym groźniej się robi. Queelo ścisnął pasek swojej torby.
— Co jest? — Nassie najwyraźniej zauważył ten gest i zrównał z nim krok. — Boisz się? Jeszcze nie jest za późno i ktoś może cię odprowadzić do miasta jakby co.
— Nie boję się! — wkurzył się Queelo, piorunując go spojrzeniem. — Po prostu się martwię o babcię.
— Nic jej nie będzie. — Nassie wyglądał na pewnego tych słów. — Majora Ivero to twarda sztuka. Na własne oczy widywałem ją w walce. Straszna kobieta. Potrafiła powalić całą grupę przeciwników gołymi rękami i nawet się przy tym nie zmęczyć. To nie jest ktoś, z kim chciałoby się mieć wojnę. Więc… — nachylił się nieco w stronę Queelo. — Naprawdę nie wiesz, czego szukała? Nie domyślasz się chociaż? Może jakieś podejrzenia? Jak to ma być sekretem, to nikomu nie powiem.
Queelo odsunął się od niego, nie mogąc znieść widoku tej idiotycznej twarzy z tak bliska.
— Mówiłem, że nie mam pojęcia — syknął przez zęby. — Gdybym wiedział, to po co miałbym to ukrywać?
Nassie zmrużył oczy, ale nie powiedział nic więcej. Nie wyglądał na przekonanego tą odpowiedzią.
— Masz jakiś problem? — dopytał Queelo, również robiąc podejrzliwy wyraz twarzy.
Wojownik natychmiast się wyprostował i na powrót uśmiechnął.
— Tylko cię sprawdzam! Nie denerwuj się tak! Ale jakbyś miał jakieś podejrzenia, to możesz się nimi podzielić. Obiecuję, że nie będę się śmiać, nawet jak będą bardzo durne.
— To ty jesteś od durnych pomysłów. Ja nie mówię wszystkiego, co mi ślina na język przyniesie.
— Bo wiesz, zastanawiałem się trochę nad tym — oznajmił Nassie, zaczynając wymachiwać dziwnie rękoma. — Sprawa zaginięcia tego całego Romiho i twojej babci są podobne, przynajmniej jeśli chodzi o te dziwne znaki. Oboje próbowali przywołać tę samą istotę, no nie? Żona tamtego typa mówiła, że szukał jakiegoś lekarstwa, które zbawi świat. Co się tak na mnie patrzysz? Mam dobry słuch, słyszałem wtedy całą waszą rozmowę! No więc, zmierzając do sedna, może twoja babcia też szukała tego wspaniałego lekarstwa? Może to jakieś wyjątkowe lekarstwo?
— Zdecydowanie za dużo myślisz. Niby dla kogo miałaby go szukać?
— Kto wie? Jesteś na coś chory?
Queelo skomentował to milczeniem. Nassie chyba uznał, że oznacza to zaprzeczenie i zakończył rozmowę. Zamiast tym, postanowił zająć się kotem, który wciąż nie opuszczał jego boku. Wziął go na ręce, a zwierzak nawet nie zaprotestował. Wyglądał wręcz na zadowolonego tym zainteresowaniem. Wojownik zaczął go głaskać.
— Jesteś całkiem słodki jak na infera — wymruczał pod nosem do kota, prawie ukrywając twarz w jego futrze. — Nie atakujesz, nie myślisz o zabiciu mnie i po prostu mnie lubisz. Mało kto mnie po prostu lubi. Może powinniśmy zostać na zawsze razem?
— Naprawdę ci już na mózg padło — podsumował ten widok Queelo i przyspieszył kroku, byle znaleźć się jak najdalej się da od tego psychopaty. Nassie nic sobie nie zrobił z tej reakcji i wciąż zajmował się głaskaniem infera. — Co za popapraniec.
— Ma mało przyjaciół — odezwał się Aiiry, obok którego Queelo akurat przechodził. — Więc szuka nowych wszędzie.
— A to wy nie jesteście jego przyjaciółmi? — zapytał Queelo z pewnym zdziwieniem. Zawsze wydawało mu się, że Nassie lubił się ze swoją grupą złotych dziwaków.
Aiiry nieco się zmieszał, słysząc pytanie.
— Nie no, jesteśmy. Ale on traktuje to jakoś inaczej. Tak jakbyśmy się nie liczyli jako pełnoprawni przyjaciele, skoro znamy się z pracy. Zresztą kto wie, co mu siedzi w głowie.
To było dziwne. Queelo jeszcze raz spojrzał za siebie. Nassie tulił kota w ramionach, a zwierzęciu chyba powoli przestawało się to podobać i zaczynało irytować. Najpierw syknął cicho, żeby wyrazić swoje niezadowolenie, a kiedy to nie zadziałało, po prostu wyrwał się z uścisku i zeskoczył na ziemię, po czym podbiegł do pierwszej lepszej osoby. Tak się złożyło, że był nią Queelo, który natychmiast zamarł.
— Weźcie to!
— On nie jest groźny — zaprotestował Nassie, podbiegając, żeby zabrać swojego zwierzaka, ale kot widział to inaczej. Żeby uniknąć rąk właściciela, zaczął się wspinać po nogawce. — Nie! Przestań! Niedobry Wąs!
Infer na niego syknął i z prędkością błyskawicy znalazł się na głowie Queelo. Najwyraźniej uznał, że te potargane włosy to dobre legowisko, bo zwinął się tam w kłębek. Swój ogon umiejscowił na twarzy Queelo, tuż pomiędzy jego oczami.
— Weź. To. Ze. Mnie.
Nassie wyglądał, jakby miał ochotę parsknąć śmiechem, co jeszcze bardziej wkurzyło Queelo. Mimo rozbawienia wojownik sięgnął i w końcu zabrał kota, żeby posadzić go na swojej głowie. Zwierzak nie wyglądał, jakby robiło mu to jakąś wielką różnicę, dopóki pozwalano mu w spokoju spać.
— Najwyraźniej cię lubi — zaśmiał się Nassie. — Nie powinieneś się tak spinać. Jeśli postanowi kogoś zaatakować, to prędzej rzuci się na któregoś z nas niż na ciebie. Ale nie postanowi, bo Wąs jest bardzo przyjaznym kotkiem. Prawda, Wąsiku?
Queelo tylko prychnął w odpowiedzi. Zaprzyjaźnianie się z inferem, też coś! Tylko wariat mógł wpaść na taki chory pomysł. Choć w sumie, jeśli pomyśleć o tym w ten sposób, to Nassie'ego jak najbardziej można było do wariatów zaliczyć, a w każdym razie nie zachowywał się jak normalny człowiek. Queelo obserwował normalnych ludzi przez bardzo długi czas i potrafił coś takiego stwierdzić.
Aiiry jeszcze parę razy stawiał znaki i co jakiś czas ich grupa musiała zmieniać kierunek pochodu. Cały czas szli, nieniepokojeni przez nikogo. Minęli klif i znaleźli inną drogę, żeby zejść w dół. Tam las był zdecydowanie bardziej gęsty i dziki. Słońce ledwo przebijało się przez korony drzew, zresztą powoli też zaczynało zachodzić. Szli cały dzień. I nie znaleźli absolutnie niczego.
— Powinniśmy rozbić obóz — postanowił Nassie, gdy zrobiło się ciemniej. — Trzeba znaleźć jakieś w miarę otoczone miejsce, żeby nic się do nas nie mogło niespodziewanie podkraść. No i wyznaczyć warty. Mogę wziąć pierwszą, nie jestem jakoś mocno zmęczony. Kto chce następny?
— Obudźcie mnie o północy — mruknęła Mikky. — Mogę potem trzymać wartę do rana.
— To po mnie Allois i przed tobą Aiiry. Jak zwykle bierzesz na siebie najtrudniejszą część — zwrócił się Nassie do Mikky z uśmiechem. — Któregoś dnia to się na tobie odbije, wiesz? Nie myślisz, że potrzebujesz trochę odpoczynku?
Mikky również się do niego uśmiechnęła.
— Jak tak bardzo się mną przejmujesz, to możesz za mnie tachać moje bagaże. Albo nieść mnie na barana, w końcu taki z ciebie wielki bohater. Nie zgrywaj takiego ważniaka, co? — dodała, poważniejszym tonem. — Umiem sobie zorganizować czas.
— Tylko się o ciebie martwię.
— Zajmij się swoimi sprawami, co?
— Mnie nie przydzieliliście żadnej warty — odezwała się Ihoo, przerywając ich rozmowę. Mikky i Nassie spojrzeli na nią, jakby zapomnieli zupełnie o jej istnieniu. — Macie jakiś problem z moją osobą?
— Mnie też… — zaczął Queelo, ale natychmiast został uciszony.
— Zwykli ludzie mogą przespać całą noc — oznajmiła Ihoo, machając na niego ręką. — I tak byś nie wypatrzył zagrożenia w ciemnościach na czas. Warty się rozdziela między złotookimi. Ale najwyraźniej o mnie zapomnieli.
— Zapomnieli? — zestresował się Nassie, patrząc wszędzie, tylko nie na Ihoo. — Nie… nie zapomniałem! Po prostu… e… nie jestem przyzwyczajony, żeby był ze mną ktoś spoza mojej drużyny — wypalił szybko, w końcu znajdując odpowiednią wymówkę. — Zrobiłem to odruchowo. Możesz… e… Możesz wziąć część warty Mikky! I tak bierze na siebie za dużo.
— Właśnie, że bym coś zobaczył w ciemnościach — mruknął z niezadowoleniem Queelo, krzyżując ramiona.
Nassie spojrzał na niego.
— Możesz wziąć wartę ze mną — zaproponował z wrednym uśmieszkiem na twarzy.
Queelo skrzywił się.
— Wiesz co, chyba jednak pójdę się wyspać.
— Może, zanim zaczniecie wszystko planować — postanowił odezwać się Allois, przerywając ich rozmowę — to najpierw znajdźmy miejsce na ten teoretyczny obóz.
Krążyli chwilę po okolicy, żeby znaleźć coś odpowiedniego. Pierwszą wyglądającą dobrze polankę odrzucił Aiiry, ponieważ, według niego, emanowała jakąś niepokojącą, złą energią magiczną. Druga nie spodobała się Nassie'emu, który oznajmił, że w takim otoczeniu nie da się walczyć z ewentualnym zagrożeniem. W końcu przy trzeciej Allois ze złością rzucił, że jak komuś się nie podoba, to może sobie szukać sam, bo jemu już nie chce się chodzić. Tak więc wszyscy zgodzili się, że to odpowiednie miejsce.
Rozłożyli jeden namiot, do którego powrzucali wszystkie bagaże. Queelo nie sądził, by do tego były przeznaczone namioty, ale nie narzekał. Wspólnie pozbierali z okolicy patyki i zrobili prowizoryczne ognisko, nad którym zaczęli gotować jakąś zupę. Ihoo odepchnęła go od garnka, nawet zanim spróbował się zgłosić do pomocy przy posiłku. Mógł tylko siedzieć i się wpatrywać, jak jego siostra komenderuje wszystkimi. Wzięli skądś drewniane miseczki — ktoś był na tyle przewidujący i wziął ze sobą miski na wyprawę — i porozlewali zupę dla wszystkich.
Nassie, oczywiście, usiadł tuż obok Queelo.
— Ty nie jesz? — zapytał, podsuwając mu pod nos swoją miskę, ale Queelo tylko ją odsunął.
— Nie jestem głodny.
— Szliśmy cały dzień, a ty nie jesteś głodny?
— Podjadałem po drodze — mruknął Queelo, odwracając wzrok.
Nassie patrzył na niego przez chwilę, po czym wzruszył ramionami i sam się zajął jedzeniem. Całe szczęście, Queelo nie zniósłby kolejnej rozmowy. Pożyczył jakiś pierwszy lepszy koc z torby siostry, zawinął się w niego i położył na ziemi. Nie miał żadnej poduszki, ale też nie potrzebował niczego. W zasadzie mógłby zasnąć na gołym kamieniu i bez niczego, gdyby był wystarczająco zmęczony, ale skoro nie musiał, to po co miałby się męczyć.
Wiatr świstał cicho między drzewami. Cała reszta też powoli zbierała się do snu. Niektórzy pozabierali ze sobą poduszki, niektórzy koce, a niektórym udało się wcisnąć całe śpiwory do toreb. Mikky postawiła niewielki namiocik, który kolorami wtapiał się w czerń nocy i schowała się wewnątrz niego, odcinając się od wszystkich innych. Jedynie Nassie jeszcze chodził i sprawdzał otoczenie. No tak, w końcu wziął pierwszą wartę. Wygasił ognisko, tak że ledwo się tliło i usiadł gdzieś na brzegu ich małego obozu.
Chociaż Queelo powiedział, że wolał spać, tak naprawdę nawet nie był zmęczony. Leżał w tym swoim kocyku, zawinięty jak burito i wpatrywał się w niebo, ledwo widoczne przez korony drzew. Gwiazdy spokojnie migały sobie na niebie. To był widok, którego nie dało się zobaczyć w mieście, światło było po prostu na tyle słabe, że nigdy się nie przebijało. Tysiące błyszczących kropek na niebie. W jakiś sposób ten widok był niezwykły, chociaż nie potrafił wyjaśnić czemu. Odległe o tysiące lat kule gazowe, które mogły już dawno nie istnieć, ale ich blask nadal gdzieś przebijał i mógł cieszyć czyjś wzrok.
— Ładne, co? — zapytał Nassie, przysuwając się bliżej. — Jak byłem młodszy, to wymykałem się za barierę, tylko po to, żeby popatrzeć nocą w niebo.
— Nie powinieneś się zająć pilnowaniem obozu? — zapytał Queelo, odwracając się na bok, żeby nie widzieć wojownika. — W gwiazdach raczej nie zobaczysz, czy coś się zbliża.
— Czy ja wiem? Podobno kiedyś ludzie wyczytywali przyszłość z gwiazd.
— Mówimy o teraźniejszości.
— W teraźniejszości nic nas nie atakuje — powiedział wesoło Nassie.
Queelo zaczął żałować, że nie ukradł komuś poduszki. Mógłby nią sobie zakryć głowę i udawać, że w ten sposób łatwiej mu zasnąć. I, przy okazji, gorzej by słyszał. Naprawdę nie chciał prowadzić żadnej rozmowy.
— No ale jak nie będziesz spał, to będziesz zmęczony — odezwał się znów Nassie po chwili ciszy. — A zmęczony raczej nie dasz rady znaleźć babci. Powinieneś iść spać.
Z tymi słowami wojownik się podniósł i zupełnie bezgłośnie zaczął znów obchodzić obozowisko, a kot na powrót był tuż obok jego nogi i chyba również sprawdzał bezpieczeństwo. Queelo jeszcze chwilę wodził za tą dwójką wzrokiem, po czym pokręcił głową sam do siebie i zamknął oczy. Pomimo kompletnej ciszy, zajęło mu dłuższą chwilę, aż w końcu udało mu się naprawdę zasnąć.
Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.