Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.
Data: 21/22 września 31r.
Zwłoki należy bezzwłocznie spalić, a prochy rozsypać, najlepiej w różnych, oddalonych od siebie miejscach. Inaczej dusza nie zazna spokoju i może zostać przejęta przez siły nieczyste.
Chybabym wolał umrzeć pocięty na kawałki niż spalony.
Tym razem nikt nie był w stanie znaleźć przytulnej jaskini, w której wszyscy byliby bezpieczni, więc rozbili małe obozowisko między dwoma nieco wyższymi pagórkami. Queelo wydało się to dziwne, ale nie kwestionował tych wyborów. W końcu to nie on miał pilnować tego wszystkiego. Rozpalili niewielkie ognisko pośrodku i próbowali zmajstrować jakieś porządne jedzenie z dziwacznych składników, które im jeszcze zostały. Dwa koty usiadły w bezpiecznej odległości od ognia i przyglądały się mu świecącymi oczami, nie zwracając uwagi na nic innego. Ich nowy towarzysz też usiadł gdzieś z daleka, nie chcąc im przeszkadzać.
Allois i Ihoo kłócili się o dobór jedzenia.
— Może jeszcze kamieni tam nasyp! — wkurzyła się Ihoo, wskazując na garnek, w którym gotowała się zupa. To zawsze była zupa. Tylko na to mieli składniki. — Jak tak bardzo brakuje ci wykwintnych obiadków, to sobie wracaj do Twierdzy!
— Wystarczy tylko listek mięty…
— Mięty! Do zupy! Ty nienormalny jesteś! Sam się tym truj!
— Mięta nie jest trująca. Dodaje smaku.
— Chyba smaku pasty do zębów. Trzymaj się z tym z daleka od garnka!
— Ta zupa będzie bez smaku.
— A zatem nie dajesz mi wyboru — powiedziała Ihoo, nakładając na twarz grobową minę.
— Nie zrobisz tego! Nawet nie próbuj…
— To jest rozkaz.
Allois wyraźnie nie był zadowolony z takiego przebiegu wydarzeń, ale nie powiedział nic więcej, tylko odwrócił się napięcie i odszedł. Ihoo patrzyła za nim chwilę, po czym wróciła do przygotowywania zupy. Queelo siedział z boku, starając się nie wdychać zapachu potrawy. Najadł się całkiem niedawno, nie potrzebował tego jedzenia. Nie potrzebował tego jedzenia, nie potrzebował go wąchać. W ogóle. Mógł się bez niego obejść. Mógł się obejść.
— Trzeba rozdzielić warty — stwierdził Nassie, podchodząc do ogniska. — Okolica wydaje się w miarę bezpieczna, ale nie wiadomo, co tu może się w nocy pojawić. Moim zdaniem, powinniśmy pełnić wartę we dwie osoby, żeby…
— Nic nas tu nie powinno zaatakować — przerwał mu nagle Tzziro, zwracając na siebie uwagę.— Te ziemie są przeklęte krwią smoków. Infery nie ośmielą się tu przelać krwi.
Wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Wyglądał o wiele bardziej złowieszczo, oddalony nieco od ogniska, ze światłem padającym na niego z dołu. Trochę jak zjawa z jakiegoś horroru. Jego oczy błyszczały w ciemności, niczym dwa złote kamyki. Niepokojąco błyszczące. Jakby uwięziono w nich jakieś duchy. Wrzeszczące w agonii dusze, niemogące się wydostać. Queelo potrząsnął głową. Nie mógł myśleć w taki sposób.
— Możesz wytłumaczyć? — zapytał Nassie, widząc, że nikt inny nie zamierza zadać tego pytania na głos.
Mężczyzna nie podniósł wzroku.
— Miejsca przeklęte, splamione krwią smoków, odpędzają wszystkie istoty o zamiarach krwiożerczych. Jeśli ktoś spróbuje przelać kolejną krew w tym miejscu, zostanie obłożony straszliwą smoczą klątwą. Więc trzymają się z daleka.
Nassie spojrzał na dwa koty, skulone niedaleko ogniska.
— One jakoś nie uciekają — zauważył.
— Ponieważ najwyraźniej nie mają krwiożerczych zamiarów względem was.
— Nie rozumiem — przyznał, siadając obok wojownika. Spojrzał na niego z pewnym zdziwieniem, ale nie odsunął się. Człowiek o wielkiej odwadze i jeszcze większej głupocie. Jakim cudem on jeszcze nie leżał martwy w jakimś rowie? — Niby jak przelanie jakiejkolwiek krwi miałoby odstraszać potwory? Krew je przecież przyciąga. Są jak rekiny, czują ją z daleka.
— Zapach przodków unosi się nad ziemią — odpowiedział, zupełnie ignorując pytanie Nassie'ego. — Smoki musiały w tym miejscu toczyć walkę. Bezsensowną walkę o bezsensowne rzeczy. Sam ten zapach zniechęca kogokolwiek o pozycji niższej do zbliżania się.
— Nie wiedziałem, że dzisiaj mamy wieczór opowiadania strasznych historii — mruknął Allois, siadając po drugiej stronie ogniska z miską zupy, do której dorzucił sobie liść mięty. Spojrzał kątem oka na Ihoo, ale ta nie zareagowała, zajmując miejsce nieco dalej.
Dwa koty ostrożnie zbliżyły się i wcisnęły na kolana Nassie'ego. Widząc, że wszyscy gromadzą się wokół ogniska, Queelo niechętnie też przysunął się bliżej. Nie chciał jeszcze bardziej odstawać od grupy. Już i tak był wśród nich zbyt wielkim dziwakiem. Mimo że przysiadł się bliżej, owinął się szczelniej swoim kocem, jakby zrobiło mu się zimniej. Ktoś zaproponował mu miskę, ale odmówił, kręcąc głową.
Tzziro rozejrzał się, zdając sobie sprawę, że wszyscy czekają, aż powie coś więcej, więc westchnął.
— Niektórym ludziom się wydaje, że wiedzą cokolwiek o świecie — zaczął ponuro. — Kiedyś po tym świecie chodziły istoty, potężniejsze niż wszystko, co kiedykolwiek znaliśmy, stworzone z czystej, niczym nieskażonej magii. Smoki, potężne i majestatyczne. Nie zawsze zgadzały się ze sobą w swoich poglądach, aż w końcu powybijały się nawzajem i zapadły w wieczny sen. Jednak na miejscach ich bitew na zawsze pozostały ślady, wyczuwalne ślady, które odstraszają każdego głupca, który chciałby się zapuścić na te tereny.
Wszyscy się w niego wpatrywali, ale wojownik siedział cicho, chyba już zakończywszy swoją historię. Słychać było tylko trzask ogniska. A potem Nassie prychnął.
— To ma być straszna historia? — zapytał z drwiną.
— To po prostu fakty — odpowiedziała mu spokojnie mężczyzna. — Takie miejsca są uznawane za przeklęte. Gdybyście spędzili więcej czasu poza barierą, sami byście to wiedzieli.
— Mogę opowiedzieć lepszą straszną historię! — powiedział Nassie, dumnie wypinając pierś. — Pytanie tylko, czy chcecie. Nie będziecie mogli po niej spać.
Miał na twarzy wredny uśmieszek zwiastujący kłopoty. Ihoo westchnęła i wstała.
— Opowiadajcie sobie historie, ja nie mam na to czasu — oznajmiła bez emocji. — Idę pilnować, czy nic się do nas nie zbliża. Klątwy, nie klątwy, wciąż trzeba mieć się na baczności.
Odeszła, zanim ktokolwiek zdążył cokolwiek jej odpowiedzieć. Nassie tylko wzruszył ramionami.
— No nic, opowiem jej kiedy indziej. Ktoś jeszcze nie chce słuchać?
Spojrzał po wszystkich, ale nikt się nie odsunął. Queelo miał ochotę, ale znając życie, nawet gdyby się położył i próbował zasnąć, to i tak słyszałby ten irytujący głos, opowiadający jakąś historię. Nie zabrał ze sobą zatyczek do uszu, nie myślał, że mu się przydadzą do czegokolwiek na takiej wyprawie. Musiał o tym pamiętać na następny raz.
— Historia, którą wam opowiem, jest w stu procentach prawdziwa — powiedział Nassie tajemniczym tonem, udając, że trzyma latarkę w dłoni. — Dawno, dawno temu, kiedy miałem jeszcze jakieś dziesięć lat, lubiłem błąkać się po Twierdzy.
Allois przewrócił oczami i wymamrotał coś pod nosem, słysząc ten początek. Najwyraźniej już słyszał tę historię, bo położył się na boku, jakby zamierzał iść spać.
— Ej, nie zasypiaj, jeszcze porządnie nie zacząłem!
— Znów będziesz opowiadał o tym duchu — mruknął Allois, przewracając się na drugi bok, tak że było widać jego plecy. — Wszyscy wiemy, że to ty wtedy straszyłeś po nocach. Daruj sobie.
— Wcale nie!
Nassie wbił w kolegę wściekłe spojrzenie, ale ten nijak nie zareagował i po prostu zasnął. Wojownik siedział tak jeszcze chwilę w ciszy, krzywiąc się przy tym, po czym odchrząknął i wrócił do swojej opowieści.
— No więc, jak mówiłem, miałem dziesięć lat i byłem bardzo ciekawski i bardzo głupi.
— Nie za wiele się zmieniło — zauważył pod nosem Allois, a Queelo prychnął cicho.
— Twierdza jest wielka — kontynuował, udając, że tego nie usłyszał, choć usłyszeć musiał — a kiedy jest się małym, to wydaje się jeszcze większa. Ma pełno ukrytych pokoi, do których nikt nie ma wstępu, pełno takich, o których wszyscy już zapomnieli, a jeszcze więcej tajemnych korytarzy, pokrytych kurzem i pajęczynami, w które nikt nie śmie się zapuszczać. A przynajmniej nikt o całkowicie zdrowych zmysłach. Będąc ciekawskim, kiedyś udało mi się znaleźć przejście do jednego z takich korytarzy w bibliotece. Tak bardzo mnie to ucieszyło, że zacząłem tam chodzić często i odkrywać kolejne przejścia. Zrobiłem sobie nawet małą mapkę. Mikky, Aiiry i Allois oczywiście próbowali mnie powstrzymywać, ale kto w moim wieku słuchałby się jakichś głupich starszych.
Przerwał na chwilę, żeby rzucić spojrzenie plecom Alloisa. Ten mruknął coś pod nosem, ale najwyraźniej nie chciało mu się rozmawiać, bo nie powiedział absolutnie nic.
— No więc — Nassie poprawił rękawy swojej marynarki — uzależniłem się od chodzenia po korytarzach, zwłaszcza w nocy. Zawsze panowała cisza i spokój i jedyne, na kogo trzeba było uważać, to sprzątacze, którzy pilnowali porządku. Czasem się trafił jakiś wojownik, ale mało kiedy, wszyscy normalni wtedy raczej spali. Uwielbiałem chodzić do biblioteki i wyszukiwać jakieś książki… cóż… na pewno niezbyt odpowiednie dla dzieciaka, jakim byłem. Za dnia bibliotekarze nigdy mi nie pozwalali ich tykać, ale nocą nikogo nie było, więc nie miał mnie kto powstrzymać. No to zacząłem sobie robić takie nocne wycieczki.
Zamilkł na chwilę i wydał z siebie coś, co brzmiało jak wymruczane pod nosem „tururu”. Jakby w ten sposób próbował budować nastrój. Queelo przewrócił oczami.
— Pewnej takiej nocy — nagle Nassie obniżył głos i mówił zdecydowanie ciszej — kiedy wichura biła w okna, a deszcz bębnił o dachy, nie mogłem spać. Wyślizgnąłem się więc z sypialni i znów poszedłem na swoje zwiady. Na korytarzach panowała kompletna cisza, nawet sprzątacze gdzieś poznikali, a więc byłem zupełnie sam. Przechodząc tymi wielkimi halami, miałem wrażenie, że wszystkie posągi i portrety śledzą mnie wzrokiem, ale wmawiałem sobie, że to tylko przeczucie. Mimo to szedłem najciszej, jak się dało, starając się nie wydać z siebie dźwięku. Nie musiałem nawet zapuszczać się w tajemne przejścia, ponieważ droga była całkowicie pusta. Powoli, ale w końcu dotarłem do ogromnych wrót biblioteki i myślałem, że wtedy będę musiał uciekać się do szukania sekretnego przejścia. Ale. Drzwi biblioteki były otwarte na oścież.
Dał wszystkim chwilę, na przyswojenie sobie tego faktu, a w głowie Queelo uformowała się nowa myśl. Najwyraźniej Nassie nie miał bladego pojęcia, jak się faktycznie opowiada historie i robił cały czas te idiotyczne przerywniki, myśląc, że w ten sposób nada jakiegoś strasznego klimatu, ale to w ogóle nie działało.
— Już wtedy powinienem był się zorientować, że coś jest nie tak — powiedział Nassie zbolałym tonem. — Ale nie zwróciłem na to w ogóle uwagi, tylko jak gdyby nigdy nic wszedłem do środka, oczywiście wciąż zachowując maksymalną ciszę. Rozejrzałem się, ale absolutnie nikogo nie było, schowałem się więc między półkami, żeby poszukać czegoś ciekawego. Już sięgałem po książkę, kiedy nagle rozległ się zgrzyt. Cichutki, prawie niesłyszalne skrzypnięcie podłogi, którego na pewno nie zrobiłem ja. Ktoś tam był razem ze mną. Obróciłem się gwałtownie, ale nikogo nie zauważyłem, przynajmniej nie na pierwszy rzut oka. Zza pobliskiej szafki dochodził taki lekki, tańczący blask, jakby ktoś przyniósł ze sobą świeczkę. Pomyślałem sobie więc, że to po prostu jakiś idiota, który nie umie się zakradać, i że dam mu nauczkę. Tak więc po cichu podkradłem się do szafki i wyjrzałem zza niej, żeby zobaczyć, który kretyn był tak nieostrożny. Ale to w ogóle nie był człowiek.
I znów przerwa. To nie było straszne, to było irytujące.
— Stała tam spokojnie. Najbardziej przerażająca istota, jaką kiedykolwiek widziałem. I spoglądała prosto na mnie, jakby od samego początku wiedziała, że tam jestem. Miała całkowicie białą skórę, złote oczy, blond włosy i absolutnie zero życia. Nie miała przy sobie żadnego światła, cały ten dziwny blask dochodził prosto z niej. Unosiła się kilka centymetrów nad ziemią. Zamarłem w miejscu na ten widok. A ona wciąż patrzyła prosto na mnie i zaczęła się uśmiechać. Zamiast zębów miała kły.
Wziął głęboki oddech i zrobił minę, jakby opowiadanie tej historii sprawiało mu dużo bólu. To po co w takim razie w ogóle ją wyciągał?!
— Wtedy się przestraszyłem i uciekłem — dokończył Nassie, wzruszając po prostu ramionami. — Rano oczywiście nikt mi nie uwierzył. Znaczy niby były osoby, które też widziały jakąś blond postać, ale kiedy zaczynałem o tym opowiadać, wszyscy stwierdzili, że to byłem ja. Uwierzycie?
Rozejrzał się po towarzystwie, żeby zobaczyć, że Tzziro zdążył zasnąć w trakcie jego opowieści. Queelo też był tego bliski, ale na jego nieszczęście nie umiał spać, kiedy ktoś nawijał mu nad uchem. To byłaby przydatna umiejętność.
— Beznadzieja — stwierdził. — Po prostu miałeś jakieś przewidzenia.
— No właśnie nie! — zezłościł się Nassie, aż Wąs siedzący na jego kolanach podskoczył. Najwyraźniej kot też już spał. — Ona serio tam była!
— Przecież nie ma żadnych blondynów poza tobą.
— Ale byli! — odpowiedział gwałtownie i zrobił ruch, jakby chciał wyciągnąć jakąś książkę, ale zorientował się, że niczego nie ma przy sobie. — Sprawdziłem wszystkie książki historyczne i mój przypadek wcale nie jest pierwszym, po prostu poprzednie były dość dawno temu i ludzie zdążyli o tym zapomnieć. Jakieś trzysta lat temu żyła kobieta, której włosy według opisu były „koloru słońca”. Uważali ją za boginię. Wcześniej też były takie przypadki, ale tylko ten tak dobrze ktokolwiek opisał.
— Kogo to obchodzi? — mruknął Queelo, opierając głowę o dłoń. — Sam mówiłeś, że duchy zmarłych nie mogą straszyć.
— Nie kłamię! Jak jesteś taki mądry, to sam opowiedz straszną historię — odparł Nassie, obrażonym tonem, krzyżując ramiona.
— Nie znam żadnych. Poza tym mi się nie chce.
— Na pewno coś znasz. No dalej.
— Co jest z tobą nie tak?
— Jestem osobą, która umie odczytywać, co ludzie sobie myślą, ale i tak to ignoruję i robię rzeczy, które ich irytują, dla swojej własnej satysfakcji.
— To było pytanie retoryczne, poza tym zdążyłem to zauważyć.
— Opowiedz coś. No dalej.
— Wiesz, czemu w trakcie choroby ścina się włosy? — zapytał więc, odruchowo sięgając, żeby pokazać swoje włosy, tak jakby Nassie miał nie wiedzieć, o co może chodzić.
Wojownik uniósł brwi ze zdziwienia.
— W sumie nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Ale miałeś opowiadać historię, a nie podawać mi ciekawostki. Nie wykręcaj się!
— Nie wykręcam. Był kiedyś mężczyzna, młody lekarz, który pluł na higienę pracy i uważał ją za niepotrzebną, za to bardzo lubił się chwalić swoimi pięknymi, długimi włosami. Już wtedy znali dziwną, białą bakterię, którą potem nazwali czepiaczem. Nie wiedzieli, co dokładnie robi, ale nie chcieli tego sprawdzać, i jak tylko pojawiła się u kogoś na włosach, od razu golili go na łyso i zamykali do kwarantanny, na kilka dni, tak dla pewności. To zapewniało spokój zarówno lekarzom, jak i pacjentom. Ale naszemu lekarzykowi to nie wystarczyło i postanowił sprawdzić, co robi bakteria na własnej skórze, mimo tego, że wszyscy mu to odradzali. Tak więc zaraził się tym paskudztwem i jego włosy powoli zaczęły robić się białe.
Queelo zrobił celową przerwę, żeby zirytować Nassie'ego, ale ten w ogóle nie wyglądał na zdenerwowanego. Siedział tylko i wpatrywał się w usta Queelo, czekając na każde słowo, jakie z nich wyjdzie.
— Przez kilkanaście dni nic się nie działo, mężczyzna stracił tylko trochę siły, ale było to dla niego jak zwykłe zmęczenie. Gdy została mu już tylko jedna, mała plamka na włosach, z zadowoleniem zapisał swoje spostrzeżenia w dzienniku, kpiąc sobie z wszystkich innych lekarzy, którzy uważali tę bakterię za wyjątkowo groźną. Odłożył dzienniczek na półkę i z uśmiechem na ustach poszedł spać.
— I koniec — dokończył za niego Nassie, przeciągając się. — Faktycznie nie umiesz w stra…
— Nie skończyłem — syknął ze złością Queelo, strasząc oba koty. Wąs i Echo przytuliły się bardziej do Nassie'ego. — Nie przerywaj mi z łaski swojej, ja ci nie przerywałem. No więc — odchrząknął. — Lekarz położył się z uśmiechem na twarzy, w swoim łóżeczku, wygodnie i przytulnie i poszedł spać. Rano też się tam obudził, ale coś było nie tak. Obok niego leżała jakaś osoba, której nie poznawał, a w powietrzu unosił się niepokojący zapach. Poza tym pościel, w której leżał, była dziwnie mokra. Wstał i zobaczył, że jego łóżko jest całe we krwi, a on, będąc w nim, także się nią ubrudził. Jednak nie miał żadnej rany na swoim ciele. Za to kobieta obok niego była martwa. To zdecydowanie była jej krew. Chciał wybiec z domu i powiadomić o tym kogoś, ale w holu znalazł kolejne nieznane mu ciała martwych osób. Wszystkie one były w jego domu i leżały w kałużach krwi.
— Któryś lekarz się zezłościł? — spróbował zgadnąć Nassie, zupełnie zapominając o tym, że miał nie przerywać.
Queelo pokręcił głową.
— Bakteria wżarła się w jego mózg, powodując, że w bólu wymordował wszystkich tych ludzi, po czym zeżarła jego wspomnienia. I o tym wydarzeniu, i o tym, że byli jego rodziną i mieszkali razem z nim. Policja go zgarnęła i zamknęli go w najciemniejszym, najbardziej odizolowanym lochu, jaki wtedy mieli, żeby nikt inny nie był narażony na niebezpieczeństwo. Z dnia na dzień zapominał coraz więcej i coraz bardziej tracił rozum, aż w końcu umarł w samotności, próbując przegryźć pręty celi swoimi zębami, tak bardzo mu odbiło.
Nassie nie wyglądał na zadowolonego tym zakończeniem.
— Wymyśliłeś to — oskarżył go ze złością, ale sięgnął odruchowo do swoich włosów.
— Może wymyśliłem — prychnął Queelo, wzruszając ramionami, po czym rzucił wojownikowi chytre spojrzenie. — A może nie. W końcu z jakiegoś powodu się obcina włosy, no nie? Na twoich blond włosach chyba trudno by było zauważyć jakieś białe plamy — dodał z fałszywą troską, przechylając nieco głowę. — Powinieneś uważać. Nigdy nie wiadomo, kiedy zapomnisz całe swoje życie. To dopiero byłoby nieszczęście. Kolorowych snów.
Złapał za kocyk i położył się na ziemi, zupełnie ignorując wyraz twarzy Nassie'ego. Poczuł jakąś dziwną satysfakcję, wiedząc, że w jakiś sposób wystraszył wojownika. W końcu sam się o to prosił, tak? Miał za swoje.
Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.