Powrót do opowiadań

Złote Wojny


Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.


    • Arial
    • Times
    • Verdana
    • Georgia
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb

Rozdział I

Zaginięcie Ooloreta Romiho

Nr Sprawy: 186

Nazwa: Zaginięcie Ooloreta Romiho

Zleceniodawca: Atihha Romiho

Data Złożenia Zawiadomienia: 8 Września 31r.

Status: W toku

Miejsce: Dom rodzinny Państwa Romiho

Zapłata: 7000 - 12000 AeR

Dodatkowe zapisy: Proszę, znajdźcie mojego męża


Queelo przyglądał się w zainteresowaniu zniszczeniom. Widywał ich już naprawdę wiele — żyjąc w takim mieście, nie dało się ich nie widzieć — ale jeszcze nigdy aż tak dziwnych. W powietrzu czuć było magię i to wcale nie z powodu jej siły. Po prostu zastygłe w bezruchu kawałki wszystkiego nie wyglądały całkiem naturalne. Rozerwane ściany, przewracająca się półka, wylewające się eliksiry, jakby ktoś zatrzymał rozpadające się pomieszczenie w jakiejś bańce czasowej. Wejść między ten bałagan i spróbować znaleźć jakieś poszlaki byłoby całkiem łatwo, ale i tak nie zamierzał ryzykować.

Spojrzał na zegarek. Nassie się spóźniał, i to już pół godziny. Nie żeby było to jakieś nowe, pan wielki książę i władca nigdy nie potrafił zjawić się na czas, ale nie zmieniało to faktu, że Queelo nadal to irytowało. Zwłaszcza że właśnie ten buc wybrał akurat tę sprawę do rozwiązania! Mogliby pójść poszukać jakiegoś kota-uciekiniera, ale nie. Zaginięcie połączone z wybuchem budynku to jest to! Zwłaszcza że zaginiony był jakąś podejrzaną osobą. Istna sielanka.

Gdyby Queelo wiedział, że jeszcze wmieszana w to będzie magia, nigdy by tam nie przyszedł.

Pani Romiho przyglądała mu się niepewnie zza zasłony. Najwyraźniej nie miała na tyle odwagi, żeby wyjść do ogródka. Wcale się jej nie dziwił. Gdyby to nie była jego praca, za którą dostaje wynagrodzenie, też jak najszybciej by się odsunął od tego wybryku natury i uciekł, gdzie pieprz rośnie. Najlepiej do własnego domu, gdzie nie było ani grama takich dziwactw.

— Ahoj, kamracie!

Queelo podniósł wzrok, żeby na jednym z pobliskich dachów zauważyć wojownika, ubranego w złoty mundur, z równie złotym mieczem w ręce. Cały był też obryzgany krwią.

Nassie zeskoczył na ulicę i podszedł do niego, uśmiechnięty od ucha do ucha, jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy, że wygląda jak psychopata. Otarł niedbale miecz o rękaw i schował do pochwy, jakby to nie było nic wielkiego. Nie powiedział ani słowa, po prostu od razu wkroczył między porozwalane ściany, przyglądając się im z zaciekawieniem.

— Fascynujące — mruknął pod nosem. — Hej, Queelo, spójrz tylko na to!

Queelo nie patrzył „na to”, tylko na niego i to ze złością w oczach. Nassie chyba dopiero wtedy zorientował się, że coś jest nie tak, bo jego uśmiech minimalnie przygasł. Nadal jednak świecił zębami.

— Coś się stało?

— Coś się stało?! — przedrzeźnił go Queelo, tracąc nad sobą panowanie. Miał ochotę podejść do niego i go udusić. — Nic się nie stało! Najpierw się spóźniasz całą wieczność, w żaden sposób o tym nie informując, a potem nagle sobie przychodzisz, cały umazany krwią i nic se z tego nie robisz! Czy ty jesteś poważny?! Co się stało?!

— Potknąłem się na schodach — odpowiedział całkiem poważnym tonem Nassie, po czym podniósł rękę. — Widzisz, zraniłem się w palec. W zasadzie to trochę mnie nawet boli. Nie masz jakiegoś plasterka?

Queelo drgnęła powieka. Naprawdę, naprawdę miał ochotę przywalić temu idiocie w twarz i w zasadzie tylko niechęć do krwi go powstrzymywała. Ledwo sprał z rękawiczki to paskudztwo ostatnim razem. Nie chciał się znów na to pisać.

— Mógłbyś przestać pieprzyć głupoty? — wycedził przez zęby.

Nassie uśmiechnął się, tym razem złośliwie.

— To nie zadawaj idiotycznych pytań. Walczyłem, oczywiście. Mikky uciekł jakiś ważny infer z laboratorium i musieliśmy go powstrzymać, zanim by rozwalił całą dzielnicę wschodnią. Przecież tam jest twój dom, nie mogłem na to pozwolić!

— Mieszkam w zachodniej.

— Całe szczęście, że tam byłem! — wykrzyknął radośnie. — I zniszczenia ograniczyliśmy do minimum. W każdym razie przybyłem najszybciej jak mogłem, Mikky mnie przyniosła. Okropne uczucie, nikomu nie życzę. Jeśli chodzi o latanie prosto w górę, to jest super, ale kiedy musi lecieć przed siebie to tragedia. Prawie mnie upuściła, i to nie raz. Ale cóż, przynajmniej było szybko.

— Najwyraźniej nie ona jedna nie ogarnia swojej specjalnej zdolności.

Tę uwagę Nassie również postanowił puścić mimo uszu i zajął się oględzinami. Jeśli fakt, że wszystko wisi w powietrzu jakkolwiek go zaskoczył, nie postanowił tego nijak okazać. Pochylał się tylko nad niektórymi rzeczami, mrucząc pod nosem coś w stylu „fascynujące”, „ciekawe” i inne synonimy.

Queelo, widząc, że wejście między te magiczne rzeczy nic mu nie zrobi, w końcu też się przemógł. Zamiast jednak obserwować pojedyncze kawałki ściany, ruszył natychmiast do środka tego zamieszania, czyli miejsca, gdzie wcześniej było pomieszczenie. Podłoga, choć też rozwalona, wyglądała zdecydowanie lepiej niż cokolwiek innego i łatwo było wysnuć wniosek, że cokolwiek wywołało dziwny wybuch, znajdowało się na niej. Pęknięcia rozchodziły się z jednego punktu. Na początku nie zorientował się, co mogło być źródłem, cała podłoga była brudna.

Pociągnął nosem i natychmiast zrozumiał. Zebrało mu się też na wymioty, więc szybko zakrył usta dłonią i cofnął się, prawie wpadając w rozlany w powietrzu eliksir. Kiedy się cofnął, zauważył też, że to, co uznał za przypadkowe chluśnięcia, wcale nimi nie było. Porozlewana krew kilkunastu osób tworzyła dziwne znaki na podłodze, wyraźnie promieniujące czymś niebezpiecznie magicznym.

Czemu wszystko w tym przeklętym świecie musiało być magiczne?! Nienawidził magii!

Nassie niespiesznie zbliżył się do kręgu, pogwizdując sobie pod nosem jakąś wesołą melodyjkę. Przekrzywił głowę najpierw w jedną, potem w drugą stronę, jakby się zastanawiał nad jakimś zadaniem na teście, a nie jakby się przyglądał masowej ofierze złożonej w jakimś mrocznym rytuale. A tak przynajmniej podejrzewał Queelo, bo niby z jakiego innego powodu ktoś używałby aż tak wielkiej ilości krwi? To było obrzydliwe.

— Przywołanie — podsumował Nassie, sięgając do wewnętrznej kieszeni po notatnik, po czym chyba zorientował się, że jeśli to zrobi, to zabrudzi go krwią. Spojrzał prosząco na Queelo, a ten przewrócił oczami i wyciągnął swój zeszycik. — Zobacz, potrzebuję, żeby zapisać ten znak, ten wyglądający jak taka trochę łódka — wyjaśnił, wskazując na jeden z zawijasów. Przesunął się trochę. — I ten też. Ten jeden w sumie rozumiem, ale całość nie ma sensu. No zobacz! — Pochylił się nad czymś, co wyglądało jak jakieś chore połączenie muchy i fal. — To słowo oznacza szefa, króla, władcę albo jakiś inne tego typu synonimy, tyle że tego znaku nie używa się w kręgach przywoływania, ponieważ istoty przywoływane nie posiadają hierarchicznego ułożenia. Zwykle używa się rasy albo po prostu samego imienia. Imię też możesz zapisać, czekaj, przeliteruję ci je. Tylko dużymi, strasznie bazgrolisz, a ja muszę się potem rozczytać! K-I-R-R-H-O. Zapisałeś?

Podniósł się, żeby się przyjrzeć, a Queelo natychmiast się cofnął, odsuwając od niego dziennik.

— Odwal się! Nadal jesteś uwalony krwią! Oczywiście, że zapisałem! O jakie przywołanie ci chodzi?

Nassie zamrugał.

— Jak to jakie? Normalne. Rysujesz sobie krąg na ziemi i przyzywasz, kogo chcesz. Znaczy, to nie jest aż takie proste, musisz mieć jakąś sygnaturę tej istoty, nie wiem, krew, jakiś włos, ślina, odcisk palca, coś takiego. Czasem wystarczy zdjęcie albo figura, ale to zależy od istoty, przynajmniej jeśli mówimy o żywych. Jeśli chciałbyś przywołać demona…

— Nie przyszedłem na szkolenie z magii.

— Och, no tak, racja. No więc chodzi o to, że ktokolwiek to narysował, chciał przyzwać coś, nie posiadając sygnatury i nie określając gatunku tego czegoś. To prawdopodobnie była przyczyna wybuchu. Jeśli ta osoba była w pobliżu, a prawdopodobnie była, bo musiałaby umieć naprawdę szybko uciekać, to w najlepszym przypadku teleportowało ją w jakieś losowe miejsce świata. Większość świata to woda, więc pewnie już utonęła. W najgorszym dokonała samozapłonu i została po niej kupka popiołu.

— Są w ogóle jakieś opcje pomiędzy?

— Tak czy siak, pan Romiho miał jakiś jeden procent szansy na przeżycie — podsumował Nassie swój wywód. — Dziwne, bo krąg nie wygląda na robotę amatora, jest niemal idealny, ale te trzy znaki mnie niepokoją. Będziemy musieli je sprawdzić w bibliotece. To imię też. Wydaje mi się, że już je gdzieś słyszałem.

Gdy Queelo się zastanowił, również odniósł takie wrażenie. Błąkało się gdzieś w zakamarkach pamięci, stukając od spodu, ale nieważne jak mocno próbował sobie przypomnieć, nadal pozostawało gdzieś w tyle, nieodkryte. Pokręcił głową. Nie było sensu próbować, to musiało być jakieś stare wspomnienie.

— Powinniśmy też przepytać panią Romiho — odezwał się zamiast tego.

Odwrócili się obaj w stronę okna, przez które kobieta próbowała ukradkiem wyglądać. O dziwo nie przestraszyła się Nassie’ego i nadal tam siedziała, obserwując każdy ich krok.

— Powinieneś najpierw zebrać próbki — zdecydował Nassie. — Zrobiłbym to, ale jeszcze krew przemieszałaby się z tą całą… — Zamiast dokończyć zdanie, wskazał na swoje ubranie. — Typ raczej całego znaku nie wymalował z samego siebie, skonałby, zanim skończył. Więc ty pozbieraj krew, a ja przepytam panią Romiho.

Queelo zmierzył go spojrzeniem.

— Nie sądzę, żeby chciała rozmawiać z tobą.

— Dlaczego nie? Przecież jestem piękny i przystojny, a przynajmniej tak słyszałem od dość wielu osób. Nie żebym się przechwalał, po prostu ludzie mnie kochają!

— Jesteś uwalony krwią.

— A co to ma do rzeczy?

— Rozmawiałbyś z kimś uwalonym krwią?

— Robię to codziennie, to jakiś problem?

— Złoci wojownicy są jacyś nienormalni — podsumował Queelo, kręcąc z niedowierzaniem głową. — Słuchaj. Krew to krew, nieważne ludzka czy inferza, obie są czerwone i wyglądają tak samo, ale normalni ludzie podświadomie skojarzą ją sobie z ludzką, bo taką widzą częściej.

Nassie wydał z siebie ciche „och”, jakby dopiero po tym wyjaśnieniu załapał, jak paskudnie wygląda. Doprawdy, mógł sobie być genialnym mózgiem, szefem szefów czy kim tam był w swojej pracy, ale gdy przychodziło do kontaktów z normalnymi ludźmi, stawał się debilem i trzeba było mu tłumaczyć najprostsze rzeczy.

— Zostań przy swojej pracy — prychnął Queelo. — Spróbuj poszukać jakichś innych wskazówek, może dowiesz się czegoś więcej, a ja zbiorę próbki i po tym przepytam panią Romiho. I odsuń się ode mnie! — warknął, widząc, że Nassie podchodzi bliżej. — Zniszczyłeś mi już pięć koszul w tym miesiącu! Wiesz, jak cholernie ciężko jest sprać inferzą krew?! To cholerstwo nie chce schodzić! Trzymaj się ode mnie z daleka!

Nassie prychnął, ale posłuchał i poszedł na swoje poszukiwania. Queelo, z najwyższą odrazą, z powrotem przysunął się do wyrysowanego kręgu na ziemi, starając się oddychać przez usta, byle tylko nie wciągać aż tyle okropnego odoru krwi. Schował notesik i wyjął woreczki do próbek. Nie lubił tego robić, to była jego najmniej ulubiona część pracy policjanta — zbieranie krwi. Nie musiał jej dotykać bezpośrednio, ba, lepiej, żeby tego nie robił, ale musiał ją zebrać i przetrzymywać w mundurze, dopóki nie odda odpowiedniej osobie do badań. To, że konieczne było przenoszenie ze sobą czegoś takiego, przyprawiało go o mdłości. Oddałby to komuś innemu, ale też nikomu nie ufał na tyle, by to zrobić.

Dość szybko skończyły mu się materiały, co powitał z ulgą. Podniósł się i jak najszybciej odsunął od krwistej plamy. Nassie wałęsał się między odłamkami ścian, mrucząc coś do siebie pod nosem, nie zwracając na nic innego uwagi. Queelo wybrał więc sobie trasę powrotną, żeby ominąć tego złotego świra i dostać się do domu. Pani Romiho, widząc, że się zbliża, zniknęła z okna, aby chwilę później wychynąć zza drzwi. Wystawiła tylko głowę, jakby się bała zupełnie opuścić spokojne gniazdko.

— Czy coś się stało? — zapytała cicho, patrząc się na niego z lekkim strachem. — Wiecie już coś? Czy… czy on… nie żyje?

Queelo przypomniał sobie słowa Nassie’ego, że istnieje na to bardzo duże prawdopodobieństwo, ale ugryzł się w język.

— Dopiero zaczęliśmy śledztwo — powiedział zamiast tego. — Jeszcze nic nie jest pewne. Chciałbym zadać pani kilka pytań, jeśli oczywiście to nie problem. To może nam bardzo pomóc w sprawie.

Nie wyglądała na zadowoloną, ale mimo to nieśmiało skinęła głową. Queelo sięgnął po notatnik. Nie żeby go potrzebował, potrafił spamiętać wszystkie najważniejsze informacje, ale dzięki temu, że zapisywał takie rzeczy, wyglądał bardziej profesjonalnie. Kiedyś nie dbał o takie drobiazgi, ale zauważył, że ludzie są mniej irytujący, kiedy to robił. A ludzie potrafili być naprawdę irytujący.

— Czym zajmował się pani mąż?

Pociągnęła nosem. Musiał z jej perspektywy wyglądać na nieczułego, ale jakoś nie potrafił się zmusić do płakania nad jakimś obcym człowiekiem.

— On… on nie pracował — wydusiła z siebie. — Przesiadywał w swoim laboratorium i mieszał jakieś substancje… mówił, że lekarstwa szuka.

— Lekarstwa? — zainteresował się Queelo. — Na co?

— Nigdy… nigdy nie powiedział. Tylko że to zmieni świat i… i… mówił, że jest blisko.

— Miał jakieś wykształcenie medyczne?

— N-nie. To ma znaczenie?

Biorąc pod uwagę, że robił jakieś lekarstwo, to zdecydowanie miało znaczenie, ale tę uwagę Queelo również zatrzymał dla siebie. Nie zajmował się krytykowaniem ludzi, tylko zbieraniem informacji.

— Wie pani, czy coś jeszcze robił w laboratorium, co mogłoby do tego doprowadzić?

Pokręciła głową.

— Zbierał… zbierał tam pełno ziół i mieszał. Tylko… tylko tyle… naprawdę.

Queelo skinął, udając, że notuje tę informację.

— Wiem, że opisywała pani już całą sytuację i czytałem ten opis, ale czy jest pani na siłach jeszcze raz powiedzieć, co stało się tej nocy? Może przypomniała sobie pani jakieś szczegóły? Mogła wtedy pani czegoś zapomnieć, a wszystko może okazać się ważne w sprawie.

Znów pociągnęła nosem. Queelo miał ochotę podać jej chusteczkę, ale jakoś nie miał żadnej przy sobie. Przeniósł wzrok na pustą kartkę.

— No to… to była noc — powiedziała cicho pani Romiho. — Tak jakoś koło drugiej, ale… ale nie jestem pewna, zegar nam w domu… niedawno… rozwalił się. No i Oolo siedział u siebie… znaczy w laboratorium… lubił tam ostatnio przesiadywać. Mówił… mówił, że już prawie skończył… że jak świat się dowie, to zostanie… zostanie bohaterem… i wszyscy będą szczęśliwi. Był taki zadowolony… tak bardzo zadowolony… cały czas się uśmiechał. Mówił, że… że w końcu wszystko zrozumiał i… i że to wspaniała wieść dla… dla wszystkich. Le-leżałam wtedy w łóżku i… no, nie mogłam spać. Cierpię… cierpię trochę na bezsenność i… mam problemy z za-zasypaniem. Podeszłam… podeszłam, żeby otworzyć okno… chłodna noc była. My-myślałam, że przeciąg może… może pomoże mi zasnąć. Uchyliłam je no i… no i… wtedy usłyszałam ten huk. To był po prostu huk… nie było żadnych świateł… dymu… ognia… no nic. Tylko huk. I… wszystko już wyglądało tak… tak, jak teraz.

— Rozpadło się?

— No… no właśnie nie-e. To… to trudno opisać. W jednej chwili wszystko było całkiem normalne. P-potem usłyszałam ten huk i wszystko już było t-tak. N-nagle. W… w jedną sekundę się zmieniło. Na-naprawdę. Nic nie… nie wybuchło.

Queelo uniósł brwi. W trakcie jej wywodu nie zapisał ani jednego słowa, ale jego mózg automatycznie podsunął mu obraz, więc w jego notatniku znajdowała się teraz wątpliwej jakości karykatura.

— Interesujące — odezwał się tuż obok jego ucha Nassie, a Queelo omal nie podskoczył. Nie zorientował się, że wojownik już skończył swój obchód. Na szczęście nie patrzył w notatnik, a na panią Romiho. — Więc mówi pani, że to było takie mignięcie?

Kobieta pokiwała głową. Nie wyglądała na zadowoloną widokiem zakrwawionej osoby. Queelo doskonale ją rozumiał.

— To wynik źle rzuconego czaru — wyjaśnił wesoło Nassie, mając nawet czelność się uśmiechnąć. — Czy pani mąż parał się jakąś magią?

— On nigdy… nigdy nie…

— Miał pełno książek magicznych — dodał wojownik, nie czekając na koniec wypowiedzi. — Większość była porozrywana na kawałki, ale łatwo je poznać po okładkach. Poza tym to całe zatrzymanie czasu jest w oczywisty sposób magiczne.

— Mój mąż nigdy by nie…

— Poza tym na ziemi znaleźliśmy jedno, wielkie zaklęcie. To ono musiało wywołać ten chaos.

— Oolo nie był czarnoksiężnikiem! — oburzyła się pani Romiho, uderzając drzwiami w ścianę i stając teraz przed nimi w pełni wyprostowana. — Jeśli pan to sugeruje…

— Ależ niczego nie sugeruję! — Nassie wciąż utrzymywał uśmiech. — Jednak należy rozważyć wszystkie możliwości, a cała ta magia nie wzięła się znikąd. Czy pan Romiho zapraszał jakichś ludzi do tego laboratorium?

Słysząc pytanie, kobieta trochę się uspokoiła. Może jednak Nassie nie był aż tak wielkim idiotą, za jakiego Queelo go uważał.

— N-nasz sąsiad, pan Ilmiir lubił tam do niego przychodzić, razem grywali tam w karty dość często. Czasem też… czasem przychodziła Jillo, jego… jego córka z poprzedniego małżeństwa. Złote dziecko. P-pomagała mu w jego pracy.

— Gdzie mieszkają?

— Ilmiir w tym szarym domu tutaj, tym z czerwonymi firanami. A Jillo… u swojej mamy, na ulicy Kamiennej, mają taki wysoki, czarny dom z dużą ilością kominów na dachu. Mieszkanie… jak się wejdzie na klatkę, to od razu pierwsze drzwi na lewo.

— No nic, trzeba będzie z nimi pogadać — podsumował Queelo, zamykając notatnik, w którym nie zapisał absolutnie żadnej informacji.

Pani Romiho znów pociągnęła nosem, zwracając na powrót jego uwagę.

— A-ale oni niedawno zaginęli — wydusiła z siebie płaczliwie.

— Och? — Nassie wyglądał na wyjątkowo zainteresowanego tą sprawą. — Zaginęli? Kiedy? Skąd? Zgłoszono to już na policję?

— Ja-jakiś tydzień temu, proszę pana. Oczywiście zgło-osiliśmy to od razu, jak tylko się zo-orientowaliśmy, ale jak na razie nie… nie znaleziono żadnych śladów.

— Faktycznie, słyszałem o tym — odezwał się Queelo, doznając nagłego przebłysku. — Igooy mi o tym mówił. To nie były jedyne przypadki, w tej okolicy zaginęło już kilkanaście różnych osób i nikt nie wie, co się z nimi stało. Po prostu pewnego dnia wyszli sobie na spacer i nikt ich więcej nie widział. Prowadzono tu już szczegółowe śledztwo, ale niczego nie znaleźli.

— To bardzo interesujące — mruknął Nassie sam do siebie, drapiąc się po brodzie. — Bardzo interesujące. Mógłbyś sobie stąd iść?

— Słucham?!

— Chcę postawić znaki tropiące.

— Och.

Queelo jak najszybciej się wycofał, słysząc te słowa. Opuścił podwórko, udając, że wcale nie ucieka z niebezpiecznego miejsca. Pani Romiho patrzyła na niego przez chwilę ze zdziwieniem, przynajmniej do momentu, kiedy nie załapała, co w zasadzie Nassie chciał zrobić. Kiedy już ją oświeciło, równie błyskawicznie ukryła się z powrotem w swoim domu.

Magia często wyglądała strasznie, ale w zasadzie sprowadzała się do rysowania jakichś znaczków na ziemi, które miały wywołać jakieś efekty. Nie była jakoś powszechnie znana i większość ludzi zwyczajnie się jej bała. Nie dlatego, że była niebezpieczna, ale raczej dlatego, że nie zdawali sobie sprawy, jak w ogóle działa. Zawsze uciekali od osób rysujących znaki, przekonani, że jeśli będą stali w pobliżu, to jakoś ich to napromieniuje czy coś równie głupiego.

Queelo doskonale wiedział, jak to działało, ale nadal wolał się trzymać z daleka. Z jakiegoś powodu doznawał dziwnego, niezbyt przyjemnego uczucia, gdy stał w pobliżu zaklęć, więc zwyczajnie się do nich nie zbliżał. Bolała go głowa i zbierało mu się na wymioty. Nassie zawsze się z niego naśmiewał, że coś sobie wmawia, bo magia nijak nie wpływa na postronne osoby, ale Queelo i tak nie zamierzał go słuchać. Wmawianie czy nie, czuł się źle i tylko to się liczyło.

Stanął pod płotem i rozejrzał się po okolicy. Droga była rozwalona, ale nikt nie zawracał sobie głowy jej naprawianiem, bo i tak od dawna nie jeździły tam żadne samochody czy powozy. Wszystkie domy miały ten sam, ponury kolor i różniły się jedynie odcieniami. Czasem ktoś pozwolił sobie na dodanie jakiegoś małego, jasnego akcentu, ale wyglądało to raczej jak żart. Całe miasto było szare. Nikt, nawet bogacze, nie chciał zwracać uwagi na swój dom. W końcu im więcej przyciągających wzrok kolorów, tym większe ryzyko zniszczenia.

Queelo szczerze wątpił, by to działało w ten sposób, w końcu co potwory obchodzi, czy jakiś dom jest szary, niebieski czy złoty? Jeśli wyczuwały w środku jedzenie, to go niszczyły, żeby się do niego dostać, tak właśnie postępowały. Nie różniły się wiele od zwykłych zwierząt, które polowały, by przeżyć. Jedyną różnicą było to, że były zdecydowanie od nich silniejsze. I to o wiele.

Na ulicy nie było ani jednego człowieka, a nawet jeśli jakiś się znalazł, to przemykał szybko, żeby schować się we wnętrzu budynku. Queelo prychnął z drwiną, widząc to. Tak jakby wewnątrz było bezpieczniej. Na własne oczy widywał, jak infery potrafiły niszczyć domy, nawet nieintencjonalnie, po prostu na nich siadając. Gdyby to on mieszkał w czymś tak nietrwałym, jak te sklecone na szybko chaty, to zdecydowanie wybiegałby na zewnątrz w trakcie każdego ataku. Przynajmniej nie zostałby zagrzebany pod gruzami.

W jednym z okien zauważył dwójkę dzieci, przepychających się między sobą. Rozejrzał się, szukając źródła ich zainteresowania, po czym zorientował się, że w zasadzie jest jedyną osobą w okolicy i tylko on mógł przyciągnąć ich uwagę. Spojrzał po sobie. Najwyraźniej Nassie, podczas jednej ze swoich entuzjastycznych przemów musiał go jakoś dotknąć, wobec czego cały rękaw jego munduru pokryty był krwią. Na dodatek jego nos tak się przyzwyczaił do tego zapachu, że w ogóle tego nie poczuł.

Ze złością w myślach do swojej listy zniszczonych przez Nassie’ego rzeczy dopisał kolejny mundur i prawdopodobnie koszulę też. Siedemdziesiąt dwie koszule w trakcie roku. To już było o dwie więcej niż w zeszłym, a było jeszcze całkiem sporo czasu do końca. Jak tak dalej pójdzie, będzie musiał wykładać wszystkie swoje pieniądze na pralnię, bo wszystkie jego ubrania będą zbryzgane czerwienią. Zazgrzytał zębami.

Nassie opuścił posesję pani Romiho chwilę później, o dziwo bez uśmiechu. Wyglądał, jakby coś go trapiło.

— To dopiero dziwne — odezwał się, widząc Queelo. — Myślałem, że to będzie coś oczywistego, wiesz. Zaginięcia i krąg z dużej ilości krwi, to się składa w całość, no nie? Ale w pobliżu nie było absolutnie żadnych oznak. Nawet gniewne duchy nie krążyły po tym miejscu.

— A w jakimś ludzkim języku?

— Ta cała krew była oddana dobrowolnie.

To zdziwiło też Queelo.

— Dobrowolnie? Ale…

— Co oznacza też, że nie mam absolutnie żadnych poszlak — dodał smutno Nassie. — Jedyne zaklęcie, jakiego umiem użyć i okazało się bezużyteczne. Próbowałem też pozabierać jakieś urywki tych rozwalonych książek magicznych, ale wszystko jest tak zastygłe, że nie da się tego ruszyć. Powinniśmy znaleźć jakiegoś maga, żeby odwrócił ten efekt.

— Ty powinieneś. Ja się do żadnego nie będę zbliżał.

— Ale o dobrego maga trudno w dzisiejszych czasach — kontynuował Nassie, puszczając uwagę mimo uszu. — Lepiej na żadnym nie polegać, poza tym biorą kosmiczne sumy za jakieś banalne rzeczy, a co dopiero za te bardziej skomplikowane. No nic. Oddasz te próbki do zbadania, może coś z nich wyjdzie. A nawet jeśli nie, to jeszcze możemy spróbować sprawdzić te dziwne znaki. Zapisałeś je, no nie? Daj mi je. Ten mój piękny portret też możesz mi dać.

Queelo z kamiennym wyrazem twarzy wyrwał dwie kartki ze swojego notesu i oddał je koledze, który wsunął je do jakiejś wolnej od krwi kieszeni. A potem się uśmiechnął.

— To co, jutro w bibliotece?

— Nie.

— Co? Dlaczego? Mieliśmy przecież szukać… och, no tak. Urodziny majory Ivero. Zapomniałem.

— Zauważyłem.

— Mogę wpaść i przynieść jej prezent — zaoferował się wesoło Nassie, ale Queelo natychmiast pokręcił głową.

— To rodzinna impreza. Natrętów nie wpuszczamy.

— Bardzo duży prezent?

— Spadaj.

— Bardzo, bardzo ogromny prezent?

— Zdajesz sobie sprawę, że żadne z nas cię nie lubi?

— No ale ja was lubię! — zachwycił się Nassie, obejmując Queelo ramieniem. — Jesteście świetni! Wspaniała rodzina! Więc mogę robić tylko wszystko, żebyście i wy mnie polubili! Możesz babci przekazać życzenia ode mnie, a prezent jej wyślę pocztą. Żadnych zwrotów.

Queelo spojrzał na obejmującą go dłoń, ale zanim zdążył wyrazić swoje niezadowolenie, Nassie natychmiast go puścił.

— No nic, to ja dalej nie zawracam ci głowy. Umówiłem się jeszcze dzisiaj z Alloisem na trening i obrazi się na mnie, jak spóźnię się ponad godzinę. Muszę się też umyć — stwierdził, spoglądając na rękaw swojego munduru, jakby dopiero teraz w pełni uświadomił sobie, jak bardzo brudny był. — Tobie też by się chyba to przydało. No nic, to pa! Wpadnę do ciebie niedługo, jak będę miał czas.

I zawinął się, zanim Queelo zdążył wyładować swoją złość. Teraz całe jego ubranie było brudne. Zacisnął zęby i zmusił się, żeby podejść na komendę i przekazać tam próbki do badań. Żaden z policjantów nie powiedział nic na temat zakrwawionego ubrania. Może byli przyzwyczajeni do podobnego widoku. A może po prostu, widząc minę Queelo, nie odważyli się zapytać, co się stało.

Co kogokolwiek miało to obchodzić? Queelo upewnił się, że wyniki dostanie najszybciej, jak się da i opuścił budynek. Jakaś pani krzyknęła na jego widok, ale ją również zignorował. Zamierzał jak najszybciej wrócić do domu i wziąć prysznic. Naprawdę długi.


Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.