Powrót do opowiadań

Złote Wojny


Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.


    • Arial
    • Times
    • Verdana
    • Georgia
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb

Rozdział XX

Zamczysko

Dnia: Ile dni minęło?

ILE?!


Magia była okropna. Zakręciło mu się w głowie, a przed oczami przebiegło tysiące kolorów, których wcale nie powinno tam być. Stracił zupełnie poczucie równowagi, ale zanim i świadomość uciekła, wylądował na lodowatej podłodze. Wszystko go bolało, jakby po raz kolejny spadł w jakąś przepaść, ale tym razem nie było nikogo, kto zamortyzowałby upadek. Podniósł się na rękach, tylko po to, żeby spojrzeć na swoją twarz, odbijającą się w posadzce.

Wyglądał koszmarnie. Włosy były w większym nieładzie niż zazwyczaj, miał nawet wśród nich jakieś gałązki, których w ogóle nie czuł, oczy miał podkrążone, a jego twarz była zdecydowanie bledsza niż zwykle. Może jednak ukrywanie emocji wcale nie szło mu tak dobrze, jak sobie wyobrażał. Zdecydowanie wyglądał na osobę przerażoną, jakkolwiek by nie próbował udawać wyluzowanego.

Usłyszał kroki. Chciał podnieść głowę, ale nie miał na to siły, więc jedyne co zobaczył, to dwie czarne gadzie łapy i ogon ciągnący się po podłodze. Nie wiedział, czy po tym chciał widzieć cokolwiek więcej.

— W końcu wam się zachciało wykonać robotę? — odezwał się nad jego głową głos, który zdecydowanie bardziej brzmiał jak damski niż męski. — Naprawdę długo trzeba czekać, aż w końcu wygrzebiecie się ze swoich wygodnych gniazdek, co?

— Wasza wysokość… — odezwał się Tzziro, ale natychmiast mu przerwano.

— Doskonale wiecie, że nie mamy dużo czasu, a wy i tak musicie się spóźniać ze swoimi zadaniami. Mam nadzieję, że tym razem niczego nie popsuliście.

Istota złapała Queelo za brodę i zmusiła, żeby spojrzał wyżej, prosto w ponurą twarz. Troje złotych, przerażających oczu patrzyło prosto na niego, ale, jakkolwiek mocno by go to nie przeraziło, coś było nie tak. Pamiętał uczucie, kiedy to Arrasha otworzyła przy nim tajemnicze trzecie oko i zapewniała, że król ma zdecydowanie gorsze. Dlaczego więc nie czuł absolutnie niczego? Nawet jeśli coś źle zrozumiał i to wcale nie był ten wielki i zły król Kirrho, o którym wszyscy mówili, to chyba i tak powinien coś odczuwać, prawda?

Wpatrywał się w niego tak długo, że aż zrobiło mu się niedobrze. Mina króla, na początku spokojna i zadowolona, powoli zaczęła zmieniać się we wściekłą. Pazury zacisnęły się mocniej na twarzy Queelo. To już był koniec i nie było żadnej ucieczki. Może i sam wpakował się w taką sytuację, ale to nie oznaczało, że tego chciał!

Nie chciał umierać, nie w takim miejscu, na zimnej posadzce jakiegoś zamczyska, otoczony istotami, dla których znaczył nie więcej, niż jakaś mrówka buszująca w trawie. Było jeszcze tyle rzeczy, których nie zrobił i nie powiedział, tylko dlatego, że zżerał go strach. Jakie to było głupie! Tak wiele życia zmarnował tylko z tego powodu. Tak wiele rzeczy i to tylko dlatego, że wydawało mu się, iż to nie na miejscu. Teraz mógł już tylko płakać za tym wszystkim, a i to wyłącznie w myślach, bo jego ciało było zbyt zdrętwiałe, żeby robić cokolwiek.

Łzy? Co to w ogóle było za zjawisko? Przecież jedyne uczucia, jakie znała jego twarz, to obojętność i złość. Miejsce smutku było głęboko tam, gdzie nikt nie mógł go zobaczyć, gdzie nikt nie powinien zaglądać. Dlaczego kogokolwiek miałoby obchodzić, co go smuci, co przeraża, co wywołuje wszystkie inne uczucia? Dlaczego ktoś miałby się interesować tym kłębkiem nieszczęść? Był nieciekawą osobą, która tylko narzekała na wszystko i denerwowała każdego, kto znalazł się w pobliżu. Nikt nie powinien się interesować. Nikt nie powinien zwracać uwagi.

Nikt nie powinien pamiętać ani płakać. Tak byłoby najlepiej.

Złote oczy cały czas przeszywały go spojrzeniem, a choć sama chwila trwała zapewne tylko kilka sekund, dla niego stanowiła wieczność. Serce waliło mu jak oszalałe, cały trząsł się z przerażenia, a choć chciał odwrócić wzrok, nie był w stanie tego zrobić. Wpatrywał się tylko w te złote źrenice, błyszczące złością i brakiem jakiejkolwiek litości, czekając, aż wszystko się skończy raz na zawsze. Te złote oczy nie były czymś, co chciał kiedykolwiek oglądać. Brakowało tam czegoś, czegoś niezmiernie ważnego. Może promyka rozbawienia, uprzejmości, malutkiej złośliwości. Śmiesznie małego noska, którym nie wiadomo jak dało się oddychać. Może to dlatego zawsze tak dużo gadał…

Pazury puściły i Queelo upadł twarzą na podłogę, zbyt zdrętwiały, żeby ten upadek jakkolwiek powstrzymać. Co się stało? Czy to już koniec? Wciąż czuł się zbyt żywy jak na trupa, ale nie mógł się w ogóle ruszać. Czy tak wyglądała prawdziwa, realna śmierć? Zawsze wydawało mu się, że będzie wyglądać inaczej. Gorzej, niż za poprzednim razem.

— Kretyni! — zagrzmiał gdzieś nad jego głową król, przywracając jego świadomość do świata żywych. — Mieliście jedno zadanie! Jedno! Sprawdzić, które to z nich i przyprowadzić! Pięćdziesiąt procent szans, że traficie. Pięćdziesiąt! A wy i tak wszystko zepsuliście!

— Ale… — głos Tzziro po raz pierwszy zadrżał. — Ale wszystko wskazywało… jak to…?

— Tak to! To tylko jakiś zwykły człowiek, nawet nie złocisty! Co ja mam z nim niby zrobić? Zaprosić na herbatkę?! Żartujecie sobie ze mnie?! Macie natychmiast lecieć i przyprowadzić mi tego drugiego wnuka!

— Ale panie — odezwała się mglista inferka, dla odmiany nie mówiąc głosem nikogo, kogo Queelo by znał. Może to był jej własny głos? — Drużyna, w której jest, i tak będzie tu najwyżej za jeden dzień. Czy nie lepiej… p-p-poczekać?

Zapadła cisza, ale Queelo wręcz był w stanie wyczuć napięcie w powietrzu. Nie wiedział, co się dzieje i o co chodzi, jednak coś w tej sytuacji było mocno nie tak. Zdecydowanie w całej sprawie nie potrzebowali Ihoo, tego był bardziej niż pewien, więc dlaczego oni uważali inaczej? To jego siostra była tą normalną w rodzinie i nie ładowała się w żadne kłopoty. To on był tym, który powinien skończyć marnie.

— Możemy poczekać. — W głosie króla było słychać jad. — Ale jeśli przez to będziemy mieć problemy, to wy się zajmiecie wszystkim. Nie chcę żadnych bitew w moim pałacu, jasne?

Cała trójka wydała jakieś przytakujące dźwięki. Queelo w końcu dał radę się poruszyć i niezdarnie podniósł się do czegoś, co chyba można było nazwać pozycją siedzącą. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Król już odsunął się i usiadł na czymś, co chyba było kamiennym tronem. Wyglądał dokładnie tak samo, jak kilkadziesiąt lat wcześniej. Uosobienie mroku, z czarną jak noc skórą, w garniturze, z ogromnymi, ciemnymi skrzydłami, które zajmowały całą przestrzeń widzenia. Smok północy, z koroną niedbale zarzuconą na jego rogi, tak jakby to była bransoletka, siedział beztrosko, owinąwszy swój ogon wokół jednej z nóg. Może to był nawyk wszystkich inferów, które miały takie ogony? Wcale by go to nie zdziwiło.

Kirrho znów spojrzał na Queelo, a ten zamarł. Nie chciał umierać, nie chciał umierać, nie chciał…

— Wrzućcie go do jakiegoś pokoju.

Wrzucenie oznaczało wyprawę przez kolejny portal. Zakręciło mu się w głowie, ale tym razem przynajmniej nie wylądował na zimnej posadzce, a na czymś miękkim. Podniósł się niezdarnie na łokciach, żeby zorientować się, że faktycznie trafił do jakiegoś pokoju. Prawdę mówiąc, raczej spodziewał się lochów, więc było to zaskoczenie. Całkiem przyjemne. Wstał z dywanu, zmuszając swoje nogi do współpracy, a wtedy ktoś krzyknął. Queelo obrócił się i zauważył starszego mężczyznę, kulącego się w kącie. Miał na sobie jakieś podarte i brudne ubranie, oraz coś, co chyba było fartuchem laboratoryjnym. Całkiem wyraźna była też dłoń, za którą się trzymał, a na której ciągnęły się białe rozgałęzienia.

— Cz-czym jesteś?! — zapytał z przerażeniem, cofając się w sam róg pokoju. — Przysłali cię, żeby mnie przesłuchać, tak? Nic nie powiem, nic nie powiem! Nic ze mnie nie wyciągniecie, potwory!

Queelo sam nic nie powiedział. Po prostu przyglądał mu się chwilę, po czym stwierdził, że i tak nie ma sensu dyskutować. Pokoik nie był jakiś mocno wielki, ale małym też trudno było go nazwać. Zmieściło się tam dwuosobowe łóżko z baldachimem, jakaś mała toaletka i kilka puf. Na jednej ze ścian było nawet wyjście na mały balkonik, ale kiedy próbował przekręcić klamkę, ta się nie ruszyła. Spodziewał się takiego samego wyniku, gdy podszedł do drzwi, ale, ku jego zdumieniu, te ustąpiły bez problemu i wyszedł na hol.

Chciał i tam się rozejrzeć, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, drzwi naprzeciwko się otworzyły i wychynęła zza nich dziewczynka w wieku może nastoletnim. Spojrzała na niego, po czym uśmiechnęła się szeroko i praktycznie podbiegła przed jego nos. Sięgała mu ledwie do brody.

— Cześć nowy! Też cię wywalili z osady?

Queelo zamrugał.

— O-osady?

Na korytarzu pojawiły się jeszcze dwie osoby. Kobieta, może w średnim wieku i mężczyzna, sądząc po wyglądzie raczej nie starszy od Queelo. Wszyscy oni mieli na sobie jakieś proste koszule, pod którymi widać było ich pobandażowane ręce. Co się tu działo?

— On zdecydowanie nie jest z osady — odezwała się kobieta, łapiąc dziewczynkę za ramiona i odciągając ją nieco do tyłu, jakby Queelo mógł jej coś zrobić. — Nie powinnaś podchodzić tak blisko nieznajomych. To niebezpieczne.

— Ale pan Kiri go tutaj przyniósł! — zauważyła dziewczynka, wyrywając się kobiecie. — Jakby był niebezpieczny, toby go tutaj nie było!

Pan Kiri? O kim ona mówiła? Przecież… nie mogło jej chodzić o króla, prawda?

— To nie oznacza, że masz przestać uważać — zezłościła się kobieta, po czym przeniosła spojrzenie na Queelo. — Nie jesteś z naszej osady, nigdy cię tam nie widziałam. Skąd jesteś? Od południowców? Wyglądasz jak oni.

— E… — Queelo nie wiedział, co powinien odpowiedzieć. — Nie wiem, o czym w ogóle mówicie…

— Zapomnij — odezwał się teraz mężczyzna. — To taki sam dziwak jak te dwa poprzednie. Nic nam nie powie.

— Jesteście niemili! — zauważyła dziewczynka. — To, że go nie kojarzycie z osady, nie znaczy, że jest zły! Cześć! — powiedziała teraz w stronę Queelo. — Jestem Illain, a te dwie marudy to Ollsha i Mattira. A ty?

Queelo był zbyt skonfundowany, żeby cokolwiek powiedzieć. W ogóle nie rozumiał sytuacji, nie rozumiał tych ludzi, nie rozumiał nic. Dlaczego w pałacu króla inferów w ogóle byli jacykolwiek ludzie? Czemu byli tacy mili? Dlaczego mieli jakieś bandaże na rękach? O jakich w ogóle osadach mówili? Jego mózg zaczął pracować na zwiększonych obrotach. Był tak skupiony na rozmyślaniu, że zupełnie zapomniał o rzeczywistym świecie.

— Mówiłem — odezwał się Mattira. — Dziwak. Pewnie jest jeszcze gorszy od tej nawiedzonej starej kobiety ze szpilami.

To obudziło Queelo.

— Co? — zapytał nagle, aż Mattira się wzdrygnął. — Jakiej kobiety? Gdzie?

Coś w jego wzroku musiało powiedzieć tej dziwnej trójce, że to nie były żarty, bo zamiast dalej rozmawiać, wskazali mu po prostu drzwi. Queelo nawet nie zapukał, tylko złapał za klamkę i wszedł do środka, zapomniawszy o wszelkich środkach grzecznościowych. Pokój był dokładnie taki sam jak ten, w którym wylądował Queelo, jedyną różnicą był rezydent. Ktoś leżał w łóżku, przykryty kołdrą i udawał, że śpi. Zdecydowanie udawał, Queelo był tego bardziej niż pewien. Oddech był zbyt szybki jak na sen.

— N-n-nie — odezwała się Illain, kiedy Queelo przekroczył próg. — Ona nie lubi…

Zrobił kolejny krok, a wtedy osoba wyskoczyła z łóżka, natychmiast go atakując. Queelo nigdy nie był na tyle szybki, żeby jakoś powstrzymać taki atak, jednak zdecydowanie był w stanie okręcić się i zrobić unik, zanim złota szpila dosięgnęła jego twarzy. Mimo to przemknęła zdecydowanie zbyt blisko. Był za bardzo zmęczony jak na bicie się. Tak dawno nie odpoczywał, że to aż przerażające. Skończył obrót, ustawiając się z powrotem twarzą do przeciwnika, gotów na kolejny atak, jednak ten nie nastąpił. A przynajmniej nie taki, na jaki się przygotowywał. Zanim się zorientował, został zamknięty w uścisku tak mocnym, że mógłby połamać kości.

— Przepraszam.

Jeszcze zanim go puściła, poznał, kim jest.

— Co ty tu robisz? — zapytała, odsuwając się od niego i zaczynając go oglądać. — Nie powinno cię tu w ogóle być!

— Co ja tu robię? — oburzył się Queelo. — Co ty tu robisz?! Wszyscy cię szukają! Jak się w ogóle tu znalazłaś? Co sobie myślałaś?

Babcia nie odpowiedziała. Zamiast tego posłała złowrogie spojrzenie w stronę drzwi, gdzie nadal stała trójka ludzi. Ci szybko się wycofali z przerażonymi minami i więcej nie przeszkadzali. Cokolwiek im powiedziała, musiała ich naprawdę przerazić. Dopiero gdy drzwi się zamknęły, jej groźna mina zniknęła i zmieniła się w troskliwą. Wzięła twarz Queelo w dłonie.

— Skarbie, wyglądasz okropnie — przyznała brutalnie. — Tak bardzo cię przepraszam, to wszystko moja wina. Ale mieliście mnie nie szukać!

— Bo ktokolwiek by cię posłuchał w takiej sprawie — mruknął Queelo, odwracając wzrok. — Babciu… czemu nie dałaś sobie spokoju? Przecież ci mówiłem…

— I ty to mówisz! — Zaśmiała się, ale na próżno było szukać w tym śmiechu rozbawienia. — Ojej, skarbie. Ten upór to chyba niestety odziedziczyłeś po mnie. Nawet twoja mama tak nie przesadzała. Ale nie powinno cię tu być. Dlaczego tutaj…?

— Nie mam pojęcia!

— Cóż… najwyraźniej miałeś szczęście. — Babcia w końcu go puściła i cofnęła się o krok. — Drugi raz niekoniecznie się uda. Powinieneś się stąd jak najszybciej wynieść.

— Stąd… co to w ogóle za miejsce? — zapytał Queelo, rozglądając się po pokoju. — Trochę za ładne jak na więzienie.

— To kwatery gościnne zamku — odpowiedziała mu babcia, a na jej twarz wrócił zwykły, pogardliwy wyraz, który nosiła niemal zawsze. — Ten świr przynosi tu swoich zwolenników i, najwyraźniej, nas. Chyba uznał, że nie jesteśmy zagrożeniem. — Kiedy wypowiedziała te słowa, jej oczy błysnęły groźnie. Nie była zadowolona, że ktokolwiek tak o niej pomyślał. — Jest tu pełno balkoników, ale wszystkie pozamykane. Można wejść do wszystkich wolnych pokoi w tym korytarzu. Z jednej strony kończy się ścianą, z drugiej jest kolejny korytarz. We wszystkich korytarzach są dokładnie identyczne pokoje, wszystkie niezamieszkane. Jedyne wyjście prowadzi schodami, prosto do sali tronowej, gdzie on ciągle przesiaduje. Więc albo trzeba poczekać, aż gdzieś zniknie, albo wybić któreś z okien i nimi uciec. Problem z tym drugim jest taki, że prawdopodobnie znajdujemy się dość wysoko, poza tym zamki budowało się zawsze na jakichś wzniesieniach. Myślę, że potrzebujemy najpierw liny. I czegoś na tyle ostrego, żeby przebiło szybę. Są potwornie grube.

— Mógłbym spróbować…

— Nawet nie ma takiej opcji!

— Ale skoro wiesz to wszystko, to czemu nie uciekłaś wcześniej?

— Obudziłam się wczoraj.

Queelo spojrzał na nią ze zdziwieniem i nawet lekkim strachem.

— Przeklęte portale mieszają w głowie — powiedziała, przeciągając się, żeby rozprostować kości. — Domyślam się, że spałam długo, bo wszystko mi trzeszczy, ale nie mam pojęcia jak długo. Jeszcze są tu te dziwaki. — Spojrzała w stronę drzwi, wyraźnie dając do zrozumienia, o kim mówi. — Traktują go jak jakiegoś boga i w ogóle nie zamierzają pomagać. Ba, gdybym im jakkolwiek dała znać, że coś planuję, pewnie by mu o tym donieśli natychmiast. Nie zamierzam ryzykować. Plan trzeba dokładnie dopracować.

Do Queelo nie dotarła połowa słów. Skoro jego babcia tak długo spała po przeniesieniu portalem, to co jeśli i on tak miał? Przecież nie mógł w stu procentach stwierdzić, że nie wpadł do tamtego pokoju i nie zdrzemnął się chwilę. Spojrzał za okno, ale tam widział tylko szarość. To wieczór czy już noc, czy po prostu w tej krainie zawsze była taka pogoda? Kiedy się nad tym zastanowił, nie pamiętał ostatniego razu, gdy widział słońce.

Zamrugał i wrócił do rzeczywistości.

— Reszta tu przyjdzie — powiedział, odpowiadając, nie wiadomo na jakie pytanie. — Szliśmy w tę stronę, powinni…

— Reszta? Już wysłali drużynę?

Queelo tylko skinął głową. Z jakiegoś powodu nie mógł z siebie wydusić słów. Jednak, pomimo tej wiadomości, babcia nie zamierzała odpuścić.

— To niczego nie zmienia — oznajmiła sucho, schylając się i sięgając po szpile, które wcześniej upuściła. — Pomoc czy nie, na razie musimy sobie radzić na własną rękę. Nie mamy czasu na czekanie na kogokolwiek. Im szybciej się uwolnimy, tym lepiej.

Obróciła się i podeszła do drzwi balkonowych. Gwałtownie uniosła dłoń i z całej siły uderzyła złotą szpilą w szybę. Queelo skrzywił się, oczekując odgłosu tłuczonego szkła, ale jedyne, co usłyszał, to skrzypienie, kiedy ostry koniec przeorał okno. Mimo że babcia przyciskała wyraźnie mocno, po jej działaniu nie pozostała ani jedna rysa. Spróbowała jeszcze raz, jednak skutek był taki sam. Zakręciła szpilą i zręcznie wsunęła ją do rękawa, ukrywając przed wzrokiem wszystkich ciekawskich. To samo zrobiła z drugą.

— Może lepiej spróbować przekręcić klamkę? — zaproponował Queelo, ale babcia natychmiast pokręciła głową.

Nic nie powiedziała, ale złapała za rzeczoną klamkę i pociągnęła. Ani drgnęła. Trzymała tak przez chwilę, najwyraźniej ciągnąc najmocniej, jak umiała, jednak nic to nie dało.

— Wszystko jest tak zablokowane — oznajmiła ponuro.

— Więc trzeba poczekać, aż opuści salę tronową — podsumował Queelo.

— Nie! — zaprotestowała natychmiast babcia, znów wprawiając go w zdumienie. — Tego mogłabym spróbować tylko sama, nie kiedy ty tu jesteś! To zbyt niebezpieczne!

— Umiem być cicho — mruknął Queelo z niezadowoleniem, krzyżując ramiona. — Czasem mam wrażenie, że tylko wam wszystkim przeszkadzam…

— Dobrze wiesz, że nie o tym mówię.

— Możemy się przebić przez ścianę — zaproponował Queelo ponuro. — Nawet jak za nią jest inny korytarz, to tylko będziemy mieli więcej dróg ucieczki.

— Dobry plan, zapisz na później. Przyda się, jeśli nie uda nam się rozbić szyb. Powinniśmy sobie załatwić też liny. Prześcieradła są wystarczająco mocne, ale potrzebujemy ich dużo. Da radę zebrać je z pokoi, ale musimy to zrobić niepostrzeżenie. Najlepiej jak pójdą na obiad.

— Obiad? — zdziwił się Queelo. — Jaki obiad?

— Codziennie chodzą na obiady. Śniadania i kolacje dostają, ale na obiad trzeba iść do jadalni. Wychodzi wtedy cała trójka i zostaje tylko jakiś wariat, który cały czas krzyczy o jakichś sekretach. On nigdy nie je, z nikim nie rozmawia, nikt nawet nie wie, jak się nazywa i skąd się wziął. Cud, że jeszcze żyje. No więc w trakcie obiadu zostaniemy i zbierzemy prześcieradła, najlepiej w taki sposób, żeby się nie zorientowali.

— A skąd będziemy wiedzieli, że idą?

— Powiedzą nam. Już raz próbowali mnie zaciągnąć. Powiedzieli mi wszystko.

Queelo zamrugał.

— A w drodze do jadalni nie dałoby się uciec? Albo z samej jadalni?

— Jest zaraz przy sali tronowej. Król jada razem z nimi.

Skrzywił się, słysząc to, ale potem przyszło mu coś innego do głowy.

— Infer z ludźmi? Przecież… złoto i jedzenie… mają tu jakiegoś kucharza? Infery nie mają smaku…

— Nie mam pojęcia, nie pytałam ich.

— Skoro jedzą obiad, to sala tronowa będzie pusta?

— Można sprawdzić, ale to i tak zbyt blisko.

— Jaka jest pora dnia?

Babcia spojrzała za okno, gdzie wciąż panował mrok. Jej oczy błysnęły lekko.

— Jeszcze ranek, ale już dochodzi południe. Mamy trochę czasu. Powinieneś się przespać w tym czasie — oznajmiła natychmiast. — I nawet się nie waż protestować! Wyglądasz jak siedem nieszczęść. Naprawdę potrzebujesz odpoczynku.

— Nie wiem, czy w ogóle będę mógł spać — przyznał Queelo.

Babcia spojrzała na niego wilkiem. Złapała go za rękę i siłą wepchnęła do łóżka, zanim zdążył zaprotestować. Zarzuciła na niego kołdrę i jeszcze raz obdarzyła surowym spojrzeniem.

— Ja…

— Żadnego protestowania!

— Mam spać w butach?

— Zawsze śpisz w rękawiczkach, to jakaś wielka różnica?

— W zasadzie to ta…

— Po prostu idź spać — powiedziała nieco zbyt ostro. Westchnęła i usiadła na podłodze, opierając się o łóżko. Odwróciła głowę, żeby spojrzeć na niego. — I nie przejmuj się, będę cię pilnować. Nic ci nie grozi, nikt się nie przemknie obok mnie niespostrzeżenie.

Kącik ust Queelo drgnął.

— Nigdy w to nie wątpiłem.

Przewrócił się na bok, faktycznie próbując zasnąć, ale bardzo wyraźnie czuł, że jego organizm nie zamierzał mu na to pozwolić. Jakkolwiek zmęczony by nie był, zdecydowanie zbyt wiele się wydarzyło w ostatnich dniach, zbyt wiele rzeczy tułało się po jego głowie, domagając się przemyślenia. Złapał drugą poduszkę, która leżała obok niego i zaczął ją miąć w rękach, jakby to miało mu jakoś pomóc.

Nie tego się spodziewał. Myślał, że wpadną do zamku całą bandą, pokonają złego króla, uratują babcię i wrócą do miasta, gdzie wszystko będzie takie jak dawniej. Ewentualnie wszystko się skończy w tym miejscu i nie będzie się musiał martwić o nic. Ale był tam, znajdował się w tym przeklętym zamczysku i jakimś cudem jeszcze żył. Nie wiedział nawet dlaczego. Przecież to nie miało żadnego sensu. Ścisnął poduszkę mocniej. Czemu tak się stało?

Spróbował wrócić myślami do całej tej sytuacji, a może nawet jeszcze wcześniej. W końcu musiało być coś, co to wywołało. Jakiś szczegół, który mu umknął. Może któraś z mocy tych inferów? Ale to nie miało sensu, gdyby któryś z nich miał jakąś wadę, to powiedziałby o tym królowi czy by tego chciał, czy nie. Zdecydowanie nie mogła to być wina króla, istoty takie jak one nie pozwalały sobie na błędy. Więc co? Co to mogło być?

Jego oczy powoli się zamykały. Może jednak będzie w stanie zasnąć. Ale naprawdę nie dawało mu to spokoju. Ziewnął. Co takiego mu pomogło? Przecież musiało być coś, co zrobił, co ktoś zrobił. Pomogło… Otworzył gwałtownie oczy, kiedy przyszła mu do głowy odpowiedź. Miał ochotę usiąść, ale babcia wciąż go pilnowała i raczej nie byłaby z tego zadowolona, więc powstrzymał się. To było takie oczywiste, ale też takie głupie! Arrasha przecież powiedziała mu, że wypicie tej dziwnej, błyszczącej wody mu pomoże. To nie brzmiało jak coś prawdopodobnego, ale nie mógł sobie przypomnieć niczego innego, co mogłoby wywołać taki efekt.

Zmarszczył brwi. Znaczyło to też, że ona wiedziała. Skulił się, tuląc poduszkę tak mocno, że gdyby była człowiekiem, prawdopodobnie byłaby już martwa. Im więcej osób wiedziało, tym gorzej wyglądała jego sytuacja. Nikt nie powinien wiedzieć.

Zanim zdążył pomyśleć o tym dłużej, ktoś załomotał w drzwi, budząc go z tego udawanego snu. Babcia spojrzała złowrogo w stronę drzwi, a jej oczy błysnęły, stając się prawie białe. Drzwi nie otworzyły się, ale stukanie się powtórzyło.

— Czego? — warknęła babcia, biorąc w rękę jedną ze złotych szpili. — Czy wyrażenie „nie przeszkadzajcie mi” nie jest dla was wystarczająco jasne? Trzeba wam to bardziej dosłownie wbić w te puste łby?!

Queelo skrzywił się, słysząc te słowa.

— Prze-przepraszamy — odezwał się jakiś stłumiony głos z drugiej strony. — Nie chcie-e-eliśmy przeszkadzać, ale już prawie po-pora obiadu i pomyśleliśmy…

— Nie jesteśmy głodni — oznajmiła babcia z takim jadem, że gdyby to Queelo znajdował się po drugiej stronie, natychmiast by uciekł.

Tak się chyba też stało. Nadstawił uszu, ale nie było żadnej kolejnej odpowiedzi, a po chwili usłyszał kroki. Podniósł się do pozycji siedzącej, jednak kiedy chciał wstać, babcia znowu go powstrzymała.

— Poczekaj chwilę — mruknęła cicho. — Natychmiast nie pójdą, muszą się przygotować. Chwilę im to zajmie. Masz jeszcze czas się przespać.

— Ale mnie się nie chce spać — zaprotestował Queelo. — Jestem taki zmęczony… wszystko mnie tak boli, jakbym sobie połamał każdą kość, jeszcze czuję to przeklęte spojrzenie na sobie… ale naprawdę, nie chce mi się spać. Z tym nie da się spać.

— Och, skarbie…

— Musimy się stąd wydostać jak najszybciej.

Wyskoczył z łóżka i najciszej jak umiał, dostał się do drzwi. Przycisnął do nich ucho i zaczął nasłuchiwać bardzo uważnie. Ktoś krzątał się w pokoju obok, słyszał jakieś stukanie i klekotanie. Z naprzeciwka dochodziły dziwne jęki, zapewne pochodzące od tego niepokojącego gościa, którego tam spotkał. Cała reszta, zgadując po odgłosach, przebierała się. Czyli mieli nawet jakieś ubrania na zmianę? Zmrużył oczy. Przynieśli je ze sobą, czy też od kogoś dostali?

Zaczęli wychodzić z pokoi, więc szybko odsunął się i usiadł na łóżku, wpatrując się w okno, na wypadek, jakby ktoś wszedł. Ktoś zapukał delikatnie do drzwi, ale gdy nie uzyskał odpowiedzi, natychmiast sobie poszedł. Queelo podniósł się ostrożnie na równe nogi i to samo zrobiła jego babcia. Odczekali chwilę, aż kroki całkowicie ucichną, po czym ruszyli do drzwi.

Korytarz był pusty, a jedyne dźwięki, dochodzące z tej części budynku, pochodziły od tego dziwnego gościa. Queelo spojrzał na babcię, a ona na niego i w ciszy się zgodzili. Queelo ruszył w prawo, ona w lewo i powoli zaczęli sprawdzać pokoje.

Tak, jak się spodziewał, wszystkie pokoje faktycznie były identyczne. Wielkie, puchate kołdry ułatwiały sprawę. Queelo szybko wyjął prześcieradło i zasłał łóżko tak, iż nie było widać żadnego braku. Pociągnął nieco za materiał, sprawdzając, czy aby na pewno jest wytrzymały. Nie pękł, więc to chyba był dobry znak. Zarzucił je sobie na ramię i ruszył na dalsze poszukiwania.

W niektórych pokojach dało się znaleźć pojedyncze buty czy skrawki materiałów niewiadomego pochodzenia, a w jednym nawet znalazł, schowanego pod kołdrą, małego pluszaka. To było dziwne. Podniósł małego, białego króliczka i powąchał go. Ktokolwiek go posiadał, musiał zniknąć już dawno. Zapach niemal całkowicie wyparował, ale ta dziwna nuta, którą wyczuł, wydawała mu się jakaś dziwnie znajoma, choć nie miał bladego pojęcia skąd.

Zostawił pluszaka tam, gdzie go znalazł i na wszelki wypadek zostawił też prześcieradło. Dawno czy nie, ten pokój był zbyt podejrzany, by z niego cokolwiek zabierać. Wycofał się na korytarz i miał iść dalej, kiedy do jego uszu dotarł odgłos kroków. Nie mogli przecież tak szybko wrócić z obiadu! Obiadów nie je się przecież w tempie błyskawicznym! Rozejrzał się, po czym szybko pobiegł z powrotem do pokoju, w którym znalazł babcię. Prawie się z nią zderzył tuż pod drzwiami. Ona też miała stos prześcieradeł. Schowali się w środku i wepchnęli wszystkie swoje zdobycze pod kołdrę. Była na tyle puchata, że nie dało się zauważyć tej niewielkiej różnicy w jej grubości.

— Za szybko — mruknęła babcia.

Zamrugała kilka razy, potrząsnęła głową, a jej oczy znów się rozjarzyły. Queelo zmarszczył brwi i spojrzał na nią z niepokojem. Może i używanie tej zdolności wychodziło jej zdecydowanie lepiej niż Ihoo, ale to przecież nie oznaczało, że nie było męczące. Dodatkowo babcia pobladła. Queelo otworzył usta.

— Schowaj się za mną — powiedziała z najwyższą powagą babcia. — Już.

— Ale oni…

— To nie oni.

Potrzebował chwili, żeby zrozumieć te słowa, a wtedy i on zbladł. Nie zamierzał dłużej protestować. Może i był tchórzem, ale nie zamierzał być głupio odważny, kiedy nie było to przydatne, więc szybko skulił się za babcią. Ona sobie z tym poradzi, tak jak zawsze radziła sobie ze wszystkim. Nie ma potrzeby się bać. Zaśmiał się w duchu sam z siebie. Oczywiście, że nie ma się czego bać. Znalazł się tylko w jaskini lwa, prawdopodobnie najgorszym miejscu, w którym mógł się znaleźć. Nie ma się czego bać. Najwyżej spotka go śmierć. Albo coś gorszego. Nie ma się czego bać. Nie ma.

Znów rozległo się pukanie do drzwi, tym razem zdecydowanie milsze, ale też i… dziwnie nalegające? Queelo skulił się jeszcze bardziej. Doskonale wiedział, kto jest za tymi drzwiami, ale to nie oznaczało, że czuł się z tego powodu lepiej, a wręcz przeciwnie. Zaczął się trząść. Nie chciał tego widzieć. Nie chciał tego słuchać. Nie chciał w tym brać udziału. Nie chciał tam być.

Babcia nic nie odpowiedziała, więc pukanie rozległo się znowu, dokładnie takie samo.

— Nie pogryzę was. Przysięgam na Smoka — odezwał się głos z drugiej strony. Przyjazny i delikatny, zupełnie niepasujący do osoby, do której należał. — To, że mnie nie lubicie, nie oznacza, że powinniście pomijać posiłki. W końcu ludzie muszą dużo jeść, żeby nie umrzeć, prawda?

Odpowiedzią było kompletne milczenie. Queelo cały się trząsł, a po chwili zdał sobie sprawę, że jego babcia również. Tyle że w jej przypadku była to raczej złość. Zacisnęła palce tak mocno na złotych szpilach, że aż jej zbladły.

— Ty może i jesteś wyszkolona — kontynuował infer, nie dając za wygraną — ale twój wnuk to tylko zwykły człowiek. Powinien coś zjeść, już i tak wygląda dość mizernie. Sama skóra i kości.

Wciąż cisza. Infer westchnął przeciągle.

— Mogę przynajmniej wejść?

— A tylko spróbuj. — Babcia uniosła rękę, gotowa do rzucenia bronią.

— Niezbyt to miłe.

— Trzymasz nas jako zakładników — syknęła jadowicie — i oczekujesz od nas bycia miłymi?! Może następnym razem spróbuj kogoś zaprosić, zamiast porywać! Wtedy możesz się złościć, że twoi goście nie są przyjaźnie nastawieni!

Znów westchnięcie.

— Może i to niezbyt miłe — przyznał nieco ponuro infer — ale przyznaj sama, że gdybym po prostu was zaprosił, i tak nie przyjęłabyś zaproszenia. Pomijając już fakt, że najpierw musiałbym się przedostać jakoś przez waszą piękną barierę, a to zdecydowanie wywołałoby panikę. Takie rozwiązanie jest prostsze.

— Ty…

— Poza tym nie chciał się ze mną widzieć, prawda? Nie przejmuj się. Kiedy tylko naprawię mój błąd, będziecie mogli iść, gdzie tylko chcecie. Nie potrzebuję tu ludzi.

Wyraźnie czekał na jakąkolwiek odpowiedź, jednak ta nie nadeszła. Stał tam jeszcze chwilę, po czym obrócił się i odszedł. Queelo nie miał nawet siły nasłuchiwać jego kroków. Szybko podszedł do łóżka i rzucił się na nie, zanim jego nogi odmówiły posłuszeństwa. Już sama ta obecność była wystarczająco przerażająca, ale te słowa…

— Nienawidzę tego świata — mruknął pod nosem, wpatrując się w sufit, po czym podniósł się na łokciach, żeby spojrzeć na babcię. — Wynośmy się stąd.


Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.