Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.
Nr Sprawy: 7
Nazwa: Sprawa Lasu Granicy
Zleceniodawca: Pollo Palmoy (Zmarły)
Data Złożenia Zawiadomienia: 1 Stycznia 9r.
Status: Zamknięta, Nierozwiązana
Miejsce: Las Granicy
Zapłata: 1000 AeR Brak
Dodatkowe zapisy: Właściciel Willi nad jeziorem skarży się na niepokojące zjawiska i twierdzi, iż coś może przejść do lasu przez barierę.
Wysłani na miejsce wojownicy wykazali brak jakichkolwiek inferów w okolicy.
Zleceniodawca prawdopodobnie ma przewidzenia ze względu na jego wiek.
Zamykam tę sprawę ze względu na brak dowodów,
Podpisano — Ilooh Tame.
Złoci wojownicy byli wyjątkowi. W ich szeregi wstępowały tylko osoby, których oczy przybierały kolor złota, ponieważ ten właśnie kolor oznaczał, że byli oni lepsi od zwyczajnych ludzi. Byli szybsi, zwinniejsi i silniejsi niż cała reszta. Jednak oprócz tych zalet, posiadali też coś, co można było nazwać zdolnością specjalną. Zwykle zdarzały się takie, które jeszcze bardziej wyostrzały któryś ze zmysłów, tak że taka osoba nie miała sobie równych, nawet wśród swoich złotookich kolegów. Były jednak też takie, które dało się już określić mianem magicznych.
Zdolnością zarówno Ihoo, jak i ich babci, było coś, czemu nadano miano Jasnych Oczu i to tylko dlatego, że gdy używano tej zdolności, złote oczy rozjaśniały się, robiąc się niemal białe. Był to jednak jedynie efekt uboczny. Ihoo kiedyś próbowała tłumaczyć bratu, że to coś jak przełączanie się między różnymi trybami widzenia, tak, że mogła raz widzieć na podczerwień, raz normalnie, a raz zobaczyć nawet zapachy w jakiś sposób. Nigdy tego nie zrozumiał, ale ufał, że jego siostra wie, co robi.
Zmienił przemoczone ubranie i wcisnął je do swojej torby, po czym zajął się pakowaniem dobytku siostry. Znalazł jakiś ręcznik, więc zostawił go na zewnątrz, a całą resztę klamotów z trudem wcisnął do środka. Trudno by było im cokolwiek dźwigać w trakcie poszukiwań babci, więc postanowił oba pakunki zawiesić na gałęzi jakiegoś drzewa, tak, że w zasadzie nie było ich widać z dołu, jeśli uważnie się nie przyglądało. Raczej nikt nie powinien ich ukraść.
Ihoo wciąż stała w miejscu, w swoim przemoczonym do suchej nitki ubraniu i wpatrywała się w nicość, marszcząc brwi. Mogła mieć wyjątkową zdolność, ale, jeśli dobrze rozumiał, „uruchomienie” jej i „przełączanie” się, wymagało dużo wysiłku. Tylko z tego powodu jego siostra nie używała tej przewagi zbyt często.
Ciche syczenie dało Queelo do zrozumienia, że z ciemnych chmur faktycznie zaczął lecieć deszcz, a bariera z nim walczyć. Jak na razie wygrywała, ale jeśli lunie bardziej, mogła nie wytrzymać. Co by oznaczało, że znowu będzie mokry. Jakkolwiek więc lubił brzydką pogodę, tak tym razem wolałby, żeby nie była aż tak zła.
Ihoo wydała z siebie dziwny dźwięk.
— Jej ślad idzie do lasu — powiedziała cicho i z pewnym trudem. — Jest… dziwny. Jakby ktoś… jakby ktoś go próbował zamaskować. Nie do końca mu wyszło, bo nadal coś zostało, ale jest… zamazany. Nie mogę… dłużej.
Zachwiała się, a Queelo natychmiast przybiegł, żeby ją złapać na wypadek upadku. Nie było to jednak potrzebne, Ihoo dała radę ustać na własnych nogach, a jej oczy z białych wróciły do normalnej barwy. Stała przez chwilę, mrugając, zanim w końcu się wybudziła z tego dziwnego transu. Podał jej pozostawiony ręcznik.
— Dzięki. — Jej głos nadal był dość słaby. — Idziemy. To nie wygląda dobrze.
Z zewnątrz las nie wyglądał na groźny, ale gdy weszło się do niego, pierwsze wrażenie zdecydowanie się zacierało. Drzewa, częściowo spalone, nadal uparcie trzymały się swoich żywotów i splatały ze sobą, tak, by zablokować drogi. Krzaki straszyły jaskrawymi owocami, które w dziewięćdziesięciu procentach przypadków były śmiertelnie trujące. Zwierząt tam ze świecą szukać, mało które były na tyle głupie, by się tam zapuszczać. Sam las zasłynął tym, że w odległej przeszłości z jakiegoś powodu strasznie nawiedzały go infery, które niespodziewanie przestały go odwiedzać, jeszcze zanim postawiono barierę.
No i sama bariera przecinała las tak, że tylko jego niewielka część znajdowała się pod ochroną. A że bariera zatrzymywała tylko „wrogie” rzeczy i ludzi przepuszczała bez problemu, łatwo było wyjść na zewnątrz i dać się z łatwością zabić potworom. Zwłaszcza jak nie miało się przeciw nim odpowiedniej broni. Ludzie niebędący wielkimi bogaczami nie mogli sobie pozwolić na choćby złoty nożyk, a co dopiero coś porządnego do zabijania.
Queelo rozglądał się uważnie, starając się włączyć jakąś swoją zdolność do widzenia, ale los zakpił sobie z niego i nie dał mu żadnej. Był zdany na całkowicie przeciętne spojrzenie.
Ihoo prowadziła tylko przez chwilę, do miejsca, gdzie udało jej wyczuć ostatni ślad babci. Dotarli do wypalonej trawy, jakbym w tamtym miejscu uderzył piorun albo coś w tym guście. Drzewa jakby odginały się od tego miejsca, chcąc uciec. Queelo wyczuł w powietrzu jakiś dziwny zapach, choć nie dlatego, że jakoś znacząco różnił się od tych wcześniejszych. Miał niepokojące wrażenie z tyłu głowy, że już go skądś znał i powinien z tego powodu uciekać.
— Chyba nie powinno nas być w tym miejscu — odezwała się Ihoo, jakby i ona to wyczuwała. — Ślad… nie ma go dalej.
— Nawet gdyby babcia poszła dalej — mruknął Queelo — to kilka kroków od ciebie kończy się bariera. Nie… nie powinniśmy wychodzić poza nią.
Nie mówiąc o tym, że Queelo z własnej woli nigdy nie zbliżyłby się do tej magicznej granicy. Jeszcze coś mogłoby mu się stać! Ihoo ogarnęła wzrokiem otoczenie.
— Ten las nie jest jakiś mocno wielki, może… może w tym budynku będą coś wiedzieć?
Faktycznie znajdowali się całkiem niedaleko ukrytej wśród drzew willi. Wystarczyło przejść kilka metrów, żeby zobaczyć wysokie, nieco już zniszczone mury i wznoszącą się za nimi rezydencję. Nie wyglądała jak miejsce, które Queelo chciałby odwiedzić, ale jeśli mogli się dowiedzieć, czy była tam babcia, albo może znaleźć kogoś do pomocy w poszukiwaniach, to warto było chociaż spróbować.
Obeszli mury dookoła, żeby znaleźć wejście. Wielka, zdobiona brama broniła dostępu. Ktokolwiek ją zrobił, musiał być niezłym artystą, bo wyglądała bardziej jak obraz, a nie jak coś mające zapobiegać włamaniom. Poza tym jedno z jej skrzydeł było uchylone, jakby zapraszając wszystkich do środka. Widać też było, że ktoś próbował posadzić kwiaty na zewnątrz murów, ale pozdychały i pozostały po nich tylko marne resztki liści. Za to kwiaty w środku, posadzone przy ścieżce, nie miały tego problemu i kwitły w najlepsze, zasypując kolorami.
Ihoo weszła do środka bez oporów, więc Queelo pozostało tylko podążanie za nią. Tak samo jak brama, również wrota były otwarte i to na oścież, witając wszystkich przybyłych. Można by pomyśleć, że to jakiś domek wakacyjny bogacza, a nie zwyczajny ośrodek dla bezdomnych.
Jakaś kobieta krzątała się pośród kwiatów. Zauważyła ich, jak tylko podeszli bliżej, wyprostowała się i ruszyła w ich kierunku. Ubrana była w ogrodniczki, na rękach miała brudne od ziemi rękawiczki, a na twarzy szeroki uśmiech. Mogła mieć nie więcej niż trzydzieści lat. Długie, brązowe włosy związała w kucyk, ale kilka kosmyków zdążyło już z niego uciec.
— Dzień dobry — przywitała się przyjaźnie. — Czy coś się stało? Nie wyglądacie na osoby potrzebujące pomocy naszego ośrodka. Szuka pani jakiegoś ubrania na zmianę?
— Nie, dziękuję. Nasza babcia zniknęła gdzieś w tym lesie — odpowiedziała Ihoo zgodnie z prawdą. — Szukamy jej. Nie widziała pani tu kogoś nowego?
Kobieta wyraźnie się zasmuciła i pokręciła głową.
— Nikogo. Ale ja tu cały czas robię przy kwiatach, mogłam coś przegapić. Wejdźcie do środka, popytajcie, może ktoś coś widział.
Ihoo skinęła kobiecie głową i razem z Queelo przekroczyli próg domu. Wnętrze również było jak pałacowe. Ogromny hol, wyłożony marmurową posadzką, pośrodku którego stała niewielka fontanna — kto stawiał fontanny wewnątrz budynków? — a w niej wesoło pluskały się dzieci. Kilkoro z nich stało w wodzie w mokrych ubraniach, inne po prostu siedziały na obrzeżu, przyglądając się temu i starając się jakoś uniknąć bycia ochlapanym.
Coś pociągnęło za nogawkę Queelo, więc spojrzał w dół i zobaczył, że jeden z mniejszych dzieciaków wpatruje się w niego z zaciekawieniem. Nawet nie usłyszał go pośród tego całego gwaru.
— Coś się stało? — zapytał, starając się być mniej ponurym niż zwykle.
Chłopiec nie wyglądał ani trochę na wystraszonego.
— Ale pan jest wysoki — powiedział z pewnym zachwytem. Jego oczy jakby się świeciły. — Co pan robi, że jest pan taki wysoki?
— E… — Queelo nie był pewien, co powinien odpowiedzieć. — Jem dużo warzyw — skłamał szybko.
Obok siebie usłyszał rozbawione prychnięcie Ihoo, ale nic nie powiedziała.
— Jak dorosnę, to też będę taki duży! — ucieszył się chłopiec. — Będę taki duży jak tata! Jest pan wyższy od taty?
— Taty? Nie znam twojego taty. Poza tym, czy wy w ogóle macie ro…
Ihoo walnęła go w bok, zanim dokończył zdanie. Kilka dzieciaków już zdążyło się zorientować, że pojawiły się jakieś obce osoby, i zgromadziły się wokół nich. Wyraźnie dowodziła im nieco starsza dziewczynka, z długimi, czarnymi włosami, które zasłaniały połowę jej twarzy.
— Wszystkie dzieciaki nazywają pana gospodarza „tatą” — odpowiedziała na jego niedokończone pytanie. — Dziecinne.
— On jest tatą — prychnął chłopiec, nie zgadzając się z nią.
— Szukamy tu kogoś — przerwał im Queelo, nie mając ochoty brać udziału w sprzeczce dzieci. — Starszej pani. Siwe włosy, ciemna skóra, złote oczy, ubrana… e… chyba w brązowy sweter? Albo jakiś taki ciemno-pomarańczowy, nie pamiętam dokładnie. Była podobna z twarzy do mojej siostry — dodał, wskazując głową na Ihoo.
— A z uczesania do niego — dodała Ihoo, wskazując na brata. — Nie widzieliście tu kogoś takiego?
Dzieci spojrzały po sobie pytająco, ale wszystkie zgodnie pokręciły głowami. Wychodziło więc na to, że gdziekolwiek nie podziała się babcia, raczej jej tutaj nie było. Queelo dla pewności postanowił sprawdzić zapach. Może przechodziła gdzieś w pobliżu i udałoby mu się cokolwiek złapać. Najpierw oczywiście wyczuł siostrę i dzieciaki. Kilkanaście osób krzątało się w pobliskich pokojach, kilka siedziało na zewnątrz. Zdecydowanie potrafił wyłapać intensywną woń kwiatów.
Ihoo chciała już wychodzić, ale Queelo ruszył się z miejsca w stronę drzwi, które zdecydowanie prowadziły do jakiegoś rodzaju ogrodu. Dzieci spojrzały na niego krzywo, ale nie próbowały go zatrzymać.
Faktycznie trafił do ogrodu. Pod ścianami i po nich pięły się kwiaty we wszystkich kolorach tęczy, zamiast podłogi była trawa, gdzieś przy końcu pomieszczenia pluskał cicho niewielki staw, a niemal na całym suficie zamontowany był świetlik, przepuszczający zdecydowanie za dużo światła, jak na ponurą pogodę na zewnątrz. Jakby trafił do jakiegoś bajkowego świata.
— Queelo! — syknęła Ihoo, wyrywając go z transu. Złapała go za ramię. — Nie powinniśmy tak sobie chodzić wszędzie bez pozwolenia.
— Ona tu była — odpowiedział jej Queelo, znów wciągając powietrze nosem. Kwiaty niemal całkowicie mgliły jego zmysły, ale wciąż to czuł. Odtrącił rękę siostry i poszedł dalej, za zapachem babci.
Trafił do większego, tym razem zewnętrznego ogrodu. Może Ihoo się pomyliła i to nadal był swego rodzaju „dom kwiatów”, skoro mieli je tutaj niemal na każdym kroku. Projektant tego miejsca musiał je niewątpliwie lubić. Kilka osób, siedzących tam, spojrzało na niego podejrzliwie, ale on nie zawracał sobie nimi głowy. Tutaj jeszcze wyraźniej czuł, że się nie myli. Babcia tam była i to jeszcze niedawno. Myślał, że może ją znajdzie wśród tych wszystkich roślin, ale gdy jego trop się urwał, stał już pod murem. Poza tym wyraźnie czuł, że niedaleko za nim już rozciąga się bariera.
Ihoo dobiegła do niego. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak szybko musiał się poruszać, że siostra aż zaczęła biec. Spojrzała najpierw na ścianę, przed którą się zatrzymał, a potem na niego. Widział pytanie w jej oczach.
— Chyba… chyba wyszła za barierę — powiedział łamiącym się głosem. — Wyczułem ją, była tutaj. Ale ślad znika za murem, a tam jest już bariera.
Patrzyła na niego przez chwilę, po czym sięgnęła po broń.
— Idę tam.
— Nie! — zaprotestował natychmiast Queelo, łapiąc ją za rękę i powstrzymując. — Nie możesz tam iść! To niebezpieczne!
— Właśnie dlatego powinnam tam iść! — zezłościła się, próbując się wyrwać. — Myślisz, że babcia sobie sama poradzi? Nawet nie wzięła broni!
— Przecież radziła już sobie sama w trudnych sytuacjach.
— Ale wtedy była młodsza! Ludzie się starzeją i tracą siły, ale niby skąd miałbyś to wiedzieć?!
Słysząc to, w końcu ją puścił. Nie wiedział, jaką minę zrobił, ale musiała być okropna, bo na twarzy Ihoo natychmiast odmalował się szok. Zasłoniła usta dłońmi, jednak zdecydowanie za późno. Stali tak chwilę, w kompletnej ciszy.
— Więc idź, skoro tak bardzo chcesz — odezwał się w końcu, niezbyt przyjaźnie. — I tak przecież nie zrozumiem waszych głupich spraw.
— Queelo, nie… nie o to… — zaczęła się jąkać, próbując złożyć jakieś logiczne zdanie. — Nie chciałam tego powiedzieć. Naprawdę! Nie to miałam na myśli! Przepraszam cię! Boże, tak bardzo cię przepraszam…
— Za co? Za prawdę?
— Nie, wcale nie! To nie jest prawda! Nie myśl tak!
— Najwyraźniej jednak ty tak myślisz.
— Queelo, tak bardzo cię przepraszam! — powiedziała niemal płaczliwym tonem, zamykając go w uścisku. — Przepraszam, przepraszam, przepraszam! Masz… masz rację, nigdzie nie idę. Powinniśmy pójść do twierdzy i to komuś zgłosić, są osoby, które umieją… umieją szukać w tym lesie. Przepraszam cię. Zna-znajdziemy coś, obiecuję.
Queelo spojrzał na nią bez emocji. Zdążył się już przyzwyczaić do swojego beznadziejnego życia i nie wiedział, po co w ogóle szukać czegokolwiek, żeby je naprawić. A potem zorientował się, że kilka osób zgromadziło się wokół nich, najwyraźniej zastanawiając się, co ci dziwni ludzie tam robili. Delikatnie więc odsunął od siebie Ihoo.
— Co tu robicie? — zapytał mężczyzna w średnim wieku. — Nie jesteście z naszego ośrodka.
— Och, przepraszamy — powiedziała Ihoo, szybko ocierając łzy z twarzy. Nie było ich wiele. — Szukaliśmy naszej babci. Mieliśmy nadzieję… że tutaj będzie. Nie chcieliśmy przeszkadzać, już… już sobie idziemy. Nie przeszkadzamy państwu w… nie przeszkadzamy dalej.
— Babcię? — odezwała się starsza kobieta, która sama wyglądała, jakby była czyjąś babcią. — Widziałam tu niedawno jakąś obcą, ale była tylko chwilę i potem po prostu zniknęła. Wyglądała, jakby czegoś szukała i bardzo się spieszyła.
— Tollma! — oburzył się mężczyzna, który odezwał się poprzednio. — Powinnaś o tym powiedzieć innym od razu! Przecież wiesz, że musimy każde odwiedziny zgłosić szefowi.
— I tak się tym nigdy nie przejmuje — odpowiedziała Tollma, wzruszywszy ramionami. — Poza tym jemu chodzi o podejrzane osoby. A nie o takie, które przychodzą przypadkiem.
— Przypadkiem! Oni nie wyglądają, jakby przyszli przypadkiem! Zobacz tylko na dziewczynę, jest cała mokra! Chłopak też jakiś taki nie za bardzo.
— Wpadliśmy do jeziora — odpowiedział Queelo ponuro. — To przestępstwo?
— Nikt nie pływa w tym jeziorze!
— Dlatego mówię, że wpadliśmy. Przypadkiem. Ma pan z tym jakiś problem?
— Powinniśmy poczekać, aż szef wróci! — ogłosił dumnie mężczyzna. — On będzie wiedział, co zrobić z tymi pyskującymi dzieciakami!
— Szef wróci dopiero jutro — powiedziała Tollma spokojnie. — Nikt nie ma tyle wolnego czasu. Chodźcie, dzieci, tutaj jest ukryta tylna furtka, pewnie tamtędy mogła wyjść wasza babcia. Nikt jej za bardzo nie używa, została po poprzednim właścicielu.
— Tollma!
— Oj, zamknij się już.
Złapała Ihoo za rękę i pociągnęła za sobą. Queelo też poszedł za nią. Starsza pani rozgarnęła trochę krzaków przy murze i faktycznie ich oczom ukazała się furtka. Stara, zardzewiała, prosta, zupełnie niepasująca do reszty wielkiego dworku. Tollma wyjęła jakiś kluczyk z kieszeni i otworzyła przejście. Ihoo i Queelo podziękowali jej skinieniem głowy, ale ta się tylko zaśmiała.
— Tak łatwo się mnie nie pozbędziecie, idę z wami.
— Co? — zdziwił się Queelo.
— Często chodzę po tym lesie i znam go najlepiej. Beze mnie się zgubicie, więc idę z wami.
— Tollma! — wykrzyknął znów mężczyzna. — Nie masz prawa…!
Kobieta wyszła za nimi na zewnątrz i zatrzasnęła furtkę, zupełnie ignorując kolegę.
— Poza tym chętnie uwolnię się od tego starego gbura — dodała. — Nie wiem, dlaczego szef jeszcze mu nie złoił łba za to jego rządzenie się.
— Dlaczego nazywacie kogoś „szefem”? — zdziwiła się Ihoo. — To trochę dziwne określenie. Nie możecie mu mówić po imieniu?
— Och, nie znamy jego imienia — odpowiedziała wesoło Tollma, ruszając przed siebie, jakby widziała jakąś niewidzialną dla każdego innego ścieżkę. — Zawsze, jak przychodzi, mówi, że chce zostać anonimowy. Nie wiemy czemu, ale jest taki miły, że nikt nigdy tego nie podważał. Może jest kimś ważnym, kto wie.
— A może jest przestępcą — mruknął Queelo.
— Może — przyznała Tollma. — Ale jest taki dobry dla nas, że staramy się o tym nie myśleć. W końcu nikt wcześniej o nas nie pomyślał, a niedobrze jest oskarżać o złe uczynki naszego darczyńcę.
Queelo miał na ten temat inne zdanie, ale zatrzymał je dla siebie. Nie byłoby miłe zacząć taką dyskusję z osobą, która dopiero co postanowiła im pomóc. Mimo swojego wieku Tollma poruszała się zwinnie i szybko. Co prawda nie aż tak, jak Ihoo, ale wciąż. Bez problemu omijała wszystkie drzewa i krzaki, jakby doskonale wiedziała, gdzie co stoi, nawet na to nie patrząc. Queelo pociągnął nosem, starając się wyczuć cokolwiek, ale tysiące dzikich roślin to jedyne, co był w stanie wyłapać.
— Czego w ogóle powinniśmy szukać? — odezwał się. — Las jest wielki, skąd możemy wiedzieć, dokąd poszła?
— Wszyscy, którzy tu przychodzą, mogą szukać tylko jednego miejsca — wyjaśniła Tollma, przeskakując przez pień blokujący drogę. — Nic innego nie jest na tyle interesujące, by się tym przejmować.
— Tylko jednego, znaczy jakiego?
Uśmiechnęła się do niego, ale niczego nie wyjaśniła. Chwilę później domyślił się dlaczego.
Najpierw poczuł zapach spalenizny i pomyślał, że to znów jakieś miejsce trafione piorunem. Jednak otoczenie wyglądało inaczej niż poprzednio, więc na pewno wcześniej tam nie byli. Trafili na kolejny niewielki obszar wolny od drzew, tyle że tutaj drzewa z pewnością zostały wycięte, pozostały po nich tylko resztki pni. Również tutaj ziemia była wypalona, jednak zamiast jednego koła, czerń tworzyła jakiś skomplikowany ślad.
— To jest tu od dawna — powiedziała Tollma, obchodząc dziwny znak. — Chyba nawet był tu jeszcze zanim szef postanowił postawić tu nasz ośrodek. Poza tym w pobliżu lubią uderzać pioruny, chociaż nie wiem, czy ma to związek z tym, czy z czymś w tym lesie. W każdym razie sam ten las jest dziwny, a to coś jest najdziwniejsze z niego całego. Nawet nie wiem, co to jest, ale ma wokół siebie jakąś taką aurę… mistycyzmu? Może jakiś emblemat starożytnych?
Queelo przekrzywił głowę i zaczął chodzić dookoła. To coś było zdecydowanie zbyt skomplikowane jak na emblemat, nikt nie zrobiłby sobie tak dużego i zawierającego tak dużo znaków. Przyjrzał się uważniej i zauważył obrazek podobny do łódki. Szybko poszukał innych i już doskonale wiedział, czym było to dziwne uczucie, które pojawiło się z tyłu jego głowy. To był dokładnie ten sam znak, który znalazł w trakcie ostatniego śledztwa. Wszystkie linie i obrazki umieszczone w nim były identyczne.
Dokładnie taki sam znak przywoływania z dokładnie tym samym imieniem wypisanym w rogu. To chyba był jakiś ponury żart. Większego zbiegu okoliczności chyba nigdy nie doświadczył.
— Najdziwniejsze i tak jest to — powiedziała Tollma, wskazując na coś.
Ihoo i Queelo podeszli bliżej. W powietrzu, tuż na granicy kręgu, wisiał liść. Nie trzymał się na niczym, tak po prostu sobie zastygł, zaprzeczając grawitacji. Queelo dźgnął go palcem, chcąc sprawdzić, czy w ten sposób go poruszy, ale nic to nie dało, na dodatek był twardy jak kamień.
— Wisi tak od kilku lat. Cały czas w tym samym miejscu.
Przyglądali się temu chwilę z niepokojem, ale liść nie zamierzał nagle się poruszyć. Nadal tkwił w miejscu.
— No dobrze — odezwała się w końcu Ihoo, prostując się i rozglądając dookoła. — Ale mieliśmy poszukać tu babci. A ja jej tu nie widzę. Queelo…
— Zapomnij — odpowiedział, zanim zdążyła zapytać. — Za dużo tu rozpraszaczy.
— Och, pan też ma jakieś specjalne zdolności? — zainteresowała się Tollma. — Myślałam, że tylko złotookie mają zdolności.
— O nie, nie, ja nie mam żadnych — zaprotestował natychmiast Queelo, kręcąc głową. — Po prostu babcia… e… ma bardzo wyjątkowe perfumy, a ja mam dobry węch. I czasem jestem w stanie je poczuć, bo są bardzo mocne.
— Ach, rozumiem. Młodzi. Ja, jak byłam młodsza, miałam wspaniały wzrok. Teraz to już nie to samo, ledwo widzę co przede mną stoi.
— Nie znam się na magii — powiedziała Ihoo, zmieniając temat. — Ale to coś nie wygląda jak współczesne znaki.
— Już to widziałem — odezwał się Queelo. — Mieliśmy niedawno sprawę i na ziemi też ktoś wymalował taki znak. Wszystko się tam zatrzymało. Nassie mówił, że to znak przywoływania, ale wygląda, jakby raczej zatrzymywał czas. Zniknął też jedną osobę… — Nagle do głowy przyszła mu straszna myśl. — Ale chyba to nie babcia go namalowała?
— Tollma powiedziała, że jest tu od lat.
— Och. No tak. Całe szczęście. Ale… ale gdzie ona jest?
Rozejrzeli się, myśląc, że może zobaczą ją gdzieś między drzewami, ale byli tam tylko we trójkę. Żadnych podejrzanych czarnych sylwetek, żadnych zwierząt, nawet wiatru nie było, żeby szumiał liśćmi, dając złudne poczucie, że są obserwowani. Nic. Kompletna cisza i spokój.
— Powinniśmy wracać i komuś to zgłosić — stwierdził Queelo, wciskając dłonie w kieszenie. — Sami nie za wiele zdziałamy. Może… może znów gdzieś wyszła jak codziennie rano? Może wróci sama?
Sam nie za bardzo w to wierzył, ale niewiele więcej mogli zrobić. Ihoo chyba próbowała jeszcze raz użyć swojego wzroku, żeby zobaczyć „coś więcej”, ale raczej jej nie wyszło. Ze smutną miną skinęła głową i wrócili tą samą ścieżką, którą przyszli. Tym razem w ośrodku już nikt nie zwracał na nich uwagi. Plaża wciąż była pusta i zdecydowanie nikt nie ruszył ich rzeczy. Queelo zabrał obie torby, widząc, że Ihoo wciąż jest zimno w jej przemoczonym ubraniu. Owinęła się ręcznikiem, ale nie był on jakiś bardzo wielki. Zdecydowanie powinna się przebrać.
Inspekcje najwyraźniej wciąż się nie skończyły, bo nadal dało się spotkać kilkanaście patroli. Na drzwiach domów poprzyklejane były karteczki, które chyba symbolizowały, że domy te są wolne od zła czy coś w tym guście. Minęli kilka, które takowych nie miały, a ze środka dobiegały jakieś podejrzane odgłosy walki. Najwyraźniej znaleźli się ludzie, którzy faktycznie mieli infery w piwnicach.
Pod ich domem stała grupka ludzi i o czymś dyskutowali. Queelo nie miał ochoty z nikim rozmawiać, ale wychodziło na to, że nie był w stanie tego uniknąć. Razem z Ihoo podeszli do tego kręgu wojowników i policjantów, przy czym Queelo starał się trzymać za siostrą. Miał cichą nadzieję, że może ona załatwi całą gadkę i nikt nie będzie pytał o jego zdanie.
Zorientowali się, że ktoś dołączył do ich wesołego kręgu, dopiero gdy Ihoo się odezwała.
— Czy coś się stało?
Spojrzeli na nią ze zdziwieniem. Naprawdę, co z nich byli za mistrzowie walki, skoro ktoś mógł do nich podejść, nawet specjalnie się nie kryjąc, a oni go w ogóle nie zauważyli? Kpina. Allois skinął głową w ich stronę. Nassie uśmiechnął się. Reszty Queelo nie rozpoznawał, ale jako że oni nijak nie przywitali się, on też nie zamierzał.
— Zapytałam, czy coś się stało — powtórzyła Ihoo ze zniecierpliwieniem. — Głusi jesteście? A może potrzebujecie rozkazu, żeby odpowiedzieć?
— Wykryliśmy ślady inferów w waszym domu — odpowiedział Nassie, choć jego ton nie wskazywał na to, by uważał to za coś złego. — Znaleźliśmy trofea pani starszej majory, ale nie wiemy, czy ma na nie jakieś zezwolenia.
— Ma — odpowiedział jednym słowem Queelo.
— Och, to sprawa załatwiona! Możemy iść!
— Chwila, jak to? — zdziwił się jakiś inny złoty wojownik. — Tak po prostu? Żadnych dokumentów ani nic?
— No co wy, policjant raczej by nas nie okłamał — uznał wesoło Nassie.
Queelo uniósł brwi, ale nie powiedział ani słowa.
— No a skoro tak, to nie ma problemu — dodał Nassie, wyjmując jakiś dziwny plik karteczek. Podszedł do nich, oczepiając jedną i przykleił ją na czoło Queelo. — Inspekcja skończona, powinniśmy iść dalej!
— Tak po prostu? To niepoważne! — odezwał się tym razem jeden z policjantów.
Jednak zamiast Nassie’ego odpowiedział mu Allois.
— I tak nie mamy na to czasu. Nie sądzę, żeby starsza majora kiedykolwiek miała złamać prawo. Poza tym jako tak wysoka stopniem, jak najbardziej może posiadać zezwolenie. Sprawdzimy to innym razem, kiedy już ona sama wróci.
— Z tym może być problem — przerwała mu Ihoo. Zaczynała powoli szczękać zębami.
— To znaczy?
— Zaginęła.
Wszyscy spojrzeli na nią z niedowierzaniem, ale ona zachowała kamienną twarz. Queelo ze złością odkleił karteczkę z głowy. Tak jak na wszystkich wcześniej, które widział, napisane było „brak obecności inferów”. Miał ochotę ją zgnieść, ale chyba bezpieczniejszym wyjściem było zaczepienie jej na drzwiach. Jeszcze przypadkiem przez jej brak zrobiliby im kolejną rewizję.
— Jak skończyliście, to już sobie idźcie — warknął na patrol Queelo.
Objął siostrę ramieniem. Cała się trzęsła z zimna, cud, że w ogóle wytrzymała tak długo. Musiała się jak najszybciej ogarnąć, zanim zachoruje. Zignorowali wszystkich i weszli do domu, zamykając za sobą drzwi na cztery spusty.
Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.