Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.
Nr Sprawy: 189
Nazwa: Zniknięcie Starszej Major Ivero
Zleceniodawca: Ihoo i Queelo Ivero
Data Złożenia Zawiadomienia: 15 Września 31r.
Status: W toku
Miejsce: Las Granicy
Zapłata: 30 000 AeR
Dodatkowe zapisy: Możliwe, że wyszła poza granicę. Macie ją znaleźć szybko!
Babcia nie wróciła na noc do domu jak zwykle, nad ranem też jej nie było. Ihoo faktycznie złapała jakieś choróbsko. Rozłożyła się na kanapie w salonie, przykrywając się pięcioma kocami i kaszląc co chwilę. Sama zrobiła sobie herbatę, sama znalazła sobie leki, po czym kategorycznie wygoniła brata z domu. Queelo próbował jakoś zaprotestować i się nią zająć, ale Ihoo była zdecydowanie zbyt samowystarczalna, żeby to na nią zadziałało.
Z samego więc rana, wygoniony za drzwi Queelo poszedł natychmiast zgłosić sprawę na policję. Zgłosił też od razu zawiadomienie do biura detektywistycznego, wpisując absurdalnie wysoką kwotę za rozwiązanie, tak żeby któryś z tych leniwych buców chciał się tym zająć. Jednak zanim przyczepił karteczkę do tablicy, znikąd pojawił się Nassie i wyrwał mu ją z ręki.
— Nie ma potrzeby wydawać na to pieniędzy — powiedział dumnie, po czym spojrzał na zapisane szczegóły. — Wow, jesteś chyba jedyną osobą, która faktycznie numeruje te sprawy. Zwariowałeś?! — wykrzyknął nagle, zwracając na siebie uwagę wszystkich. Uśmiechnął się przepraszająco i kontynuował już o wiele ciszej: — Zwariowałeś? Przecież ty ledwo tyle zarabiasz na rok. Nikt nie daje tyle kasy za jakąkolwiek sprawę.
— Dlatego tą powinien się ktoś zająć — odpowiedział mu ponuro Queelo.
— My się nią zajmiemy. — Nassie podarł kartkę mimo protestów Queelo i rozsypał kawałki dookoła siebie. — Lepszych detektywów i tak tu nie znajdziesz, wszyscy inni przecież siedzą tu tylko dlatego, że nie mogli se znaleźć innej pracy.
— JA tu siedzę, bo nie mogłem se znaleźć innej pracy.
— Ale ty umiesz MYŚLEĆ — odparł Nassie, obejmując go ramieniem. — Spójrz tylko na nich wszystkich. Myślisz, że ktokolwiek z nich używa swojego intelektu w odpowiedni sposób?
Queelo doskonale wiedział, że było to pytanie czysto retoryczne, ale nie mógł się powstrzymać od faktycznego rozważenia go. Kilku złotych wojowników, których imion nie znał, siedzieli przy jednym z biurek i grali w karty. Dwóch jego kolegów z policji, Arrmot i Firro, schowali się w kącie i plotkowali między sobą. Aalmu nawet nie próbowała udawać, że pracuje i nie przebrała się w swój mundur, tylko siedziała na parapecie, ubrana w dresy i rozwiązywała krzyżówki. Reszta w ogóle nie przyszła do biura. Nie żeby obowiązkiem było przychodzenie codziennie, ale niektórych nie widział tak długo, że pozapominał już ich twarzy.
— No właśnie — kontynuował Nassie, ściskając kolegę za ramię coraz mocniej. — To banda leni. Nawet jeśli któremuś by się chciało brać za twoją sprawę, z nadzieją na dostanie tak wielkiej nagrody, naprawdę myślisz, że by sobie poradzili? Poza tym mówimy o majorze, tak? Jeśli ona sobie nie była w stanie z czymś poradzić, to potrzebujesz u swojego boku profesjonalisty, urodzonego do walki. Całe szczęście, że takiego znam.
— Mógłbyś się kiedyś przestać puszyć — prychnął Queelo. — I zacząć szanować cudzą przestrzeń osobistą. Odwal się — dodał, odpychając go od siebie. Nassie od razu go puścił, ale po jego minie widać było, że nie zamierzał dać za wygraną.
— Akurat tym razem nie mówiłem o sobie, ale to miłe, że tak wysoko o mnie myślisz. O dziesiątej mamy się spotkać nad jeziorem i ruszamy na poszukiwania. Prawdopodobnie też przekroczymy barierę, więc weź jakieś zapasy, bo może nas długo nie być. Idziesz, prawda? A twoja siostra?
— Jest chora. Chwila! Przecież nie mówiłem ci, gdzie zniknęła babcia!
— Mam uszy wszędzie — odpowiedział tajemniczo Nassie. — Nigdy nie powinieneś lekceważyć moich umiejętności szpiegowskich, ja słyszę wszystko i widzę wszystko. Nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że wiem wszystko, ale na pewno wiem dużo. To za jakąś godzinę nad jeziorem, tak? Chyba że mamy iść i sami poszukać, ale nie wiem, czy aż tak bardzo nam ufasz.
Nie ufał. Queelo szybko wrócił do domu, wcisnął do swojej torby jakieś losowe ubrania i butelkę wody. Tyle zdecydowanie mu wystarczyło na wyprawę. Po namyśle zabrał też broń i kurtkę, tak na wszelki wypadek. Upewnił się, że Ihoo na pewno da sobie radę sama — sądząc po tym, jak na niego nakrzyczała, było już z nią lepiej, ale wciąż nie nadawała się do wyjścia na zewnątrz — i pobiegł nad jezioro.
Pogoda była podobna do tej poprzedniego dnia. Pochmurno, ponuro, żadnego wiatru. Plaża niemal całkowicie pusta. Nassie’ego co prawda jeszcze nie było, ale zamiast niego stał tam inny złoty wojownik, w swoim nieskazitelnym mundurze. A raczej wojowniczka. Ciemne włosy miała ścięte na krótko, tak że ledwo sięgały jej ramion, więc całkiem niedawno musiała przechodzić jakąś chorobę. Dziwne, że komuś takiemu chcieli pozwolić na wyjście poza barierę, ale z drugiej strony Queelo nigdy wcześniej nie słyszał, by Nassie chwalił kogokolwiek poza sobą samym, więc dziewczyna musiała być naprawdę dobra.
Do stroju miała przypięty pas z całym zestawem złotych noży. To było jeszcze dziwniejsze, bo złotookich raczej spotykało się z mieczami, a przynajmniej jakąś bronią dystansową, a nie krótką.
Odwróciła się w jego stronę, zanim jeszcze podszedł do niej bliżej. Jak oni wszyscy, miała złote oczy, ale jej wydawały się jeszcze jaśniejsze, zapewne przez ciemny kolor skóry. Nie wyglądała ani trochę przyjaźnie, raczej jak ktoś, kto mógłby zabić go w mgnieniu oka, gdyby tylko postanowił złamać prawo. Queelo przełknął ślinę, ale zmusił się do ruchu. To byłoby podejrzane, jakby stał zbyt długo w jednym miejscu, prawda?
Zanim jednak stanął obok przerażającej wojowniczki, ktoś pojawił się u jego boku. Nassie wyglądał na równie zadowolonego, co zawsze. Queelo chyba pierwszy raz cieszył się na jego widok. To dopiero było niepokojące uczucie.
— Idziemy na przygodę! — oznajmił wesoło, przyspieszając kroku i pierwszy stając obok strasznej kobiety. — Poznajcie się! To mój współpracownik, detektyw i policjant, Queelo Ivero. A to moja współpracowniczka, wojowniczka i naukowczyni, Mikky Rozzie.
— Masz coś dużo współpracowników — zauważył Queelo.
— Niee, tylko czterech. To i tak mniej niż inne drużyny, one się zawsze składają z co najmniej sześciu osób. W każdym razie Mikky jest mistrzynią walki, nikt jej nie dorównuje, może poza mną samym, oczywiście.
Zarówno Mikky, jak i Queelo, przewrócili oczami, słysząc to.
— Ale ja nie umiem latać — ciągnął dalej Nassie. — Więc ma nade mną taką przewagę. No i dzięki niej na pewno się nie zgubimy. Poza tym, jak idę sam, to nigdy nie chcą mi dać przepustki do bariery. Masz ją, no nie? — zwrócił się tym razem w jej stronę.
— Wiesz, że można przekroczyć barierę bez przepustki? — zapytała chłodno. Queelo po raz pierwszy poczuł, że nie jest jedyną osobą, którą irytuje zachowanie Nassie’ego. Czyli jednak istnieli inni!
— Po pierwsze: nie chcę łamać prawa, jeśli nie jest to konieczne, a nie jest. A po drugie, to Queelo nie lubi magii. Zawsze mówi, że źle się od niej czuje. Nie sądzę, żeby z własnej woli chciał wejść w zaklęcie.
Queelo skinął głową. To akurat była prawda. Mikky nie wyglądała na bardzo złą z powodu tego faktu, po prostu przyjęła to do wiadomości, wzruszając ramionami. Całe szczęście! Queelo nienawidził, kiedy ludzie zaczynali go dopytywać o jego niechęć. Nie lubił, to nie lubił, po co drążyć temat?
Najpierw ruszyli przeszukać po raz drugi część lasu w granicach miasta, ale nie znaleźli nic nowego. Nassie nie zainteresował się nawet identycznym kręgiem magicznym. Powiedział, że dopóki nie ma informacji na temat znaków, których nie rozumiał, i tak nie było sensu oglądać tego zaklęcia, skoro było dokładnie takie samo. Krążyli przez chwilę, po czym w końcu Mikky nie wytrzymała i zaciągnęła ich w stronę bariery.
Nie było jej widać i tylko słabe, naprawdę słabe rozbłyski powietrza potwierdzały, że faktycznie coś tam się znajdowało. Mikky wyciągnęła plastikową plakietkę, przypominającą mały szpikulec, i wbiła go w miejsce, gdzie znajdowała się bariera. W powietrzu powstał jasny łuk, wyraźnie wskazujący przejście.
— Hej, Queelo — odezwał się wesoło Nassie. — Ty jeszcze nigdy nie byłeś poza miastem, no nie? Nowi mają pierwszeństwo.
— W zasadzie to kie…
Nie zdążył dokończyć, bo Nassie popchnął go prosto w przejście. Queelo zamknął oczy, ale nie poczuł żadnej magii na sobie. Za to poczuł korzeń pod butem i cudem udało mu się zachować równowagę i nie przewrócić na twarz. Nassie i Mikky poszli zaraz za nim. Dziewczyna schowała z powrotem plakietkę do wewnętrznej kieszeni.
— Bez niej wywołamy alarm, jak spróbujemy wrócić — odpowiedziała na niezadane pytanie. — Nassie wywołał już dziesięć takich, dlatego nikt mu nie pozwala wychodzić samemu.
Nassie pokazał jej język w odpowiedzi.
— Ale z ciebie dziecko. Włącz może swoją genialną zdolność i powróż nam, w którym kierunku mogła udać się majora.
— To tak nie działa! — zezłościł się Nassie. — Ile razy trzeba wam coś tłumaczyć? Umiem ułożyć coś w całość, jak mam jakieś wskazówki. Nie wiem nawet, dlaczego starsza majora miałaby tutaj przychodzić, to skąd mam wiedzieć, gdzie mogła pójść?
— Wczoraj nikt nie wywołał alarmu, prawda? — zastanowił się zamiast tego Queelo. Obaj wojownicy spojrzeli na niego. — Więc ona, albo ktoś inny, musiał użyć przepustki, żeby wyjść. Ewentualnie w ogóle nie wyszła poza barierę, ale w całym mieście jej nie ma.
— Szukałeś? — zdziwił się Nassie.
— Nie, wywróżyłem sobie z kart. Oczywiście, że szukałem, niby z jakiego innego źródła mógłbym to wiedzieć? Uważasz mnie za debila czy jak? Myślę, że musiała coś wykryć, coś ważnego, inaczej by tak nie zniknęła.
— Zdarzyło się tak już kiedyś?
— Kilka razy, ale wtedy zostawiała jakieś karteczki z wiadomością, żebyśmy jej nie szukali i że wróci za kilka dni, bo musi coś załatwić. Tym razem nie było żadnej, dlatego się martwię.
— Poza tym — odezwała się Mikky, obserwując bacznie otoczenie — w Twierdzy od dawna krążyły plotki, że majora Ivero czegoś uparcie szuka. To nie musiało być coś bezpiecznego. Lepiej ją znaleźć. No więc, nasz wielki mózgu, czujesz coś?
Nassie rozejrzał się, jakby mogło chodzić o kogoś innego.
— Miałeś w ogóle jakiś plan na te poszukiwania? — zaczął się dopytywać Queelo. — Czy po prostu pomyślałeś, że będziemy krążyć po lesie, aż czegoś nie znajdziemy?
— Raczej to drugie. Bardziej liczyłem, że znajdziemy cokolwiek po tamtej stronie.
— Idiota.
Queelo chciał jeszcze coś powiedzieć, ale jego uwagę zwrócił szelest liści. Coś poruszało się w koronach, przeskakując z drzewa na drzewo, i bynajmniej nie był to wiatr. Mogło być to po prostu jakieś zwykłe zwierzę, ale nie zamierzał ryzykować i sięgnął po broń. Nie wyjął jej, ale był gotów w każdej chwili to zrobić. Tak samo, jak odskoczyć z drogi. Ten drugi pomysł był chyba lepszy, jako że w starciu z prawdziwym potworem, kula z pistoletu mogłaby spowodować co najwyżej lekkie zadrapanie. Zdecydowanie powinien odskoczyć.
Stworzenie zeskoczyło na ziemię niedaleko nich. Było dość małe, puchate, czarne w białe łaty, a długi ogon trzymało w górze. Wyglądało na zaintrygowane, że kogokolwiek widzi.
— Ojej, to kotek! — ucieszył się Nassie. — Nie widziałem żadnego od lat! Jaki słodziak!
Mimo tych słów i tak sięgnął po miecz. Mikky już trzymała noże w dłoniach, gotowa zaatakować w każdej chwili. Queelo zajęło chwilę, żeby zorientować się, że kolor białych łat rozchodził się po sierści wzorem błyskawic. To połączenie zawsze oznaczało infera. Jednak ten jeden konkretny nie wyglądał, jakby miał zaatakować. Po prostu przyglądał im się czarnymi ślepiami.
— Chyba nie jest dziki — powiedziała Mikky, mrużąc oczy. — Czasem się zdarzają takie spokojne. Wtedy nie atakują, chyba że są mocno wygłodniałe.
— Cóż, on wygląda na głodnego — stwierdził Nassie, sięgając do swojej torby wolną ręką i wyjmując z niej złotą monetę. — Może zminimalizujmy ryzyko ataku. Masz.
Rzucił pieniążkiem w kotka. Zwierzę nieufnie powąchało tę dziwną, okrągłą rzecz, po czym wsunęło ją jednym kęsem, tak szybko, że ledwo dało się to zauważyć. W jednej chwili moneta leżała, w drugiej już jej nie było, tak po prostu. To nie wróżyło dobrze, ale infer wyglądał na zadowolonego i nawet odważył się podejść bliżej. Kilka razy podskoczył i już był obok nogi Queelo, zanim ten jakkolwiek zareagował. Jednak kot nie zamierzał go gryźć, zamiast tego zaczął się przymilać i mruczeć.
— Ojej, polubił cię! — zachwycił się Nassie.
— Weźcie. To. Ode. Mnie — wysyczał zza zaciśniętych zębów Queelo, nie mając odwagi ruszyć się czy choćby oddychać.
Nassie zaśmiał się — ten wredny, głupi wojownik, żeby mu tak ten głupi uśmiech ktoś zdrapał z tej głupiej twarzy — i schylił, żeby podnieść zwierzę. Kotek z pewnym oporem, ale dał się podnieść i zwinął się w kulkę w ramionach Nassie’ego. Ten zaczął go głaskać.
— Widzisz? Jest niegroźny — powiedział spokojnie, a kot zaczął mruczeć, jakby chcąc to potwierdzić. — Mógłbym mieć takiego kota w domu. Jest taki puszysty i uroczy!
— O ile by ci pozwolili trzymać infera w mieście — prychnęła z niechęcią Mikky, chowając noże. — To, że generała przymyka oko na twoje ekscesy, nie znaczy, że pozwoli ci trzymać infera.
— Ekscesy? — zdziwił się Queelo, patrząc na nich oboje ze zdziwieniem. — Jakie ekscesy?
— Długo by opowiadać — powiedział szybko Nassie, puszczając kota. — Nie mamy na to czasu. Powinniśmy szukać.
— Wasz nowy zwierzak chyba chce wam coś powiedzieć — odezwała się Mikky, wskazując na kota. Zwierzak złapał pyszczkiem but Nassie’ego i próbował go ciągnąć, z marnym skutkiem.
— Chyba chce nas gdzieś zaprowadzić.
Słysząc to, kot w końcu puścił, zamachał ogonem i ruszył między drzewa. Nassie podążył dziarskim krokiem za nim, a Mikky i Queelo, nie mając wiele innych opcji, także poszli. Las wyglądał dość podobnie do tego w mieście, ale był zdecydowanie bardziej zielony i żywy. Czasem z daleka dało słyszeć się śpiew ptaków, wiewiórki przeskakiwały z gałęzi na gałąź, możliwe, że nawet w dali mignęła sylwetka jakiegoś łosia, ale Queelo nie mógł być pewny. Kot wyglądał, jakby doskonale znał drogę, dokądkolwiek ich prowadził.
— Teraz mamy czas — zauważył Queelo, wciskając dłonie w kieszenie marynarki i odwrócił się do Mikky. — Więc? Jakie ekscesy?
— Żadne ekscesy! — krzyknął Nassie z przodu pochodu. — Nie gadajcie, nasłuchuję wrogów!
— Jasne — prychnęła Mikky kpiąco. — To ja mogę nasłuchiwać wrogów, gadanie mi w tym nie przeszkadza. Co tam ostatnio takiego głupiego zrobił nasz wielki wojownik? Zaczął szantażować generała broni na oczach wszystkich w trakcie zgromadzenia. Do tego trzeba mieć tupet. Facet o mało nie zszedł na zawał. Gdyby był pewny zwycięstwa, to pewnie by się zaczęli tam tłuc na środku stołu. Nie zdziwiłabym się, gdyby pod jego nieobecność generał mu się włamał do domu i wszystko spalił.
— To czym on szantażował tego generała?
— Wprost tego nie powiedział, ale czymś poważnym na pewno. Nie zdziwiłabym się, jakby się okazało, że szantażuje całe dowództwo.
— Jestem w dobrych stosunkach z generałą! — wykrzyknął znów Nassie, który, oczywiście, podsłuchiwał ich rozmowę. — To wystarczy! Tych plotek też wystarczy!
— Jakich plotek? — oburzyła się Mikky. — Opowiadam tylko to, co widziałam na własne oczy, to nie są żadne plotki. Mam ci przypomnieć, jak próbowałeś ujeżdżać infery, bo ci się ubzdurało, że mogą służyć jako konie?
— Warto było spróbować!
— Jak biegałeś po całym mieście, zamiast zabić potwora, bo chciałeś go zwabić do Twierdzy?
— Przecież dałem ci wtedy materiał naukowy, daj mi spokój!
— Jak chciałeś sprawdzić, kto z twojego oddziału najlepiej przyciągnie infera, więc kazałeś im ustawić się w kółeczku i patrzyłeś, kogo zaatakuje?
— I tak poleciał do mnie, nie rozumiem twojego problemu.
— Raz próbował wywołać pożar, żeby sprawdzić, czy infer będzie na tyle głupi, żeby wbiec w płomienie i prawie spalił czyjś dom.
— Był rozwalony już wcześniej, więc co za różnica? Poza tym infer się spalił, tak? To był dobry plan!
— Nie wspominając o tym pamiętnym przyjęciu. Och, to było tak dawno i było tak piękne. Wiesz — odwróciła się do Queelo — kiedy ktoś zalicza trzecią wygraną w turnieju, przygotowuje się dla zwycięzcy wielkie przyjęcie, gdzie wszyscy mogą mu pogratulować i musi się użerać ze starszymi, którzy chcą ustawić mu życie. Zwykle wszyscy zaliczają to jakoś w nastoletnim wieku, kiedy już mają coś w głowach, ale on oczywiście musiał być wyjątkowym wyjątkiem. Miał ledwo jakieś jedenaście albo dwanaście lat, zero obycia towarzyskiego i strasznie duże ego, a to naprawdę tragiczne połączenie. Z jakiegoś powodu wszyscy ważni dorośli wojownicy uznali, „hm, tak, to jest ta osoba, którą chciałbym mieć w swojej rodzinie” i zaczęli na niego nasyłać swoje córki. W pewnej chwili był po prostu otoczony wianuszkiem dziewczyn starszych od niego i ledwo go było widać spomiędzy nich, taki mały jeszcze był. To go naprawdę musiało wkurzyć, był wtedy bardzo wrażliwy na punkcie wzrostu, wszyscy nazywali go małym, łącznie ze mną. Przepchał się między tymi wszystkimi dziewczynami, kilka z nich nawet przewrócił, wskoczył na stół, rozwala…
— Hej, zobaczcie! — przerwał jej Nassie.
Queelo i Mikky spojrzeli na niego ze złością, ale wtedy zobaczyli, na co wojownik wskazywał. Kot wyprowadził ich na polanę i położył się na środku kolejnego ogromnego znaku magicznego. Czemu wszystko zawsze prowadziło w stronę magii? Queelo wybrał karierę policjanta, mając nadzieję, że w ten sposób będzie trzymał się z daleka od wszystkiego, co choćby trochę mistyczne, ale wyglądało na to, że powinien jednak zostać kwiaciarzem.
Nie zwrócił jednak uwagi na sam znak, bo na jego skraju leżało coś, co było zdecydowanie bardziej interesujące. Podbiegł, żeby podnieść złotą, podniszczoną marynarkę. Bez problemu rozpoznawał krój, tak wyglądających mundurów nie robiło się od dawna, teraz nie byłyby modne. Zapach też się zgadzał. To na pewno należało do babci. Zmiął materiał w dłoniach. Jak to było w ogóle możliwe?
— Nie martw się — odezwał się Nassie, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Na pewno nic poważnego jej się nie stało, znajdziemy ją.
Queelo nie chciał być pocieszany. Strącił jego rękę, wciąż wpatrując się w ubranie. Miał ochotę je rozszarpać.
— Nie rozumiesz — prychnął Queelo po chwili ciszy. — To należało do niej.
— Czuję jakieś „ale” w tym zdaniu.
— Ale ona nie miała wczoraj na sobie munduru. On nadal wisi w jej szafie, zupełnie nietknięty, nikt nie miałby czasu, żeby przyjść do naszego domu, wziąć mundur i go tu przynieść przed nami. To jest…
— Manipulacja czasem! — dokończył za niego Nassie.
Queelo zamierzał powiedzieć coś innego, ale nie chciało mu się dyskutować.
— No tak, to ma sens! To nie są znaki przywoływania, tylko manipulujące linią czasową. Może mogą przywoływać rzeczy z innego czasu. Zobacz, ten jest trochę inaczej narysowany niż reszta, ta łódka jest nieco inna. Może ona jest znakiem czasu. Tamte zatrzymywały wszystko, a ten mógł przynieść coś z przeszłości. Albo przyszłości! Co, jeśli mógł przenieść kogoś…
Mikky walnęła go, zanim dokończył zdanie, tylko że wcale nie musiał tego robić. Queelo od razu zorientował się, o co mogło mu chodzić. Nie był aż taki głupi, żeby na to nie wpaść! Poza tym, po tej całej gadce z czasem, to miało jak najbardziej sens. Nie wyczuwał też nigdzie w pobliżu śladu babci, jedynie na tej nieszczęsnej marynarce, którą wciąż ściskał w rękach.
Coś otarło się o jego nogę. Inferzy kotek znów do niego podszedł i zaczął się przymilać. Może… może jako taki stwór, byłby w stanie coś znaleźć po zapachu? W końcu one miały podobno bardzo dobry węch, a przynajmniej lepszy od ludzkiego. Queelo pochylił się nad zwierzakiem i podetknął mu ubranie pod nos.
— Znalazłbyś coś?
Zwierzak przyjrzał się uważnie jego twarzy swoimi czarnymi ślepiami i jakby zrozumiał. Złapał w małe ząbki marynarkę, wyrwał ją z dłoni Queelo i rzucił się w las. Queelo natychmiast pobiegł za nim, nie zważając na zdziwione okrzyki Mikky i Nassie’ego. Chyba też rzucili się do biegu, ale jego to nie interesowało. Skupił wzrok na pędzącym kocie. Mógł równie dobrze pędzić w jakąś pułapkę, ale kogo to obchodziło?
Wybiegli z lasu. Albo nie był tak wielki, jak wszyscy opowiadali, albo Queelo musiał przebiec naprawdę spory kawałek. Wybiegł na pustą przestrzeń i uderzył w niego wiatr. Ziemia niespodziewanie kończyła się kilka kroków dalej. Kot wskoczył na jeden z kilku stojących w pobliżu głazów i zostawił na nim marynarkę. Zamiauczał nieco skrzekliwie. Queelo podszedł tam, ignorując ostry wiatr, dolatujący z przepaści. Starał się w nią nie patrzeć.
Przyjrzał się głazowi, zastanawiając się, dlaczego kot przyprowadził go akurat tutaj. Podniósł złotą marynarkę, schylając się i wtedy zobaczył, że pod kamieniem ktoś zostawił karteczkę. Ostrożnie wyjął ją stamtąd. Litery były krzywe. Bardzo krzywe. Musiał się przez chwilę w nie wpatrywać, żeby cokolwiek odczytać.
„Znajdę to, nie szukajcie mnie. Maato”.
Na koniec dodała swój dziwny znaczek, żeby była pewność, że ona to napisała. Queelo miał ochotę podnieść ten głaz i cisnąć nim w przepaść, ale po prostu tam stał, patrząc się pusto w litery. Czyli jednak zostawiła jakąś wiadomość! I to w takim miejscu! To było… To było… Jego ramiona się zatrzęsły i zupełnie wbrew swojej woli zaczął się śmiać, a łzy popłynęły z jego oczu. To wszystko było takie absurdalne! Całe jego życie było absurdalne!
Mikky i Nassie zatrzymali się na skraju lasu i spoglądali na niego z niepokojem, ale to też miał już zupełnie gdzieś. Jak całą resztę tego absurdu. Rozdarł karteczkę, po czym cisnął marynarką w głaz, strasząc tym kota.
— To sobie szukaj! — krzyknął w stronę podartej kartki, jakby ta mógła w jakiś magiczny sposób przekazać jego głos. — Kogo to obchodzi?! I tak jesteś na tyle dobra, żeby sobie radzić bez niczyjej pomocy, prawda?! Po co komukolwiek mówić, czego się szuka?!
— Nie… — odezwał się niepewnie Nassie, nie wiedząc, czy powinien się odzywać, ale że nikt mu nie przerwał, to postanowił ciągnąć dalej. — Nie wiesz, czego szuka?
— A skąd niby miałbym to wiedzieć?!
Była to w zasadzie tylko częściowa prawda. Queelo doskonale wiedział, dlaczego jego babcia czegoś szukała, ale nie miał pojęcia, czym to coś mogłoby być. To w zasadzie jeszcze bardziej go denerwowało. Ona sama pewnie nie wiedziała, czego szuka! Stara, wredna wiedźma! Tak bardzo jej za to nienawidził, za to, że zawsze znikała, nie mówiąc, dokąd idzie, za jej przeklęte sekrety. Miał ochotę wykrzyczeć jej to wszystko w twarz, ale jak zawsze, nie miał jak tego zrobić.
— Czy to znaczy — odezwał się znów Nassie — że zamykamy tę sprawę?
— Rzuć to swoje zaklęcie.
— Co? Ale…
— Mam gdzieś, co napisała. Rzucaj to swoje zaklęcie tropiące.
— Do tego potrzebna jest rzecz, która należała…
Queelo podniósł marynarkę i rzucił nią w twarz Nassie’ego, zanim ten dokończył zdanie.
— Och, fakt, to może się nadać.
Nassie podniósł jakiś patyk i zaczął kreślić nim na ziemi znak. Queelo cofnął się nieco, ale nie tak bardzo, jak zawsze. Kogo obchodziły zawroty głowy, musiał znaleźć babcię, nawet jeśli tak bardzo go zdenerwowała. Wojownik nakreślił ostatnią linię i wrzucił marynarkę w sam środek. Zewnętrzny krąg natychmiast zajął się ogniem. Inferzy kotek szybko odskoczył, sycząc w stronę płomieni i schował się za nogami Queelo, jakby to mogło go w jakiś sposób uratować. Sam Queelo nie czuł się najlepiej. Może faktycznie sobie to tylko wmawiał, ale zrobiło mu się dziwnie słabo.
Zanim jednak zdążył zemdleć od tej całej magii, ta zgasła, zostawiając po sobie wypalone w trawie ślady. Nassie nie wyglądał, jakby miał do przekazania dobre wieści, ale zanim choćby otworzył usta, odezwała się Mikky:
— Cud, że cokolwiek znajdujesz w ten sposób — powiedziała z drwiną. — Naprawię to.
Nie czekając na pozwolenie, wyjęła jeden ze swoich noży i zaczęła poprawiać nakreślone wcześniej linie. Queelo niezbyt to rozumiał, ale też rozumieć nie musiał. Jeśli działało, to niech działa. Mikky skończyła dodawać swoje linie i wbiła nóż w zewnętrzny okrąg znaku. Zamiast ognia, tym razem linie wypełniło nieszkodliwe światło. Wyjęła nóż i światło natychmiast zniknęło.
— Jest gdzieś na północy — oznajmiła, prostując się i wskazując prosto w stronę przepaści. — Za daleko, żeby dokładnie namierzyć. Poza tym są jakieś zakłócenia. W pobliżu jest za dużo inferów.
— Inferów? — zdziwił się Queelo, patrząc na kota, przyczepionego do jego nóg. — Mamy tutaj tylko jedne…
Kot syknął, kiedy nad przepaścią nagle wyfrunęły trzy ogromne stwory, przysłaniając i tak już słabe promienie słońca. Dwa z nich wyglądały jak olbrzymie ptaki, z białymi, gadzimi skrzydłami i ogonami, za to trzeci, znajdujący się w środku, był po prostu dziwny. Zwykle infery były po prostu krzyżówką dwóch różnych zwierząt, więc łatwo było je opisać. Ten zbytnio przypominał swoim wyglądem człowieka, żeby to był przypadek. Ubrany był w normalne, ludzkie ciuchy, jedynie postrzępione w niektórych miejscach. Zamiast włosów miał burzę czerwonych piór, które miały je chyba imitować, a z pleców wyrastały mu ogromne, płonące skrzydła.
Queelo nie był w stanie patrzeć na cokolwiek poza twarzą. To, jak bardzo wiszący przed nimi infer przypominał człowieka, było dla niego przerażające. Złote oczy mierzyły ich przenikliwym spojrzeniem.
— To nie wygląda dobrze — wypowiedział oczywistość Nassie, występując przed Queelo. Mikky zrobiła dokładnie to samo. — Lepiej wycofaj się do lasu.
— Go-ście — odezwał się jeden z ptaków, zwracając uwagę wszystkich. Jego głos brzmiał jak piła mechaniczna i ranił w uszy. — Wi-taj-cie. Ma-my po-rę o-bia-du, wstą-pi-cie?
Mikky i Nassie spojrzeli po sobie ze zdziwieniem, ale nadal nie puszczali broni, gotowi w każdej chwili ją wyjąć i zacząć walkę. Mimo to nie atakowali.
— A co miałoby niby być na obiad? — zapytał podejrzliwie Nassie.
Środkowy infer uśmiechnął się szeroko, ale nadal się nie odezwał, pozwalając mówić swoim ptakom.
— Zło-to. A co inne-go?
— To bardzo miłe, ale trochę się spieszymy. Poza tym my nie jemy złota.
Queelo miał wrażenie, że teraz infer spojrzał wprost na niego. Chciał się cofnąć, a najlepiej uciec, ale jego nogi jakby wrosły w ziemię. Mógł tylko patrzeć na tego dziwnego stwora. Coś w nim było niepokojąco znajome. Dlaczego coś miałoby być znajomego w inferze?! Ocknął się pod wpływem tej myśli, ale tylko na tyle, by zrobić jeden krok w tył. Kot uczepił się jego buta i też nie zamierzał się zbliżać do niebezpieczeństwa. Najwyraźniej nie był na tyle spokojnym inferem, na ile po prostu mądrym.
Niepokojący infer przechylił głowę i zamrugał. Po czym po raz pierwszy się odezwał. Pięknym i spokojnym, niemal anielskim głosem.
— To bardzo źle — oznajmił. — Król chce widzieć u siebie wszystkich.
— Przykro mi, ale my nie podlegamy władzy królewskiej — odpowiedział ze spokojem Nassie. Razem z Mikky również zaczęli się wycofywać, ale robili to w zdecydowanie zgrabniejszy sposób. — Aczkolwiek następnym razem możemy wpaść do pałacu. Jak będziemy mieli czas.
— Nikt nie powinien odrzucać królewskiego zaproszenia.
— Tak też myślałem. W nogi!
Ten okrzyk w końcu całkowicie ocucił Queelo. Obrócił się i natychmiast puścił biegiem w stronę drzew, cudem uchylając się przed atakiem jednego z ptasich inferów. Drugi rzucił się na złotych wojowników, ale nie miał z nimi absolutnie żadnych szans. Mikky wyjęła jeden z noży i rzuciła nim, idealnie trafiając w serce stwora i zabijając go na miejscu, a spadające truchło zagrodziło drogę ataku temu dziwnemu. Nassie obrócił się, jednym cięciem odrąbując głowę drugiemu i całą trójką błyskawicznie popędzili w drogę powrotną.
— To było za łatwe! — krzyknął Nassie, nie zwalniając ani na chwilę.
— Możesz się wrócić! — warknął na niego Queelo, nawet nie starając się uchylać przed małymi gałęziami, które waliły go po głowie. — Ten trzeci na pewno się ucieszy!
— Z nim nie byłoby tak łatwo — oznajmiła Mikky z kamienną twarzą. — Takie mieszańce zawsze są najgorsze.
Zanim powiedziała cokolwiek więcej, z góry dobiegły skrzeki. Najwyraźniej inne infery w okolicy zorientowały się, że mają gości. Queelo zaklął pod nosem. Mógł się domyślić, że poza miastem będzie pełno tych stworów, ale na pewno nie oczekiwał, że zaczną się na nich rzucać całymi hordami. Nie zwrócił też uwagi na to, jak daleko od bariery odeszli w trakcie tej wyprawy. Na całe szczęście przynajmniej Mikky pamiętała kierunek, inaczej pewnie by się zgubili na zawsze.
Infery próbowały nurkować między drzewami, żeby ich złapać, ale nie umiały dobrze wymierzyć momentu, więc natrafiały na pustkę albo pnie, zamiast na faktyczny cel. Queelo zaczął więc kluczyć wokół drzew, żeby jeszcze bardziej utrudnić im to zadanie. Jakimś cudem udało mu się nie zgubić towarzyszy w tym zamieszaniu.
Biegli jakąś dobrą godzinę, a przynajmniej tak mu się wydawało. Wszystkie mięśnie Queelo krzyczały, żeby się zatrzymał i odpoczął, ale poczucie bycia zagrożonym było zdecydowanie silniejsze niż jakieś zmęczenie. Usłyszał znajome syczenie w pobliżu i dopiero wtedy zaczął zwalniać. Infery ich wyprzedziły i trafiły na barierę miasta.
Mikky też wyhamowała i sięgnęła po kartę, drugą ręką pospieszając ich. Queelo pierwszy doparł do przejścia i gdy tylko znalazł się w bezpiecznych granicach miasta, padł na kolana, dysząc ciężko. Zaraz za nim wpadł Nassie, który próbował udawać wyluzowanego, ale też było widać po nim zmęczenie. Mikky z kamienną twarzą zamknęła przejście i spojrzała w górę, na infery, które żałośnie próbowały się przebić. Po chwili jednak dały za wygraną i odleciały, nie zostawiając ani zadrapania na barierze.
— To było… — wydyszał Queelo, z trudem łapiąc oddech — bez… sensu. Nic… nie znaleźliśmy.
— Wiemy, że żyje — odezwał się Nassie, znów próbując go pocieszyć. Czemu ten typ musiał być taki irytujący?
— Powinniśmy wysyłać więcej patroli — oznajmiła Mikky. — W tej okolicy nie powinno być tylu inferów, są za blisko miasta. Nie mówiąc o tym straszydle. Złóż o tym raport.
— Ty możesz złożyć o tym raport! — zezłościł się Nassie, prostując się i gromiąc spojrzeniem koleżankę. — Czemu niby ja mam to robić?
— Bo ciebie prędzej posłuchają? Możesz to natychmiast przepchnąć. No, chyba że jesteś tak samo leniwy, jak ci wszyscy szlachcice, siedzący na górach złota i robiący nic.
— Nie jestem leniwy! Złożę ten raport!
Queelo nie obchodziło, o czym rozmawiali. Z trudem podniósł się na równe nogi, otrzepując ubranie i dopiero wtedy zwrócił uwagę na nadprogramowy ciężar na swoim ciele. Kotek zeskoczył z jego pleców i podbiegł do nogi Nassie'ego. Cała trójka wpatrywała się w niego ze zdziwieniem. Nie zdawali sobie sprawy, że całkiem przypadkiem wprowadzili infera do miasta.
— Wygląda na to — odezwał się Nassie, podnosząc zwierzę — że będę musiał złożyć dwa raporty. — Pogłaskał infera, uśmiechając się przy tym niepewnie. — Przynajmniej mamy nowego potworka do badań, no nie?
Mikky nie odwzajemniła jego uśmiechu.
— Radź sobie z tym sam. Ja nie zamierzam się z tego tłumaczyć.
— No tak — mruknął z niechęcią — zawsze ze wszystkim muszę sobie radzić sam. Hej, Queelo! Trzeba ci pomóc z dotarciem do domu?
Queelo, trzymając się drzewa, spojrzał na niego ze złością. Nogi mogły mu odmawiać posłuszeństwa, jak długo chciały, ale nigdy nie przyznałby się do tego na głos. Już wolał się poczołgać.
— Nie.
— A może chcecie wyskoczyć do restauracji? — nie dawał spokoju Nassie. — Nie wiem jak wy, ale ja umieram z głodu. Zjadłbym porządny obiad.
— Trzeba było iść na królewską ucztę — rzuciła sarkastycznie Mikky. — Jestem już umówiona z kimś innym. Znajdź sobie innego frajera.
— Queelo?
— Ani nie jestem głodny, ani nie jestem frajerem. Idź sobie z kotem.
Nassie znów pogłaskał trzymane zwierzę.
— Jego chyba na razie gdzieś odniosę. Lepiej, żeby nikt go nie widział, to mogłoby wywołać panikę. — Zmarszczył brwi. — Chociaż ludzie bywają strasznie ślepi. Założę się, że nawet gdybym podetknął im go pod nos, to by się nie zorientowali.
Mikky prychnęła.
— Ludzie nie są aż tacy głupi, za jakich ich uważasz, pępku świata. Miło było poznać — zwróciła się do Queelo — ale raczej więcej się nie zobaczymy. Chyba że chcesz kiedyś odwiedzić laboratorium, przesiaduję tam przez większość czasu.
— Nikogo nie interesują twoje badania — prychnął Nassie z kpiną.
— Jakie badania? — zainteresował się Queelo. — Słyszałem, że cały czas coś badacie w Twierdzy, ale nikt nigdy nie mówił, co właściwie.
— Różne rzeczy — odpowiedziała tajemniczo Mikky, a w jej oku pojawił się dziwny błysk. — Mogę ci pokazać. Chciałbyś przyjść?
— Jeśli to nie problem.
— Ależ skąd! — Nagle cała rozpromieniała. — To co, może jutro?
Queelo chciał się zgodzić, ale wtedy przypomniał sobie, że chwilę wcześniej biegł nieprzerwanie przez godzinę. Może wojownicy umieli się z tego wyleczyć w trakcie jednej nocy, ale zdecydowanie nie on.
— Może jednak pojutrze.
— To świetnie! Mam tyle do pokazania! Tyle świetnych odkryć, o których nikt nie chce słuchać, a to przecież tak przydatne rzeczy! Poza tym przyda się trochę podszlifować twoją wiedzę przed kolejnym takim wypadem, no nie?
Jej zegarek zaczął pikać. Podwinęła rękaw i spojrzała na godzinę.
— Szlag, znów się spóźnię. To do zobaczenia pojutrze!
Wybiegła z lasu, jakby w ogóle nie była zmęczona, machając im na pożegnanie. Może Queelo wcale nie miał pecha do dziwnych złotych wojowników. Może oni wszyscy po prostu byli dziwni. No i niepokojący.
— Właśnie wpakowałeś się w całodniowy wykład — oznajmił z bólem Nassie, kładąc mu dłoń na ramieniu. Jaki ten człowiek miał ze sobą problem? — Nie wiem, czy będziesz w stanie przeżyć tyle naukowych bzdur. Lepiej też się tam wybiorę, na wypadek, jakby chciała ci wyprać mózg.
— Nie prosiłem…
— Ależ nie musisz mnie prosić, pomogę bez tego, w końcu od tego są przyjaciele, nie? Muszę gdzieś zaszyć tego kota — dodał, wskazując na zwierzaka, który teraz próbował się jakoś ułożyć na jego ramieniu. — To co, do zobaczenia jut… nie, jutro nie chcesz mnie widzieć. Do zobaczenia pojutrze!
Queelo chciał powiedzieć, że wtedy także nie chce się z nim widzieć, ale Nassie uciekł, zanim zdążył choćby otworzyć usta. Zdecydowanie robił to specjalnie, żaden człowiek nie mógł być aż tak irytujący przypadkowo. Queelo pokręcił z niedowierzaniem głową i zmusił się do ruchu. Im szybciej dotrze do domu, tym szybciej będzie mógł się rzucić na łóżko i nie robić zupełnie nic, przez cały następny dzień. To był plan godny wysiłku.
Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.