Powrót do opowiadań

Złote Wojny


Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.


    • Arial
    • Times
    • Verdana
    • Georgia
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb

Rozdział XXXII

Dom

Po powrocie nie stało się nic. Queelo obawiał się, że mimo tych wszystkich starań babci i tak ludzie w jakiś sposób dowiedzą się o nim, ale minęło kilka dni, a ludzie wokół nadal traktowali go normalnie. Allois w ogóle nie pokazywał się w pracy, jak zawsze, więc nie miał szansy wyrazić swoich mieszanych uczuć.

— Powinniśmy iść do pani Romiho — powiedział Nassie, stojąc przed tablicą ze sprawami. Więc w końcu udało mu się znaleźć jej nazwisko. — Nic dobrego nam nie przyjdzie z czekania. Poza tym, dopóki nie zamkniemy sprawy, oddział magiczny nie będzie mógł zneutralizować tego morderczego znaku.

Queelo tylko mruknął, zgadzając się z nim. Ostatnie czego chciał to napatoczenie się przypadkiem na jakąś magię. Więc opuścili biuro niemal od razu po tym, jak do niego przyszli i udali się w stronę domu kobiety. Życie w mieście toczyło się normalnym torem. Nic się nie zmieniło pod ich nieobecność. Nic się nie zmieniło po ich powrocie. Jakby to był po prostu jakiś dziwny sen.

Nassie szedł obok niego, uśmiechając się od ucha do ucha.

— Idziemy przekazać informację o śmierci — zauważył Queelo. — Mógłbyś przestać szczerzyć zęby? To najgorsze, co możesz zrobić, mówiąc o takich rzeczach.

— Umiem grać — prychnął Nassie wesoło. — Zrobię smutną minę, jak tylko podejdziemy pod drzwi. Ale po co mam być smutny już teraz? To nie tak, że żal mi tego typa, ba, powiedziałbym, że wręcz się cieszę, że nie będzie stanowił więcej problemu dla społeczeństwa. Te jego eksperymenty były zagrożeniem gorszym niż infery. Mógłby zabić kogoś więcej niż tylko siebie, o ile już tego nie zrobił, wciąż nie wiadomo, co z tymi innymi zaginięciami. Poza tym jestem żywy, pogoda jest znośna i jestem z tobą, czym mam się smucić?

Szczątki pracowni nadal niepokojąco unosiły się w powietrzu, dokładnie w tych samych miejscach, co wcześniej. Dom wyglądał dokładnie tak samo zadbanie, przynajmniej z zewnątrz. Dotarli do drzwi i zapukali spokojnie. Nassie nadal szczerzył zęby.

— Przestań się uśmiechać.

— To nie patrz się na mnie.

Queelo odwrócił od niego wzrok, akurat w momencie, gdy drzwi się otworzyły i stanęła w nich zaspana pani Romiho. Spodziewał się, że będzie wyglądała tragicznie, w końcu jej mąż nie zaginął aż tak bardzo dawno, ale ta była całkiem normalna. Zwyczajny ubiór, zwyczajna mina, nie była nawet zaspana, jak większość ludzi o tej porze. Spojrzała na nich nieco nieprzytomnie.

— Tak, słucham? — odezwała się ze zmęczeniem. Może jednak była zaspana, tylko nie było widać tego po jej twarzy. Nassie odchrząknął i sięgnął do kieszeni swojej marynarki.

— Bardzo mi przykro, że muszę pani przekazać tę wiadomość — powiedział, chyba najbardziej zbolałym tonem, na jaki było go stać — ale pani mąż nie żyje. Znaleźliśmy jego… em… pozostałości poza barierą. To jedyne, co byliśmy w stanie po nim odzyskać.

Wyjął obrączkę i podał ją kobiecie. Ostrożnie przyjęła ją i zaczęła się przyglądać, jakby chciała się upewnić. Cały czas milczała. Na koniec sprawdziła napis wygrawerowany wewnątrz. Queelo nie mógł wiele wyczytać z jej twarzy, ale i tak miał wrażenie, że zachowuje się jakoś dziwnie. Pociągnęła nosem i w końcu pokiwała głową.

— T-tak, to n-na p-pewno… — wydusiła z siebie. — J-ja… nie spodziewałam się… p-p-poczekajcie tu panowie chwilę!

Zamknęła drzwi z trzaskiem, a ze środka dobiegły odgłosy wpadania na meble. Queelo uniósł brwi i spojrzał na Nassie'ego, któremu na twarz faktycznie udało się przywdziać smutną minę. Kiedy jednak tylko zobaczył, że Queelo na niego patrzy, szybko się znów rozpromienił.

— Nie uważasz — odezwał się Queelo — że to dziwna reakcja?

— Ludzie reagują różnie na takie wieści — zauważył, wzruszając ramionami. — Jedni będą potwornie spokojni, inni się rozpłaczą, a jeszcze inni cię zaatakują, twierdząc, że na pewno kłamiesz. To akurat była jedna z normalniejszych reakcji, jakie widziałem.

— Skoro tak mówisz…

— Masz może plany na później? — zapytał znienacka Nassie. — Jest coś, co chciałbym ci pokazać. O ile tylko masz czas. Jeśli nie, to mogę to odłożyć na później.

— E… w zasadzie to nie mam żadnych planów aż do wieczora.

— Uznam to za zgodę!

Usłyszeli kroki powrotne i obaj na powrót wrócili do bycia poważnymi. Drzwi otworzyły się, a pani Romiho wcisnęła Nassie'emu w ręce brzęczący worek. Spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— E, to nie jest… — zaczął, ale kobieta nie dała mu dokończyć.

— Znaleźliście przynajmniej to, co po nim zostało — powiedziała, znowu pociągając nosem i ocierając oczy rękawem, mimo że z jej oczu nie leciały żadne łzy. — Dz-dziękuję wam za to. P-przynajmniej tyle mi p-p-po nim zostanie. P-p-pamiątka… dz-dziękuję.

Skinęła im głową, więc odpowiedzieli tym samym gestem. Chyba uznała to już za załatwienie wszystkiego, bo tym razem po zamknięciu drzwi rozległ się też zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. Queelo nadal miał wrażenie, że zachowywała się dziwnie, ale gdy zastanowił się nad tym, naprawdę nie chciało mu się tego drążyć. Może, tak jak i oni, tylko udawała, że faktycznie brakuje jej pana Romiho. Kto wie? To już nie była ich sprawa.

— Wygląda na to, że mamy wypłatę — zauważył Nassie, patrząc na worek trzymany w rękach. — Nie spodziewałem się, prawdę mówiąc. Myślałem, że pójdzie gorzej. To może jednak najpierw pójdziemy na miasto się zabawić, a potem pójdziemy do m… pokazać ci to, co chciałem ci pokazać.

— Nie chce mi się chodzić na miasto — prychnął Queelo, wciskając ręce do kieszeni. — Dlaczego od razu nie pójdziemy do ciebie?

— Nie powiedziałem, że idziemy do mnie.

— Ale chciałeś. Co innego miałbyś powiedzieć? Że pójdziemy do miasta po tym, jak byliśmy na mieście?

Nassie zmrużył oczy.

— A od kiedy to ty jesteś taki spostrzegawczy, co?

— Jestem detektywem. To moja praca.

— Jakoś wcześniej nie zauważałeś, jak próbowałem flirtować, ale teraz zauważasz takie rzeczy? To podejrzane.

— Myślałem, że się ze mnie nabijasz! — prychnął Queelo, odwracając głowę. — Zawsze byłeś wredny! Czemu miałbym wtedy to brać za coś innego niż drwiny ze mnie?

Nassie zaczął się śmiać, kiedy tylko to usłyszał. Podszedł do niego i objął ramieniem.

— Dobra, dobra, przyznaję się, moja wina — wydusił z siebie, nadal chichocząc. — Powinienem być dokładniejszy w swoich wypowiedziach. Ale skoro nalegasz, to darujmy sobie miasto i chodźmy do mnie!

— Gdzie ty w ogóle mieszkasz? — zapytał Queelo, kiedy ruszyli dalej ulicą, zostawiając za sobą dom pani Romiho.

Dopiero teraz sobie zdał sprawę, że nie posiada tej informacji. Znał Nassie'ego od tylu lat, ale nigdy nie przyszło mu nawet do głowy, żeby się nad tym chociaż zastanowić. Większość wojowników posiadała jakieś kwatery w Twierdzy, ale Nassie nie wyglądał na jednego z nich. Zresztą nawet nie zmierzali w tamtą stronę.

— Chciałbyś wiedzieć, co? — Nassie uśmiechnął się do niego. Queelo zmarszczył brwi.

— Tak? Dlatego zapytałem. Po to się pyta, żeby poznać odpowiedzi.

— Z daleka od wszystkich — odpowiedział tylko Nassie tajemniczo. Po czym prychnął. — Ale jeśli spodziewasz się jakiejś wielkiej rezydencji, to muszę cię zawieźć. Czegoś takiego nie da się zbudować i nie przyciągać uwagi.

— A od kiedy ty nie chcesz przyciągać na siebie uwagi?

Nassie w końcu go puścił, tylko po to, żeby skrzyżować ręce i zrobić obrażoną minę.

— To, że chcę przyciągać uwagę jednych osób, nie znaczę że chcę przyciągać uwagę wszystkich! To bardzo irytujące, kiedy non stop ktoś do ciebie przychodzi, żeby prosić cię o radę. Albo wyznać ci, że cię nienawidzi i naśle na ciebie policję. Znaczy czasem przychodzili też ludzie, żeby podziękować za uratowanie życia, ale to nie było jakieś częste, poza tym to moja praca, za co mi dziękować. Więc wyprowadziłem się z Twierdzy i zbudowałem sobie domek w miejscu, w którym nikt nie będzie mnie szukał.

— Wschodnia dzielnica jest najbardziej zaludniona — mruknął Queelo, zauważając, że Nassie kieruje ich właśnie w tamtą stronę. Po czym zmarszczył brwi, kiedy inne wytłumaczenie przyszło mu do głowy. — Chyba że…

— Nie, nie mieszkam w ośrodku — odpowiedział natychmiast Nassie, chyba doskonale wiedząc, co naszło Queelo. — Ale jesteśmy sąsiadami. Odwiedzam ich tam czasem. Dzieciaki wiedzą więcej o tym co się dzieje w mieście od niektórych wojowników, którzy niby to mają patrolować ulice.

— Pobudowałeś się W LESIE?

— To mój las — prychnął i teraz to on wcisnął ręce do kieszeni. — Mogę z nim robić, co chcę. Poza osobami z ośrodka nikt tam nie przychodzi.

Wyszczerzył zęby w stronę Queelo, który był zbyt zdziwiony tą informacją, żeby o coś więcej zapytać. To przynajmniej wyjaśniało, skąd Nassie tak szybko dowiedział się, kiedy babcia zniknęła.

— Ośrodek nie należy do mnie, jak coś — kontynuował rozmowę zamiast Queelo. — Ja tylko wykupiłem tereny dookoła, bo mi się akurat spodobały. I żeby nikt się tam nie szwendał. Jeśli ktoś będzie próbował sprawdzić właściciela, dowie się, że to moja okolica i nie powinien dalej węszyć. Bardzo nie lubię, jak ktoś węszy po moich własnościach. Taka osoba sprawdzająca to może wtedy z góry założyć, że ośrodek też jest mój i przejść z tym do porządku dziennego, a prawdziwy właściciel ma spokój.

Queelo zamrugał, wyrywając się ze swojego zdziwienia. Dotarli już na tyle blisko, żeby widzieć spokojną taflę jeziora. Ktoś chyba w nim pływał, ale z takiej odległości Queelo nie był w stanie powiedzieć kto. Nassie nie wyglądał, jakby się tym przejął.

— Czyli… znasz właściciela? — zapytał.

— Ty też go znasz — mruknął Nassie. — Ale to nie moja sprawa o tym gadać. Ma dobry powód, żeby o tym nie rozpowiadać, więc nie będę. Poza tym czemu gadamy o innych? Pogadajmy o tobie!

— O mnie?

— Wczoraj był szósty — zauważył wojownik, zaplatając ręce za plecami. — Nie jesteś chory? Zmęczony? Wszystko z tobą w porządku?

Queelo uniósł brwi.

— Jakbym był chory albo zmęczony, tobym nie przyszedł do pracy — odpowiedział po prostu.

— Czyli wszystko dobrze? — pytał dalej, przysuwając się coraz bliżej, jakby chciał dokładnie obejrzeć jego twarz. Queelo zatrzymał się i skrzywił.

— Za blisko.

— A, przepraszam! — Nassie natychmiast z powrotem się odsunął. I ponownie uśmiechnął. — Cieszę się, że jesteś zdrowy, to wszystko!

— Ktoś tam jest — powiedział Queelo, chcąc jak najszybciej zmienić temat. Wskazał w stronę jeziora. — Chyba to twoje „nikt tutaj za bardzo nie przychodzi” nie działa.

— To tylko Dallou. Bardzo mu się spodobało to jezioro, odkąd przybyliśmy do miasta, to pływa w nim codziennie.

Queelo nie był pewien, czy ta informacja go uspokoiła, czy wręcz przeciwnie.

— Nikt go nie zobaczy — dodał od razu Nassie. — Powiedziałem mu, że powinien się schować, jeśli tylko usłyszy, że ktoś się zbliża.

— Teraz się nie chowa.

— Bo słyszy, że to my idziemy. To nie ty mówiłeś mi, że infery mają moocno wyczulony słuch? Myślę, że potrafi poznać, kto się zbliża.

Jakby w odpowiedzi na jego słowa pływająca w jeziorze osoba pomachała ręką w ich stronę. Kiedy już podeszli bliżej, Queelo w końcu poznał Dallou. Z mokrymi włosami poprzyklejanymi do twarzy i oklapniętymi uszami wyglądał nieco dziwnie, ale i tak wyszczerzył radośnie zęby w ich stronę. Chyba faktycznie mu się podobało.

— Wracasz już do domu? — zapytał Nassie, wskazując w stronę drzew, ale chłopiec pokręcił głową. Wojownik westchnął. — Mamy tutaj małego pływaka, jak widzę. To siedź sobie w tej wodzie ile chcesz, ale postaraj się wrócić przed zmrokiem. Infer czy nie, w nocy jest niebezpiecznie.

Dallou wydął usta, jakby nie wierzył w ani jedno jego słowo. Queelo oparł więc dłonie o biodra i pokiwał ponuro głową.

— Prawda, prawda, w nocy wszędzie kręcą się podejrzani ludzie. Lepiej ich unikać.

— Mądre słowa — przytaknął mu Nassie. — Więc bądź grzecznym chłopcem i nie siedź za długo.

Dallou nadal nie był zadowolony, ale skinął im obu głową. Po czym bez żadnego ostrzeżenia zanurkował i zniknął pod powierzchnią wody. Nawet nie nabrał oddechu! Queelo zdawał sobie sprawę, że infery nie potrzebowały powietrza do życia, nawet on nie musiał oddychać, ale zwyczajnie nie umiał tego nie robić. Nie był do tego przyzwyczajony i nie sądził, żeby kiedykolwiek mu się udało osiągnąć taki stan.

Spojrzał w stronę drzew, mniej więcej w miejsce, które wcześniej wskazał Nassie, ale nie zauważył tam nigdzie chatki. Zmrużył oczy, ale wszystko, co był w stanie zauważyć to po prostu drzewa, a Nassie raczej nie mieszkał na jednym z nich… prawda?

Wojownik wzruszył ramionami, wpatrując się w miejsce, w którym zniknął Dallou, po czym wesoło ruszył do lasu. Queelo, nie chcąc po prostu stać i patrzeć się, szybko poszedł za nim. I dopiero wtedy zorientował się, dlaczego od strony jeziora nie zauważył żadnego budynku. Nie dość, że ustawiony był w niemal całkowitym cieniu, to jeszcze jego ściany były pokryte drewnem w taki sposób, żeby z daleka wyglądało to po prostu jak grupka rosnących drzew. Od strony jeziora nie było żadnych okien ani drzwi, tylko ściana kamuflażu.

Nassie obszedł ją i pomachał do Queelo, żeby ten zrobił to samo. Na boku chatki już znajdowały się drzwi. Przed nimi nawet leżała ładna, zielona wycieraczka, wyglądająca trochę jak kupka mchu. Kilka krzaków rosło niedaleko wejścia, nie wiadomo czy dla ozdoby, kamuflażu czy po prostu znalazły się tam przypadkiem. Nassie sięgnął do kieszeni i wyjął klucz.

— Jeśli ci się nie spodoba — powiedział, otwierając drzwi — to masz pełne prawo stąd po prostu uciec. Aiiry tak zrobił.

— Jest aż tak źle?

Nassie nie odpowiedział, tylko otworzył drzwi na oścież i teatralnym gestem je wskazał, zapraszając Queelo do środka. Stamtąd widać było tylko niewielki przedsionek, w którym stała niska półka wypełniona butami, a naprzeciw były kolejne drzwi, pewnie już prowadzące do faktycznego domu.

— Już teraz ci się nie podoba? — zapytał Nassie z pewnym smutkiem w głosie.

Queelo otrząsnął się, zdając sobie sprawę, że po prostu stał w miejscu i nic nie robił.

— E… zastanawiałem się tylko — wydusił z siebie, przekraczając próg.

— Nie musisz zdejmować butów jeśli nie chcesz.

Ale Queelo już schylił się, żeby to zrobić i nie zamierzał nagle zmienić zdania. To byłoby dziwne tak zatrzymać się w połowie. Odstawił swoje buty na jedną z wolnych półek, Nassie zresztą zrobił to samo i zaprowadził go do jadalni. Albo kuchni. Z jakiegoś powodu. Queelo ze zdziwieniem usiadł przy stole, zastanawiając się, dlaczego Nassie zaprosił go akurat tutaj, a nie do jakiegoś salonu czy coś. Może żadnego nie miał? Przecież chyba by nie przygotował obiadu czy czegoś takiego, prawda?

Wojownik podszedł do barku i zamiast tego wyjął dwa kieliszki i butelkę wina.

— Normalnie bym przygotował posiłek — powiedział radośnie, stawiając to na stole — ale to byłoby dziwne jeść samemu. Nie mam też bladego pojęcia czy w ogóle pijasz herbatę albo kawę. Ale pamiętałem, że miałeś pełno butelek po alkoholu w domu!

Queelo zmarszczył brwi.

— Nie zapraszałem cię nigdy.

— Ale łaziłem tam w trakcie inspekcji. Wiesz, kiedy sprawdzaliśmy, czy infery nie pozalęgały się w domach. Trochę się wtedy martwiłem, że cię wykryją czy coś, więc sprawdziłem prawie cały dom sam, zasłaniając się byciem pracoholikiem. Chociaż nie musiałem, majora Ivero najwyraźniej pomyślała o wszystkim na długo przede mną.

— Ach tak… — Queelo przymknął na chwilę oczy. — Nie chcę być nieuprzejmy ani nic, ale raczej nie mam w zwyczaju pić poza momentami, w których nie czuję się fatalnie.

— Och… — Nassie zawahał się. Najpierw zabrzmiał na smutnego i od razu spróbował się poprawić. — To znaczy… to świetnie. Znaczy nie, że świetnie, że pijesz… że nie pijesz… to dobrze, że dobrze się czujesz… a-ha-ha…

— Usiądź może, zamiast tak nade mną stać.

Nassie więc usiadł. Chyba sam nie wiedział, co ze sobą zrobić. Queelo zmarszczył brwi. Świetnie, po prostu świetnie, znowu udało mu się zniszczyć jakąkolwiek atmosferę, zanim ta w ogóle się wytworzyła.

— E… — spróbował się odezwać. — A-ale jeśli chcesz, to możesz nalać…

— Też nie piję — mruknął Nassie, kładąc głowę na stole. — Jestem beznadziejny w zgadywaniu cudzych gustów…

— E… m-możemy po p-prostu porozmawiać — zaproponował szybko Queelo, próbując jakoś naprawić to, co zepsuł. — P-porozmawiać o… o… e… p-pozadawać sobie p-p-pytania, żeby j-jeszcze lepiej s-s-się poznać… to brzmi tak głupio…

— Wcale nie! — ożywił się Nassie, podrywając się nagle. — Świetny pomysł! Rozmawianie to podstawa! Chcesz zacząć? Na pewno jest coś, co chcesz bardzo wiedzieć, co?

— Eeee….

Queelo zawahał się jeszcze bardziej, odwracając od niego spojrzenie. To prawda, że były rzeczy, o które z chęcią by zapytał, ale czuł się dziwnie, nawet myśląc o nich, a co dopiero, żeby wyrazić je na głos.

— To ja mogę — odezwał się Nassie wesoło, widząc jego zawahanie. — Wiesz, zawsze mnie zastanawiało, dlaczego zawsze wszystkie koszule zapinasz aż pod samą szyję. Przecież to strasznie niewygodne! Ja bym się już dawno zabił, jakbym musiał tak chodzić!

Queelo odruchowo sięgnął do swojego kołnierza.

— Prawdę mówiąc, to jest trochę niewygodne — przyznał. — Ale już chodziłem tak na tyle często, że zdążyłem się przyzwyczaić.

— Czemu w ogóle tak chodzisz?

Skrzywił się, słysząc to pytanie.

— O nie, nie, jak nie chcesz, to nie mów! — zareagował natychmiast Nassie. — Przepraszam, jestem zbyt ciekawski, nie muszę wiedzieć wszystkiego!

— To nie jest nic… zbyt poważnego — mruknął Queelo, kuląc przy tym nieco ramiona. — Taki trochę… środek ostrożności.

— Ostrożności?

— No… e… wiesz… jak infery mają te białe blizny, to… teoretycznie…

— Chowasz je — dokończył za niego Nassie. — I chyba uważasz, że to dla mnie jakiś problem, skoro aż tak się jąkasz, próbując to powiedzieć. Nie przejmuj się, sam nie wyglądam najlepiej. Jakbym się miał przejmować każdą blizną, którą zobaczę, to bym już dawno wydał fortunę na jakieś operacje plastyczne.

Queelo zamrugał.

— Ty…

— Taka praca. — Nassie wzruszył ramionami. — Kiedyś na przykład jeden infer zdzielił mnie z całej siły ogonem prosto w plecy. Do tej pory mam taką paskudną bliznę ciągnącą się przez prawie całą wysokość. Lekarz mi powiedział, że nigdy się tego nie pozbędę.

— Prawie całą wysokość? — powtórzył po nim Queelo. — Nie wierzę ci.

— Słucham?! — Nassie wyglądał na autentycznie urażonego.

— Nie, że nie wierzę, że coś cię uderzyło. Ale infery nie mają tak długich ogonów, żeby cię nim uderzyć, zostawić tak wielką bliznę i nie zabić przy tym.

— Nie wierzysz mi?! — Nassie złapał się za klatkę piersiową. — To boli moje serce.

— Jak masz jakieś problemy z sercem, to może idź do lekarza. To nie brzmi zdrowo.

— Mam problem z tobą! — wykrzyknął Nassie, nachylając się nad stołem. Queelo szybko odchylił się do tyłu, bojąc się, że jeszcze zderzą się głowami. — Jesteś mądry, ale czasami bywasz takim idiotą, że to aż boli!

— I nawzajem! — zdenerwował się Queelo, rozpinając guzik zapięty tuż pod szyją. — Niby jesteś taki inteligentny, ale nie potrafisz załapać aluzji!

— Może ty nie potrafisz jej stworzyć!

— Może nie potrafię! Może jestem kretynem!

— Mądrym kretynem — mruknął Nassie, opierając głowę na dłoniach i wpatrując się uważnie w Queelo. — Sprytnym. Odważnym. Prawdomównym.

— E… — Queelo nie wiedział, co powinien na coś takiego odpowiedzieć.

— Nie wspominając o tym, że bardzo przystojnym, ale o tym pewnie wiesz.

— Co… co cię tak nagle n-naszło? — wydusił z siebie Queelo.

— Po prostu w twoim towarzystwie czuję, że powinienem częściej mówić prawdę — odpowiedział Nassie wesoło, uśmiechając się. — Poza tym jesteśmy sami. Gdyby ktokolwiek inny tu był, zacząłbyś mnie wyzywać od idiotów, więc pomyślałem, że wykorzystam okazję.

Queelo skulił ramiona.

— Bo jesteś idiotą — mruknął pod nosem.

— Ale twoim idiotą. To mi wystarczy!

Wyglądał na bardzo zadowolonego ze swoich słów. Queelo nie miał pojęcia, co powiedzieć, więc po prostu zapadła cisza. Zastukał nerwowo palcami w stół.

— Ale wiesz — odezwał się znowu Nassie — jak mi tak bardzo nie wierzysz, to mogę ci pokazać tę bliznę. Będziesz miał głupią minę, jak się okaże, że nie miałeś racji!

Queelo zmarszczył brwi.

— Co ty chcesz… przestań! — krzyknął, zrywając się z miejsca. Nassie, który zdążył już zdjąć jeden rękaw marynarki, zamarł.

— Jednak zmieniasz zdanie i mi wierzysz? — zapytał i tak zdejmując w końcu marynarkę i wieszając ją na oparciu krzesła. Po czym uśmiechnął się złośliwie. — A może przestraszyłeś się, bo pomyślałeś, że się rozbiorę? Cóż za brzydkie myśli nawiedzają twoją głowę, co?

— Sugerujesz mi coś?!

— Jesteś czerwony jak burak, więc to nie ja sugeruję, tylko twoja twarz! Jej się czepiaj, a nie mnie!

— Co? — Queelo złapał się za twarz, jakby w ten sposób mógł to sprawdzić. — N-nie jestem! N-nie kpij sobie z-z-ze mnie!

— Ależ jesteś! — Nassie zaśmiał się. — Aww, jeszcze zacząłeś się jąkać. To takie urocze.

— P-przestań się ze mnie śmiać! — zirytował się Queelo. — T-t-t-to n-n-nie-e je-e-e-st… z-z-za…

— Hej, hej, spokojnie. — Nassie podniósł się i złapał go za ramiona. — Oddychaj. Nie chciałem się z ciebie śmiać w złośliwy sposób.

— Nie o to chodzi! — Queelo wyrwał się z jego uścisku i obrócił do niego plecami. — P-po prostu… po prostu chciałem coś powiedzieć. Ale nie umiem! Jestem beznadziejny, zgoda?!

— Nie, nie jesteś! — zaprotestował Nassie. — To nic złego, że potrzebujesz czasu, żeby powiedzieć niektóre rzeczy. Po prostu się uspokój trochę. Nie musisz wszystkiego mówić od razu.

— Ale chcę! — Obrócił się z powrotem i spojrzał na Nassie'ego. Natychmiast znowu zapomniał, co właśnie miał powiedzieć. — E… ja… ten… no… nie, nie, to głupio brzmi!

Schował twarz w dłoniach. Nassie nic nie powiedział, tylko stał i czekał. Queelo wziął głęboki oddech. A potem jeszcze jeden. Dopóki w końcu jego serce trochę nie zwolniło.

— Ch-chciałem powiedzieć, że — odezwał się w końcu, opuszczając ręce i odwracając wzrok w stronę sufitu — j-jeśli byś chciał, to możemy… czasem… razem… no… ten…

— Chodzić? — postanowił się w końcu zlitować nad nim Nassie. Queelo pokiwał szybko głową. — I tylko czasem?

— E… z-znaczy…

— Czego się tak bardzo boisz? — zapytał Nassie, przechylając głowę. — Przecież cię nie ugryzę. To akurat twoja działka. Myślisz, że cię wyśmieję czy coś? O to chodzi?

— P-po p-p-prostu… — Queelo skulił ramiona i objął się rękoma. — Ja dawno nie… nigdy właściwie… z nikim nie… i nie wiem, jak się zachować, okej?! — wybuchnął nagle. — Ja… nie każdy od razu wie, co… jak… skąd mam niby wiedzieć? T-to nie jest tak, że ktoś tego uczy czy coś… M-miałeś się ze mnie nie śmiać!

Nassie zasłonił usta, żeby nie zachichotać głośno, ale najwyraźniej nie pozostało to niezauważone. Queelo wyglądał jednocześnie na obrażonego i zawstydzonego.

— Nie śmieję się z ciebie — odezwał się w końcu, kiedy już trochę się ogarnął. — Po prostu… nikt takich rzeczy do końca nie wie, nawet jak mu się wydaje, że wie. To nic złego, naprawdę. Nie powinieneś się aż tak przejmować, bądź sobą i to wystarczy! A jak nie wystarczy, to raczej nie warto marnować czasu.

— Ale… że tak po prostu?

— Tak po prostu! — odpowiedział mu wesoło Nassie, przysuwając się do niego i obejmując go ramieniem. — Bez żadnej wielkiej filozofii.

— Znaczy… mam wrócić do wyzywania cię od idiotów?

— Bardzo zabawne — prychnął Nassie. — Ale skoro uważasz mnie za idiotę, to możesz tak do mnie mówić. Mogę nawet udawać, że mi się to podoba, jeśli bardzo tego chcesz.

— I tak zawsze to robisz, jest jakaś różnica?

Nassie parsknął.

— Czyli poczucie humoru też masz! Codziennie nowe niespodzianki!

— To… jaka jest odpowiedź?

— Na które dokładnie pytanie? Trochę ich zadałeś — zauważył Nassie.

— No o… o nas.

— A, że to pytanie. — Nassie skinął głową i przymknął oczy. — Nie pasuje mi.

— C-co?

— „Czasem” to strasznie nieprecyzyjne wyrażenie — kontynuował Nassie z zamkniętymi oczami. — Bardzo mylące. Jestem absolutnie pewien, że nie mam wtedy czasu. Ale — otworzył oczy — jeśli jesteś gotowy zmienić to „czasem” na coś bardziej konkretnego, na przykład „teraz”, to mógłbym zmienić zdanie.

— Mógłbyś?! — zapytał Queelo z oburzeniem, odchylając się. — Ty…

— Myślę, że raczej powiedziałbym wtedy „tak”. Tak mi się wydaje.

— Jesteś okropny — burknął Queelo, patrząc na niego złowrogo. Wydał z siebie niezadowolone prychnięcie. Chyba miał powoli dość tej rozmowy. — Chcesz ze mną chodzić? Teraz. Zaraz. Jako para, nie po prostu na spacery.

— No, teraz to jesteś konkretny! — zauważył Nassie ze śmiechem. Queelo wpatrywał się w niego intensywnie. — Nie no, po czymś takim nie mogę powiedzieć „nie”. Nawet nie chcę. Więc po prostu powiem: oczywiście, że tak! Co tak długo ci zajęło?

— Mnie?!

— A komu niby innemu?

Nassie przysunął się do niego jeszcze bliżej i delikatne pocałował w policzek. Queelo zupełnie zamarł. W ogóle się tego nie spodziewał. Nassie uśmiechnął się lekko.

— Ale — odezwał się po chwili Queelo, znowu odwracając wzrok — i tak ci nie wierzę z tą blizną. Wymyśliłeś to sobie.

— Chciałbyś się przekonać, co?

KONIEC


Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.