Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.
Dnia: 23 Września 31r.
Wszyscy wyglądamy jak trupy. Inferów brak. Czemu żadnych nie ma w pobliżu?
Queelo w ogóle nie spał tamtej nocy, ale wcale nie czuł się zmęczony. Zebrali się szybko, chociaż biorąc pod uwagę, jak niewiele mieli bagażu, nie był to jakiś wielki wyczyn. Mikky poczęstowała resztę jakimiś resztkami jedzenia. Nie zostało tego wiele. Powinni powoli zacząć przygotowywać się do polowania. A przez „oni”, Queelo myślał o całej reszcie. Gdyby to on zaczął, pewnie myliłby każde zwierzę i koniec końców ktoś by się przez niego otruł.
Pogoda w końcu się popsuła, jakby i ona była na nich zła za ucieczkę poprzedniego dnia. Słońce schowało się za ciemnymi chmurami, temperatura spadła i zapowiadało się na deszcz. Queelo nawet nie schował swojego koca, tylko pozostał nim owinięty i w ten sposób szedł. Ihoo przez chwilę udawała, że nie jest jej aż tak zimno, ale w końcu też wcisnęła się pod jego ramię. Na szczęście koc był dość duży. W sumie i trzy osoby mogłyby się pod nim zmieścić.
Mikky przez chwilę szła obok Nassie'ego, rozmawiając z nim o czymś cicho, po czym zwolniła i zrównała się z Queelo.
— Mogę się wcisnąć? — zapytała.
Queelo skinął głową, a Mikky wcisnęła się w wolne miejsce i szli tak, krok za krokiem, próbując nie przewrócić się nawzajem. To było trudniejsze niż się spodziewał. Ihoo zawsze szła obok niego, więc w miarę już dostosowała się do jego kroku, ale Mikky chodziła zdecydowanie szybciej i wyrównanie rytmu z nimi trochę jej zajęło.
— W ogóle — powiedziała, kiedy w końcu jej się udało — porozmawiałam z tym bucem, zgodnie z obietnicą. Dzisiaj powinieneś mieć spokój.
— Co mu powiedziałaś?
Uśmiechnęła się chytrze.
— To tajemnica. Sztuczki starszej siostry. Ihoo pewnie wie, o czym mówię.
Wymieniły między sobą dziwne uśmiechy. Queelo zmarszczył brwi, ale im dłużej o tym myślał, tym mniej chciał na ten temat wiedzieć. Skoro Ihoo potrafiła mu czasem nagadać tak, że nie chciało mu się wychodzić przez tydzień z domu, to co musiała umieć Mikky. Przeniósł spojrzenie na Nassie'ego. Na pierwszy rzut oka zachowywał się normalnie, ale jak przyjrzeć się bliżej, szedł jakoś mniej skocznie niż zwykle, a i głowę miał dziwnie spuszczoną. Przez chwilę Queelo zrobiło się go szkoda, ale potem przypomniał sobie, jak cudownie jest nie słyszeć tego irytującego głosu, i uczucie od razu minęło.
Zatrzymywali się całą grupą co jakiś czas, żeby sprawdzić, czy nadal idą w kierunku północy. Mikky próbowała rzucać czary tropiące, ale nie były one chyba aż tak dokładne, jak te Aiiry’ego. Jego samego nie byli w stanie nijak zlokalizować. Nassie próbował wszystkich pocieszać, mówiąc, że będzie dobrze, ale chyba sam w te słowa nie wierzył.
Okolica była zadziwiająco pusta. Oczywiście rosło tam pełno roślin i drzew, które wyginały się niepokojąco we wszystkie strony, ale oprócz nich nie widać było żadnej oznaki życia. Żadnych zwierząt, żadnych inferów, po prostu nic. Wąs i Echo skuliły się na ramionach Nassie'ego, jakby wyczuwały coś, czego nie wyczuwał nikt inny. Queelo powąchał powietrze, wytężył słuch, ale niczego nie wykrył. Wojownicy też nie dawali żadnych alarmujących sygnałów.
— Wydaje mi się — odezwał się Nassie po dłuższej chwili przerwy — że zbliżamy się do tej mitycznej granicy.
Jakby na jego zawołanie, nagle powietrze wypełniło się skrzekiem. Wszyscy szybko pochowali się w cieniach drzew. Po niebie przemknęło kilkanaście kruko-podobnych inferów zbitych w stado i wyraźnie patrolujących okolicę. Na początku Queelo myślał, że po prostu kraczą, jak to robiły też normalne kruki, ale dopiero gdy już odlatywały, zdał sobie sprawę, że w tym hałasie dało się dosłyszeć jakieś słowa.
— Wola króla, wola króla — powtarzały w kółko i w kółko, jak jakąś mantrę.
Queelo spojrzał za nimi z przerażeniem. Nagle ta wyprawa stała się najgorszym pomysłem na świecie. Powinien był zostać w domu. W co on się najlepszego wpakował?
Na odwrót jednak było już za późno. Zebrał całą odwagę, jaka mu pozostała, i ruszył za resztą. Potrzebowali przejść jeszcze dobrych kilkadziesiąt metrów, zanim trafili w miejsce, gdzie musiała być granica. Łatwo było domyślić się, iż to właśnie to miejsce, bo teren urywał się gwałtownie, prowadząc w głęboką przepaść. W dole brakowało roślinności, a niemal cały teren pokryty był pękającą od suszy ziemią. Nijak to nie przypominało zielonych terenów w górze. Jakby patrzyli na portal do innego świata. Co jednak dziwne, nad tym wszystkim unosiły się burzowe chmury, które jakby w żarcie zwiastowały jakikolwiek deszcz.
Poniżej już były infery i to wcale nie w małych ilościach. Stwory najróżniejszych kształtów i kolorów krążyły na obrzeżach doliny, wydając z siebie dźwięki. Queelo mógłby się założyć, że powtarzały dokładnie te same słowa, co wcześniej kruki, i wcale mu się to nie spodobało. Chęć ucieczki stała się jeszcze silniejsza. Nie chciał wchodzić na tereny królewskie, na te przerażające ziemie pełne potworów. Poza tym tam gdzieś czyhało coś potężniejszego. Czy to było rozsądne pakować się w coś takiego?
„Może babcia miała rację”, pomyślał, przełykając ślinę. „Może nie powinniśmy jej szukać”.
A potem natychmiast sam pokręcił głową na te myśli. Jak w ogóle tak mógł?! Oczywiście, że powinni jej szukać i pomóc! Wychowała go i pomagała całe życie, a on miał teraz tak po prostu stchórzyć? To by dopiero było niewdzięczne!
— Podejrzewam, że nikt nie przyniósł sprzętu do wspinaczki — mruknęła Mikky, spoglądając w dół.
— Umiesz latać — zauważył z drwiną Allois.
— A co, ty też umiesz? — odpowiedziała mu lodowato. — W przeciwieństwie do ciebie, ja myślę też o innych. Mogłabym was znosić jednego po drugim, ale wtedy byłaby naprawdę wysoka szansa, że coś nas zauważy i zaatakuje w locie. Więcej niż jednej osoby nie podniosę. Jeśli usłyszę kolejną uwagę — dodała, widząc, że Allois otwiera usta, żeby coś wtrącić — o tym, że jestem słaba, to cię tam zepchnę. Latanie samemu jest wystarczająco trudne. Z jedną osobą to tragedia. Z dwiema już się nie da. Ważna jest równowaga.
— Nie mamy lin — przyznał Nassie. — Znaczy, nie mieliśmy ich jeszcze zanim straciliśmy bagaże, wiele się nie zmieniło. Hm. — Trącił stopą ziemię. — Moglibyśmy po prostu spróbować zejść po tej ścianie. Nie jest aż taka stroma.
— Nie każdy z nas jest kozicą górską — prychnął Queelo. — Powinniśmy najpierw poszukać miejsca, w którym nie będzie tyle inferów, a potem myśleć o zejściu. Może gdzieś będzie jakaś ścieżka, przecież nie wszystkie infery mają skrzydła, a jakoś wychodzić chyba muszą, nie?
Reszta nie wyglądała na przekonanych tym wyjaśnieniem, ale ruszyli powoli wzdłuż przepaści, chowając się starannie przed wzrokiem stworów w dole. Co jakiś czas sprawdzali i faktycznie, im dalej się wybierali, tym mniej ich było. W końcu udało im się znaleźć miejsce, w którym nie było ani jednego patrolu. Nie było tam co prawda ścieżki, ale Mikky już mogła ich powoli przenosić, bez ryzyka narażenia się na atak.
Na nieszczęście Mikky, pierwszym ochotnikiem okazał się Allois. Queelo spodziewał się, że weźmie go na ręce i powoli zacznie się opuszczać na dno, ale zdecydowanie się pomylił. Mikky złapała wojownika za kołnierz i, zanim zdążył zaprotestować, pociągnęła go na krawędź i rzuciła się w nią. Oboje zniknęli, a krzyk Alloisa poniósł się echem po okolicy. To chyba nie był najmądrzejszy ruch, mogli kogoś tym przecież zwabić. Chwilę później Mikky wychynęła zza krawędzi.
— Kto następny?
Queelo bał się, jeśli to miało właśnie tak wyglądać, ale jako następna podeszła Ihoo. Bez żadnego strachu w oczach. Tym razem Mikky po prostu wzięła ją w ramiona i faktycznie zaczęła powoli opadać, tak, jak spodziewał się tego Queelo. Odetchnął nieco. Może po prostu pierwszy sposób zarezerwowała dla osób, których nie lubiła. Oby nie był jedną z nich. Allois musiał jej nieźle zajść za skórę.
— Cykasz się? — zapytał Nassie, nagle odzyskując swój irytujący głos i przysuwając się bliżej. — Wiesz, gdybyś…
Mikky pojawiła się znów i obdarzyła go takim spojrzeniem, że natychmiast zamilkł i cofnął się o krok. To było zdumiewające! Co takiego musiała mu nagadać, że zaczął się tak zachowywać? Dało się to powtórzyć? Albo pociągnąć dłużej? Queelo bardzo chętnie by się czegoś takiego nauczył. Nie tylko po to, żeby odganiać od siebie Nassie'ego, ale i wszystkich innych ludzi.
Queelo nie zamierzał zostać samemu na górze bez nikogo znającego się na walce, więc był następny w kolejce. Spodziewał się potraktowania podobnego do Alloisa, ale Mikky najwyraźniej nie uważała go za tak okropnego. Podniosła go, jakby nic nie ważył, i powoli zaczęli opadać. Spojrzał w dół i natychmiast tego pożałował, widząc, jak daleko jest ziemia. Szybko podniósł wzrok na niebo.
— Boisz się wysokości, co? — zapytała Mikky, ale jej ton był zdecydowanie bardziej przyjazny niż Nassie'ego.
— Raczej upadku — mruknął Queelo, wciąż z uniesioną głową.
— Upadek jest szybszy. Jak spadasz, to przynajmniej wiesz, że wrócisz na ziemię!
To chyba miało być pocieszające, ale Queelo wcale nie poczuł się lepiej. Na jego szczęście ten lot zakończył się szybko i znów mógł postawić stopy na ziemi. Zastanawiał się, czy na nią nie paść, ale uznał, że to by była przesada. Zwłaszcza że musiała być szorstka od suszy. Jakim cudem tam było sucho, kiedy w górze roślinność sobie kwitła w najlepsze?
Mikky po chwili przyniosła też Nassie'ego, który nie wyglądał na zadowolonego. Chwilę później także jego koty zleciały z góry, Wąs trzymany w łapkach Echo. Zajadajka o dziwo była w stanie go utrzymać, mimo że była mniejsza. Infery bywały przerażająco silne. Zrobiły kilka kółek wokół grupki, po czym wylądowały na swoim ulubionym miejscu, czyli głowie Nassie'ego. Pomimo tej przejażdżki, wyglądały na przerażone.
— Rozumiem, że musimy iść w stronę szefa wszystkich szefów? — zapytała Mikky, wyciągając jeden ze swoich sztyletów. — Powinniśmy obgadać strategię.
— Nie wiedząc, kim jest nasz wróg? — prychnął Nassie. — Powodzenia z takim planowaniem. Wszystko może pójść do piachu tylko dlatego, że nie przemyślałaś jednej rzeczy.
— Bo najlepiej układa się plany na bieżąco?
— Zależy. Gdybyśmy wiedzieli, z kim walczymy, moglibyśmy załatwić sobie plan od razu, ale nie wiedząc tego, możemy wymyślić tysiące scenariuszy, a i tak wszystkie mogą pójść do kosza. Powinniśmy po prostu zrobić ogólne założenia, nic więcej, bo zmarnujemy tylko czas.
— Więc jakie założenia byś zrobił, szefie?
— Na pewno nie atakujemy pierwsi.
— Zawsze to powtarzasz? — zapytał Queelo. — W bibliotece gadałeś to samo.
— To moje motto życiowe. Nie atakuj, dopóki nie wiesz, że twój przeciwnik to na pewno przeciwnik. W ten sposób można stracić zaskakująco dużo potencjalnych przyjaciół! Dobrze, najpierw to powinniśmy poszukać majory i unikać walki, na ile to będzie możliwe. Jeśli do takowej jednak dojdzie, wtedy po prostu nie dajcie się zabić, dopóki czegoś nie wymyślicie.
To nie brzmiało jak dobry plan, ale, o dziwo, nikt nie zaprotestował. Queelo miał ochotę to zrobić, ale nie był mistrzem w tworzeniu planów, więc dał sobie spokój. Poowijali się znów swoimi kocami i ruszyli ostrożnie za prowadzącym ich teraz Alloisem, rozglądając się uważnie dookoła. Wszyscy powyciągali broń, żeby czuć się bezpieczniej, i dopiero wtedy Queelo boleśnie odczuł brak pistoletu. To nie było tak, że do czegokolwiek go potrzebował. Na infery zwykłe pociski i tak niezbyt działały, ale bez niego czuł się dziwnie bezbronny. Co oczywiście było idiotyczne, bo w końcu umiał się bić, jednak nie mógł się pozbyć tego dziwnego odczucia. Jakby ktoś odciął mu rękę.
W okolicy w ogóle nie było inferów. Wyglądało to tak, jakby nagle wszystkie zniknęły. Wąs i Echo co jakiś czas wydawały z siebie przestraszone dźwięki, ale nie było wiadomo, czego się tak bały. Queelo rozglądał się bardzo uważnie, jednak nie widział niczego, co ten strach mogło powodować. Może chodziło o tę dziwną aurę w powietrzu? Wywoływała u niego ciarki na plecach, ale nie był pewien dlaczego. Co ją w ogóle wytwarzało? Albo kto?
— Też czujecie — zapytał Queelo po chwili ciszy — że coś jest z tym miejscem nie tak?
— Jak z każdym miejscem, które dotąd odwiedzaliśmy — zauważył Nassie. — Nie mamy szczęścia. Co drugie miejsce poza barierą jest w jakiś sposób nienormalne. Przeklęte, zajęte, już przez kogoś rządzone, dziwne, kiedyś napromieniowane, zniszczone… Nie bez powodu ludzie nie chcą żyć poza barierą. Infery nie są jedynym powodem.
— N-nie o to mi chodziło — wydusił z siebie Queelo, ale jakoś nie umiał ująć tego w słowa.
Nagle w jego obronie odezwała się Mikky.
— Queelo ma rację. W tym miejscu… coś jest nie tak z balansem. I to nie w sposób magiczny.
— Balans? Mogłabyś nie mówić zagadkami?
— Coś jakby… jakby niszczyło się samo z siebie, a nie z powodu wrogich sił zewnętrznych. O ile to ma sens — dodała, rozglądając się niepokojąco. — Byłoby przepełnione siłą, gdyby coś jej nie wysysało.
— Nie wiem, o czym mówisz, ale pewnie masz rację. Nie powinniśmy tu zostawać zbyt długo. Czuję się, jakby coś nas obserwowało.
Czyli nie tylko Queelo wyczuwał coś dziwnego. Całe szczęście. Już się bał, że coś z nim jest nie tak, a po prostu to miejsce było nienormalne. Kolejne nienormalne miejsce na liście nienormalnych miejsc. Faktycznie odwiedzali ich ostatnio zbyt wiele.
Echo jakby wyczuła, o czym myślał sobie Queelo, bo spojrzała na niego swoimi wielkimi, czarnymi oczami i wpatrywała się tak przez chwilę. Rozwinęła swoje ważkowate skrzydełka, po czym przeniosła się z głowy Nassie'ego na ramię Queelo, owijając swój ogon wokół jego szyi. Był tak krótki, że ledwo obejmował jej połowę, ale infer zdawał się tym nie przejmować. Queelo nawet nie miał siły, żeby ją wyganiać. W sumie to poczuł się nawet trochę pewniej, mając kogoś u boku.
Dziwne skrzeczenie odezwało się na obrzeżu jego myśli. To znowu Allois przeczesywał okolicę. Queelo podrapał się w ucho, co zresztą zrobiła też odruchowo cała reszta. Nikt nie lubił tego uczucia, ale też i nikt w takiej sytuacji nie zamierzał na Alloisa krzyczeć. Przynajmniej tym razem użycie jego zdolności było logiczne, nawet jeśli irytujące.
— Żadnych oznak życia w pobliżu — oznajmił po dłuższej chwili. — Ale nieco dalej coś wyczuwam. Jakby przytłumione. Zmierzamy cały czas w tamtym kierunku, więc powinniśmy uważać.
— To znaczy? — zapytała Mikky. — Nie możesz ustalić, co to jest?
— Jest za daleko. Poza tym jest jakieś dziwne…
— Dość — przerwał mu Queelo. — Jeszcze raz ktoś użyje słowa „dziwne”, to oberwie.
— Wcale nie powtarzaliśmy tego tyle razy…
— Irytuje mnie to słowo, okej?
— Ja mogę to sprawdzić — odezwała się dotąd siedząca cicho Ihoo. — Dajcie mi tylko chwilę.
Zamknęła oczy, skupiając się. Wszyscy zatrzymali się, żeby na nią poczekać. Stała tak chwilę, zaciskając powieki, a kiedy je otworzyła, jej oczy były niemal białe. Obróciła się powoli, jakby nie widziała reszty grupy, a coś, co było o wiele dalej. Okręciła się, po czym spojrzała w tę stronę, w którą dotąd zmierzali. Zmrużyła nieco oczy, jakby próbując się czemuś dokładniej przyjrzeć. Mrugnęła, a jej oczy znów wróciły do normalności, o ile kolor złoty można było tak nazwać.
— Co widziałaś? — zapytał natychmiast Nassie.
Ihoo nie odpowiedziała od razu. Zachwiała się nieco, a Queelo natychmiast stanął tuż obok niej, gotów ją złapać, na wypadek, gdyby miała się przewrócić. Złapała go za rękę, żeby nie stracić równowagi.
— Kilkadziesiąt metrów na północ — odezwała się po chwili ciszy — jest coś w rodzaju… cmentarza drzew. Wiele przewalonych pni drzew leży bez życia, a szczeliny między nimi tworzą swego rodzaju labirynt. Ktoś się tam ukrywa. To człowiek.
— Człowiek? — powtórzył Allois. — Ale jesteś pewna, że człowiek, a nie tylko coś do niego podobnego?
Jego ton był podejrzanie ostry. To zdecydowanie nie spodobało się Queelo.
— Kiedy mówi, że to człowiek, to właśnie to ma na myśli — odpowiedział niewiele milszym tonem. — Jasnym Spojrzeniem można zobaczyć takie rzeczy, nikt cię tego nie uczył w waszej szkole dla dziwaków?
— Tylko jakoś wcześniej ich nie zauważyła — rzekł z kpiną Allois.
— Gdybym używała zdolności bez przerwy — odezwała się Ihoo, również wyraźnie wkurzona — to przepaliłabym sobie mózg. Nie każdy może sobie pstryknięciem odpalić czytanie myśli.
— Uważam tylko, że gdybyś używała tej mocy rozważniej, nie mielibyśmy takich problemów.
— Rozważniej? Coś mi sugerujesz?
— Cóż, gdybyś się tak nie oszczędzała, zapewne przez leni…
— Hej, hej! — Nassie natychmiast stanął między nimi, rozkładając ramiona. — To nie jest najlepszy czas na kłótnie. Jesteśmy na otwartym terenie, wszystko może nas tutaj zaatakować. Może poczekacie z tym, aż znajdziemy bezpieczne miejsce?
— Nie będzie żadnej kłótni — oznajmiła Ihoo lodowato, a Nassie aż skulił ramiona. — Ani teraz, ani nigdy. Alloisie Viccy, jeśli jeszcze raz odezwiesz się do mnie z takim brakiem szacunku, zostaniesz zdegradowany z powrotem do rangi zwykłego szeregowego i będziesz czyścił podłogi w koszarach po kres swoich marnych dni.
— Ty… — Allois wyglądał na zszokowanego tą groźbą.
— Nie jestem twoją przyjaciółką — przerwała mu Ihoo. — Nie jestem twoją znajomą. Nie jestem kimś, z kogo możesz sobie żartować i kpić bez ponoszenia konsekwencji. Jeszcze raz podważysz moje kompetencje albo spróbujesz nazwać leniwą, postaram się, żeby nie było dla ciebie miejsca w naszych szeregach. Nie potrzebujemy osób, które uważają się za pępek świata i nie doceniają dokonań innych. Rozumiemy się?
Jej twarz była zupełnie poważna. Nassie szybko usunął się z pola widzenia, wyraźnie uznając, że jednak nie chce stać się celem Ihoo, ale ona w ogóle nie zwróciła na niego uwagi, ciągle wpatrując się prosto w Alloisa. Mężczyzna chyba nagle pożałował wszystkich swoich słów. Wyglądał, jakby zamierzał się gdzieś schować, ale nie było gdzie.
— Czy się rozumiemy? — powtórzyła Ihoo nieco ostrzej.
Allois szybko pokiwał głową.
— Pomoc ludziom to nasz obowiązek — odezwała się znów Ihoo, tym razem już bardziej przyjaznym tonem. — Dlatego idziemy pomóc.
Ruszyli więc dalej. Allois, dotąd idący gdzieś na przedzie pochodu, zniknął gdzieś na tyle, najwyraźniej nie chcąc się bardziej narażać. Nassie też się jakoś dziwnie schował, jakby bojąc się o swoje stanowisko. Queelo nie sądził, by kiedykolwiek mu to groziło, ale taka sytuacja oznaczała, że nie trzeba było słuchać tego irytującego głosu, więc nie narzekał jakoś bardzo.
— Dobrze powiedziane. — Mikky podeszła do Ihoo z drugiej strony. — Też mnie denerwuje, jak te słabiaki uważają, że nad super potężną mocą jest łatwo zapanować. Zupełny brak zrozumienia tematu. Hej, dobrze się czujesz?
Queelo nadal podtrzymywał Ihoo, a ona coraz bardziej opierała się na jego ciężarze. Wyraźnie próbowała z całych sił iść prosto, ale jej to nie wychodziło. Użycie wzroku tak dokładnie musiało ją wyczerpać, nawet jeśli nie chciała dać tego po sobie poznać.
— Wszystko dobrze — odpowiedziała, mrugając przy tym trochę zbyt szybko. — To tylko chwilowe. Zaraz mi przejdzie.
Mikky i Queelo wymienili spojrzenia. Wcale nie wyglądało na to, by wszystko było dobrze. Po cichu zgodzili się ze sobą i oboje zaczęli niemal nieść Ihoo, a ta nawet nie zaprotestowała. Ledwo przebierała nogami, ale jakimś cudem wciąż była w stanie zachować świadomość.
Szli w zupełnej ciszy. Nawet wiatr nie wył jakoś szczególnie mocno. Wkrótce zobaczyli na horyzoncie coś, co wyglądało jak wspomniane przez Ihoo cmentarzysko, a im bliżej podchodzili, tym wyraźniej widać było, iż faktycznie są to martwe drzewa. Pnie poukładane były tak, jakby ktoś bawił się klockami i przypadkowo rozwalił swoją budowlę. Widać było jeszcze jej resztki, ale cała reszta zdecydowanie była w chaosie. Między nimi faktycznie było coś, co można było uznać za ścieżkę.
— Musimy tam wchodzić? — zapytał Queelo, przełykając ślinę.
Wielkość pni i ich ilość go przytłaczała. Czuł, że to wszystko mogło się zawalić w chwili, kiedy tylko się zbliżą, a wtedy umrą w męczarniach, przygnieceni przez martwe drzewa. Nie miał ochoty zostać zgniecionym na placek. Wolał zdecydowanie bardziej humanitarną śmierć. Przede wszystkim szybką.
Coś zatrzeszczało delikatnie. Gdyby wiał wiatr, pewnie nikt by tego nie usłyszał, tak cichy to był dźwięk. Queelo gwałtownie odwrócił głowę w stronę dźwięku, ale udało mu się tylko zarejestrować ruch kątem oka. Gdy jego oczy skupiły się na tamtym miejscu, niczego już tam nie było. Nie poruszała się tam ani jedna gałązka.
— To na pewno człowiek? — powtórzył Allois, jakby zapominając, że jeszcze chwilę wcześniej Ihoo mu groziła. Sięgnął po miecz. Tylko on jeden, reszta po prostu stała i uważnie przyglądała się drzewom.
Nassie jako pierwszy odważył się zrobić krok i wkroczyć w dziwne przejście. Rozległ się świst i coś przecięło powietrze. Uchylił się szybko, ale owo coś najwyraźniej trafiło go w ramię, bo złapał się za nie i syknął cicho.
— Hej, to my! — krzyknął głośno. — Możesz już wyjść!
I znów jakiś cichutki trzask między drzewami. Queelo zmrużył oczy i dopiero wtedy zauważył, że ktoś wychyla się zza jednego z drzew, żeby ostrożnie spojrzeć na dróżkę. Ten ktoś równie szybko się z powrotem schował, ale Queelo był w stanie dojrzeć tyle szczegółów, że bez problemu mógł stwierdzić, z kim mają do czynienia.
— Zobacz, nie mam rany postrzałowej — gadał dalej Nassie, odsłaniając ramię, w które trafił go pocisk. — Nie jestem inferem ani iluzją. Wąs jest inferem, ale jego chyba już znasz. Możesz wyjść, naprawdę.
Przez chwilę panowała cisza, po czym w końcu mężczyzna wyszedł ze swojej kryjówki i stanął naprzeciw Nassie'ego. Wyglądał jak kłębek nieszczęść, niemal cały był umazany błotem, jego mundur był praktycznie w strzępach, a złoty pistolet ściskał w dłoni tak słabo, jakby miał go zaraz wypuścić. Bardzo powoli zrobił krok bliżej.
— To wy? — zapytał dla pewności Aiiry, jakby dopiero co zobaczył ducha.
Nassie nie odpowiedział na głos, tylko skinął mu głową. Wtedy na twarzy Aiiry’ego pojawił się uśmiech szaleńca. Jego oczy były zdecydowanie zbyt szeroko otwarte jak na zdrowego człowieka.
— Całe szczęście — powiedział łamiącym się głosem. — Nie spałem od momentu, kiedy zgubiłem was we mgle. Dobranoc.
Padł przed siebie, nawet nie czekając na jakąkolwiek reakcję. Nassie zdążył go złapać, zanim ten wylądował twarzą na twardej ziemi. Spojrzał porozumiewawczo na resztę. To był czas, żeby rozbić kolejny obóz i zrobić sobie zdecydowanie dłuższą przerwę, niż wcześniej.
Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.