Powrót do opowiadań

Złote Wojny


Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.


    • Arial
    • Times
    • Verdana
    • Georgia
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb

Rozdział X

Nie miał żadnych snów. Ciemność, tylko i wyłącznie ciemność, w której wisiał bezwładnie i niezależnie jaki ruch by wykonał, nie zmieniłoby to nic. To i tak było bez znaczenia, bo ruszyć się nie mógł wcale, nawet najmniejszym palcem. Wszystko go niemiłosiernie bolało, do tego w nosie czuł paskudny, okropny zapach, najgorszy na całym świecie. Nienawidził swojego nosa, dlaczego musiał wszystko czuć aż tak wyraźnie? Miał ochotę się zanurzyć w jakimś śnie i nigdy nie wrócić do rzeczywistości.

A potem wybudził się gwałtownie, gdy woda wdarła się jego ust. Otworzył oczy, żeby zorientować się, że tonie. Zamachał gwałtownie rękoma i nogami, po czym zorientował się, z której strony dobiega światło i tam też popłynął. Wynurzył się, łapczywie łapiąc powietrze.

— Mówiłam — odezwał się gdzieś w pobliżu głos Ihoo.

Queelo rozejrzał się i zobaczył ją kilka metrów dalej, stojącą na brzegu. Nassie z kwaśną miną podawał jej coś, co chyba było złotymi monetami. Zakładali się o niego?! To już był szczyt wszystkiego! Przejąłby się tym zdecydowanie bardziej, gdyby nie to, że zwykłe wrzucenie go do wody nie było w stanie zmyć wszystkiego. Wciąż czuł się strasznie brudny. Jeszcze raz rzucił spojrzeniem na siostrę, po czym zanurkował.

Woda była zaskakująco czysta. Wyraźnie widział kamieniste dno i ściany, światła raczej docierało tam mało, więc wywnioskował, że znajduje się w jakiejś jaskini. No tak, to było dobre miejsce do ukrycia się, o ile odpowiednio je sprawdzili. Queelo zanurkował bardziej, kierując się w stronę dna, żeby uważniej mu się przyjrzeć, ale nie było tam niczego do oglądania. Tylko i wyłącznie lita skała i jakiś piasek, żadnych żywych istot.

Czując, że powoli brakuje mu powietrza, znów skierował się ku powierzchni.

— Nie strasz nas! — wykrzyknął Nassie, kiedy tylko głowa Queelo znów się pojawiła. — Jak już się ocknąłeś, to wracaj na brzeg!

Queelo spojrzał na niego z niechęcią, po czym znów się zanurzył. Pamiętał bardzo dobrze, że oberwał w brzuch i to dość mocno, ale gdy tak pływał, w ogóle tego nie czuł. Zupełnie jakby to tak po prostu zniknęło, gdy był w tym swoim dziwnym transie. Jak długo w ogóle spał? Zatrzymał się i zmarszczył brwi, kilka bąbli powietrza uciekło z jego ust. Jeśli zmarnowali kilka godzin na niego, to logiczne było, że już nie czuł bólu. Nikt na nim nie użył magii, prawda? Miał taką nadzieję. Chybaby się wtedy obudził, tak podejrzewał.

Rozluźnił się i pozwolił, żeby woda wypchnęła go na powierzchnię. Ubranie było nieco ciężkie, ale nadal bez problemu się unosił, widząc nad sobą czarne sklepienie jaskini. Coś dziwnie na nim migało, jakby udawało gwiazdy, ale nie był pewien, czy to jakieś kryształy, czy też dziwne zwierzęta. Dopóki nie atakowało, mogło być czymkolwiek. Aczkolwiek wyglądało naprawdę ładnie.

— Utonąłeś?! — zapytała Ihoo, ale nie brzmiała na przestraszoną. — Jeśli tak, to mogę sobie wziąć twój pokój?!

— Po moim trupie — prychnął Queelo. — Moglibyście sobie iść? Wasz oddech mi przeszkadza.

— A co, już czujesz się lepiej? Mógłbyś okazać trochę szacunku, dwie godziny siedziałam i próbowałam cię poskładać!

Czyli faktycznie zajęło im to trochę czasu. Westchnął i w końcu popłynął w stronę brzegu. Dopiero kiedy wygrzebał się z wody, ignorując wyciągnięte mu do pomocy ręce, zdał sobie sprawę, jak ciężki potrafi być jego mundur. Dziwne, że Ihoo nie zdjęła mu przynajmniej marynarki. Z trudem podniósł się na równe nogi. Stanie w mokrym ubraniu było zdecydowanie trudniejsze i bardziej wymagające niż pływanie w nim. To było dziwne uczucie.

— Gdzie moja torba? — zapytał, rozglądając się po jaskini.

Zanim jednak ktoś mu odpowiedział, zauważył kilka bagaży leżących pod ścianą i do nich podszedł. Ze sterty ogromnych, podróżnych toreb wyjął swoją, średniej wielkości. Była nieco lżejsza, niż kiedy miał ją ostatnim razem. Co prawda trochę ubrudzona z zewnątrz, ale wszystko,

co znajdowało się w środku, pozostało nietknięte, włącznie z zapasowym ubraniem. Nie spodziewał się, że będzie musiał go użyć tak szybko, ale w sumie sam się w to władował. Nie mógł narzekać na kogokolwiek poza sobą.

Wyrzucił to wszystko z torby i poszukał wzrokiem butów. Przynajmniej je Ihoo mu zdjęła, zanim cisnęła nim do jeziorka. O jedną rzecz do suszenia mniej, chociaż podejrzewał, że siostrze nie chciało się ich wycierać. Tyle mycia, tylko dlatego, że się nie odsunął od jednego, wyjątkowo wielkiego stwora. Życie jednak potrafiło dać w kość.

— Idę zrobić patrol — oznajmiła Ihoo z niezadowoleniem i wyszła dumnym krokiem z jaskini.

Queelo westchnął. Pewnie spodziewała się podziękowania, ale pomyślał o tym zbyt późno. Powinien się w końcu nauczyć być lepszym człowiekiem i być miłym przynajmniej dla własnej siostry. Zdjął ciężką marynarkę, która zmieniła kolor na ciemniejszy, mimo iż już wcześniej była ciemna. Takiej ilości krwi nie wywabi z materiału i za dziesięć lat. Najwyraźniej po powrocie znów będzie musiał iść i zamówić sobie nowy mundur, ewentualnie poszukać jakiejś naprawdę dobrej pralni chemicznej. Tak czy siak, wydawał pieniądze, czyli źle. Potrzebował ich przecież.

— Trochę szkoda — odezwał się Nassie, podchodząc bliżej i trącając butem pobrudzoną marynarkę.

Sam w ogóle nie był brudny od krwi. Jakim cudem?! Czyżby te złote mundury były jakieś specjalne i nie przesiąkały krwią? A skoro tak, to dlaczego taki materiał był zarezerwowany tylko dla tych złotych dupków?

— Przeszkadzasz — rzucił tylko Queelo ze złością, na powrót łapiąc marynarkę. Może była brudna, ale to nie oznaczało, że da komuś ją zabrudzić jeszcze bardziej!

— A, okej. To będę siedział cicho.

— Chcę się przebrać.

— No to się przebierz.

— Czego nie rozumiesz? Idź sobie! — zezłościł się Queelo. — Słyszałeś kiedyś o pojęciu prywatności?!

— Coś cię może zaatakować — zauważył Nassie, przechylając głowę, jakby nie rozumiał tego problemu. — Powinienem tu być na wszelki wypadek.

Queelo drgnęła powieka.

— Zaraz ja cię zaatakuję. Wynoś się!

Nassie zrobił niezadowoloną minę, coś w stylu „jak coś cię zabije, to nie moja wina”, po czym niechętnie wyszedł. Queelo nasłuchiwał jeszcze chwilę, czy aby na pewno wojownik sobie poszedł. Ten typ naprawdę był irytujący.

Sięgnął po ręcznik i zrobił sobie z niego turban na głowie, żeby włosy przestały mu w końcu wchodzić do oczu, po czym zajął się ocenianiem szkód. O ile zmianę koloru munduru mógł przeżyć, o tyle różowa teraz koszula przyprawiała go o ból głowy. Zdjął ją, z pewnym trudem odpinając guziki i zaczął wyciskać z niej wodę. Może jeśli spróbuje ją odpowiednio wyszorować, to ten paskudny kolor zejdzie. Założył na siebie swój zapasowy sweter. On przynajmniej był czarny i nie miał żadnej szansy zmienić tego koloru nigdy. Całe szczęście. Rękawiczki również nie wyglądały najlepiej, ale tych zawsze nosił po kilka par, tak na wszelki wypadek.

W zasadzie więcej czasu zajęła mu próba wyprania w jakiś sposób swojego poprzedniego stroju niż faktyczne przebranie się. Ze złością rozłożył mundur na brzegu i postanowił poczekać, aż wyschnie. Bardziej już tego nie uratuje, mógł tylko zostawić ubranie w spokoju i czekać na cud. Ewentualnie na powrót do miasta, gdzie załatwi sobie nowe. Wysuszył włosy na tyle, na ile mógł i mokry ręcznik również rzucił na skałę. Może zdąży wyschnąć. To zależało, kiedy znów wyruszają w drogę.

W końcu sam też wydostał się z jaskini, ale na zewnątrz nie było o wiele jaśniej. Wyglądało na to, że jednak nie minęły dwie godziny, a znacznie więcej i słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Ihoo siedziała tuż nad wejściem, tak, że gdy się wychodziło, widać było zwisające z góry jej nogi. Nassie stał niedaleko i, z nadąsaną miną, rozmawiał z Alloisem. Queelo rozejrzał się, ale nie widział nikogo więcej.

— Nie znaleźliśmy ich jeszcze — odezwała się Ihoo, jakby czytając w jego myślach. — Po tym, jak opadła mgła, zdołaliśmy tylko skontaktować się z Alloisem, a raczej on z nami. Próbowaliśmy poszukać Mikky i Aiiry’ego, ale żadne z nich nie odpowiadało. Poza tym musieliśmy znaleźć jakieś bezpieczne miejsce na przeczekanie.

Queelo domyślał się, że chodziło o przeczekanie, aż on się ocknie. Znów poczuł się źle. Dlaczego, och dlaczego, nigdy nie mógł zrobić niczego dobrze? Wszyscy mieli przez niego same problemy. Poszli na tę głupią wyprawę tylko dlatego, że on uznał, że muszą szukać babci, nawet pomimo jej protestu. Musieli się z nim użerać, bo jak dureń poszedł z nimi, zamiast zostać w mieście, gdzie jego miejsce. A teraz jeszcze mieli kłopoty, ponieważ jak idiota rzucił się na potwora, zamiast zostawić go łowcom potworów. Gdyby nie to, że zaginęło im po drodze kilka osób, już odwołałby poszukiwania i wszystkich za to przeprosił. Zresztą powinien to zrobić, jak tylko się znajdą.

Allois i Nassie zauważyli, że wyszedł na zewnątrz i podeszli bliżej.

— Już wyzdrowiałeś? — zapytał Allois, a w jego głosie dało się słyszeć lekkie niedowierzanie.

Queelo skrzywił się, żałośnie.

— Raczej tylko powierzchownie. Ludzie się tak szybko nie leczą.

— Nie przejmuj się, i tak musimy tutaj zostać — odezwał się Nassie. — W mroku nigdy nie znajdziemy reszty, poza tym w ciemności nigdy nie powinno się wałęsać po nieznanym terenie. No i straciliśmy naszego przewodnika. Mam nadzieję, że nic im nie jest.

Allois przymknął oczy i dotknął dłonią boku głowy, jakby próbował się skupić. Queelo usłyszał jakieś niezrozumiałe słowa na granicy myśli i podrapał się w ucho, jednak cokolwiek to było, natychmiast zniknęło. Chwilę później Nassie wykonał niemal identyczny gest.

— Ej, Viccy! — krzyknęła ze złością Ihoo, zeskakując ze skały i również podchodząc do nich. Allois wzdrygnął się, słysząc jej głos. — Nie jesteśmy iluzjami, więc może przestaniesz nas sprawdzać co minutę, co? Raz wystarczy. Jak jeszcze raz usłyszę cię w głowie, choćby przez sekundę, to nawalę ci tyle pracy po powrocie, że przez rok się z tym nie wyrobisz!

— Chciałem tylko poszukać… — odezwał się ze strachem Allois, ale ona nie dała mu dokończyć.

— Możesz szukać swoich przyjaciół bez szukania nas — powiedziała jadowicie. — My się nie zgubiliśmy. Czyżbyś potrzebował, żeby ktoś ci przeszczepił oczy?

— N-nie.

— To przestań.

Odeszła, a Allois przełknął ślinę. Spojrzał kątem oka na Queelo.

— Twoja siostra jest przerażająca.

— I tak jest w dobrym nastroju — zauważył Queelo, wzruszając ramionami. — Coś… czy coś się działo, jak byłem… no ten… nieprzytomny?

— Przeszliśmy trochę, zanim znaleźliśmy to miejsce — odpowiedział mu Nassie. — Próbowaliśmy po drodze szukać innych, ale znaleźliśmy tylko Alloisa. To nawet nie tak, że go słyszeliśmy, ta jego zdolność w ogóle nie działała. Więc poszukaliśmy jakiejś dobrej kryjówki na odpoczynek i robiliśmy patrole w pobliżu, kiedy Ihoo cię leczyła, ale po wszystkich jakby ślad zaginął. Czymkolwiek była ta mgła, narobiła niezłych kłopotów.

— Wciąż ledwo co czuję — mruknął Allois z pewnym smutkiem w głosie. — Dobrze, że pozbyliście się tego stwora, czymkolwiek był. Kto wie, jakich szkód mógłby narobić, jakby żył dłużej.

— A, właśnie, jeśli chodzi o ten temat. — Mina Nassie'ego nagle zmieniła się w maskę powagi, a może nawet lekkiej złości. Spojrzał na Queelo. — Co ty sobie wyobrażasz, co?! Mogłeś zginąć, ty skończony idioto! Niby kiedy w tym twoim móżdżku ubzdurało ci się, że to dobry pomysł atakować infera i to jeszcze gołymi rękoma, bez żadnej broni?!

— Nie pomyślałem, że to dobry pomysł — odpowiedział Queelo, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. — Tylko że najszybszy.

— Kretyn! — Nassie złapał go za sweter i potrząsnął nim. — Jak tak bardzo życzysz sobie śmierci, to mogę cię zrzucić z jakiegoś klifu, nie musisz przy tym utrudniać nam pracy!

— Jakbyście od razu go zadźgali, toby nie było problemu — mruknął Queelo, wciąż patrząc gdzieś indziej. — Zamiast stać i się patrzyć.

— Aha, więc to MOJA wina, tak?!

— Tak tylko mówię.

Nassie zrobił wkurzoną minę, ale chyba nie wiedział, co powinien na to odpowiedzieć. Stał tak chwilę, wyraźnie coś przetwarzając w mózgu, po czym w końcu puścił i odszedł, wściekle mamrocząc pod nosem. Queelo odruchowo otrzepał sweter.

— Miał trochę racji — odezwał się Allois. — To nie było rozsądne.

— Bo nie miało być — prychnął Queelo, odsuwając się.

Spojrzał na siostrę, ale ona też robiłaby mu wyrzuty, nawet większe niż cała reszta. Potrafił dokładnie w myślach stwierdzić, których słów by użyła i w jakiej kolejności, przez co poczułby się naprawdę źle, o ile gorzej się dało. Ominął więc ją szybko i wrócił do jaskini. Choć powoli nadchodziła noc, wewnątrz wciąż było jasno, głównie za sprawą dziwnych, świecących rzeczy na suficie. Usiadł pod jedną ze ścian, chowając się gdzieś w kącie, niedaleko bagaży.

Sięgnął ostrożnie do kieszeni swojej mokrej marynarki i wyjął z niej notes. Również cały brudny i mokry. Otrzepał go trochę, ale to niezbyt pomogło, więc zajrzał do środka, żeby sprawdzić, czy cokolwiek się ostało. Wszystkie jego notatki i zapiski na temat spraw były teraz rozmazanymi plamami. Głupawe bazgroły, które tworzył, gdy udawał, że notuje przemyślenia świadków również przepadły. Na pierwszych kartkach pojawiły się nawet ślady krwi. Notatnik był do wyrzucenia. Z tymi wszystkimi posklejanymi kartami, nawet jeśli by wyschnął, zwyczajnie nie dało się w nim pisać.

Coś miauknęło. Wąs siedział skulony na bagażach i wlepiał w Queelo spojrzenie. W ogóle nie było go widać wśród cieni, jeśli się nie przyjrzało dokładnie. Kot poruszył swoim ogonem, jakby zaczajał się na ofiarę, ale wciąż leżał w tym samym miejscu.

— Rób sobie, co chcesz — prychnął Queelo, odwracając od niego wzrok. — Ty też zamierzasz na mnie nakrzyczeć?

Wąs, słysząc te słowa, zeskoczył na ziemię i podszedł bliżej. Trącił nosem but Queelo, a kiedy ten nie zareagował w żaden negatywny sposób, przysunął się jeszcze bliżej. Przy każdym ruchu uważnie obserwował, ale teraz dla odmiany to Queelo się nie ruszał. Kot wcisnął się pod jego łokieć, wyraźnie prosząc się o jakieś pieszczoty, a ten, zupełnie odruchowo, zaczął go głaskać. Wąs wydał z siebie przeciągłe, zadowolone mruknięcie.

— Może jednak nie jesteś taki zły — mruknął Queelo, wpatrując się w strop jaskini. — Może to po prostu ja jestem tym złym. Co o tym myślisz?

Kot znów zamruczał, po czym wspiął się na jego brzuch i tam zwinął. Jego futro było zaskakująco ciepłe jak na infera. Zawsze myślał, że wszystkie te stwory powinny być lodowate, tak, jak na trupy przystało, ale najwyraźniej się mylił. Wąs spojrzał mu prosto w oczy.

Po czym złapał za jego rękawiczkę, zdjął mu ją z ręki i błyskawicznie uciekł.

Queelo zerwał się na równe nogi, z zamiarem gonienia futrzaka, ale ten uciekł na zewnątrz. Zaklął. Wstrętny, podstępny zwierzak! Queelo zasłonił pustą rękę, na wypadek, gdyby ktoś miał wejść i szybko podszedł do swojej torby. Rękawiczki, rękawiczki, był absolutnie pewien, że widział dzisiaj całą masę rękawiczek, więc gdzie one wszystkie się podziały? Nigdzie ich nie było! Czyżby ten okropny sierściuch ukradł mu wszystkie?! Rozejrzał się po jaskini, ale nie zauważył ani skrawka białego materiału. Przeklęty potwór! Zabrał nawet te przemoczone!

Rozejrzał się, po czym pociągnął rękaw i schował dłoń wewnątrz niego. Nie zamierzał dotykać niczego tak po prostu, bez żadnej osłony przed światem. Poza tym nie mógł nikomu pozwolić na oglądanie blizn. Jeszcze musiałby się zacząć tłumaczyć, a to było coś, na co nie miał czasu i mieć go nie chciał. Wystarczająco wiele kłopotów już sprowadził, po co komu dokładać kolejne?

Wybiegł na zewnątrz w poszukiwaniu kota. Zignorował wszystkich i skupił się na nikłym zapachu, unoszącym się w powietrzu. Wąs uciekł i wspiął się na jedno z niewielu drzew w pobliżu. Poszukał go wzrokiem i podbiegł do najwyższego. Oczywiście, że wlazł na najwyższe, inaczej to byłoby za łatwe. Siedział na jednej z gałęzi i bawił się w czymś białym. W stercie rękawiczek. JEGO rękawiczek!

— Ty gnoju! — krzyknął, wygrażając ręką. — Złaź tu natychmiast albo sam do ciebie wlezę, a wtedy będziesz martwy!

— Co ty robisz? — zdziwił się Nassie, podchodząc bliżej. — Coś ci się stało w rękę?

Spojrzał na rękaw, w którym Queelo ukrył dłoń. Szybko ją zabrał, kiedy wojownik chciał sprawdzić, co było nie tak.

— Twój przeklęty zwierzak mnie okradł! — zezłościł się, wskazując na siedzącego na drzewie Wąsa. — Jak już chcesz coś adoptować, to może tego pilnuj!

— A, że rękawiczka. Nie masz innych?

— Uważasz się za takiego mądrego, co? — zapytał jadowicie Queelo, nawet nie próbując się silić na bycie miłym. — Ten sierściuch mnie okradł ze wszystkich. Więc przemówisz mu teraz do rozsądku, żeby mi je grzecznie oddał, albo zrobię sobie nową parę z jego sierści!

— Nie myślałeś kiedyś, żeby iść ze swoim problemem czystości do jakiegoś psychologa? — Nassie wyglądał, jakby pytał całkiem poważnie.

Queelo drgnęła powieka. Gdyby nie brak rękawiczki, złapałby go za szyję i zaczął dusić, tak bardzo był wkurzony! Złoty, irytujący, tak denerwująco pewny siebie. Aż chciało się dać mu w twarz. Albo zdrapać ten uśmieszek.

— Moje problemy to nie twoja sprawa — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Zajmij się swoimi albo sam zacznę się ich za ciebie pozbywać, na początek można pozbyć się sierściucha.

Nassie skrzywił się, ale chyba do niego dotarło, bo zaczął się wspinać na drzewo. Robił to z taką łatwością i szybkością, jakby jego ciało nic nie ważyło, niczym wiewiórka. To, z jakiegoś powodu, jeszcze bardziej zdenerwowało Queelo. Niby jakim cudem mógł istnieć człowiek, któremu absolutnie nic nie sprawiało trudności? Świat był niesprawiedliwy! Gdyby to Queelo spróbował się wspinać, pewnie poślizgnąłby się kilka razy, złamał trochę gałęzi i z całą pewnością przynajmniej raz uderzył w głowę, ale Nassie oczywiście był inny. Przede wszystkim miał szczęście i nie był kompletną niezdarą.

Tylko parę chwil zajęło mu dotarcie na szczyt, tam, gdzie siedział Wąs. Kot spojrzał na niego raczej bez emocji czy zainteresowania, po czym wrócił do robienia… czegoś. Wyglądało to trochę, jakby zamierzał sobie ułożyć gniazdo z rękawiczek. Czemu niby z jego rękawiczek?! Nie mógł sobie wybrać czegoś innego? Był zwierzakiem Nassie'ego, mógł jemu ukraść jakieś ubranie!

— Hej, Wąs — odezwał się Nassie w stronę kota, powoli wyciągając do niego rękę. — Wąsiku kochany. Wiem, że lubisz skarby, ale czy mógłbyś oddać ten jeden? Mogę ci, zamiast tego, dać swoją bluzę. Zobacz! — Pociągnął za kołnierz bluzy, którą nosił pod mundurem. — Jest milutki w dotyku. I ciepły! Lubisz takie rzeczy, no nie? W końcu jesteś kotem.

Wąs spojrzał na niego, jakby rozważał tę propozycję, ale gdy tylko Nassie spróbował złapać jedną z wielu rękawiczek, kot zasyczał na niego i zaatakował swoją łapą. Wojownik szybko cofnął rękę.

— To może dam ci złoto? — zaproponował, sięgając do kieszeni i wyjmując monetę. — Złoto chyba lubisz, prawda? Zapłacę ci, a ty mi oddasz to, co ukradłeś, zgoda?

Wąs tym razem nawet na niego nie spojrzał, zupełnie ignorując przekąskę. Nassie wyglądał, jakby poraził go piorun. Najwyraźniej uważał, że skoro jego zwierzak jest inferem, to od razu przystanie na taką propozycję i zrobi wszystko w zamian za złoto. Srogo się pomylił! Queelo zakrył usta wolną ręką i wydał z siebie coś, co można było uznać za rozbawione prychnięcie. Czyli jednak nie wszystko mu wychodziło! Była jakaś nadzieja dla świata!

Nassie tymczasem przestał się bawić w przekupywanie.

— Dość tego! — zezłościł się. — Oddawaj to natychmiast!

Rzucił się na kota, ale ten natychmiast odskoczył, łapiąc w pysk całą stertę za jednym zamachem. Z gracją przyczepił się do pnia i zajął wyższą gałąź. Ani myślał oddawać swój skarb. Zamachał swoim ogonem, jakby drwił sobie z wojownika.

— Nie możesz się wspinać w nieskończoność! — krzyknął Nassie. — W końcu ci się skończy drzewo! Dawaj!

Podciągnął się na gałęzi i znów spróbował wyrwać kotu zdobycz, ale ten wskoczył mu na głowę, a z niej przeskoczył niżej i najzwyczajniej w świecie zaczął schodzić. Przeciągnął się tuż nad ziemią i w końcu wylądował u stóp Queelo. Ten szybko wyrwał mu z pyska swoją własność, ale zwierzak nie zaprotestował. Ba, nawet wyglądał, jakby chciał mu to oddać. Queelo rozejrzał się szybko i, nie widząc nikogo w pobliżu, szybko założył rękawiczkę. Nikt nie miał szansy zobaczyć jego dłoni. Całą resztę wcisnął do kieszeni spodni.

Nassie wydał z siebie jakiś dźwięk niezadowolenia, nadal wisząc na gałęzi. Był tam jeszcze przez chwilę, jakby chciał sprawdzić, jak długo jest w stanie wytrzymać, po czym również wybrał drogę w dół. I znów, robił to nie jak normalny człowiek, ale jak jakiś sztukmistrz, z gracją i lekkością. Co on, miał jakąś widownię, że tak się zachowywał? Można by pomyśleć, że występuje w cyrku.

— Widzisz? — odezwał się, stając na ziemi i robiąc coś, co można było chyba uznać za parodię teatralnego ukłonu. — Problem rozwiązany.

— Tylko raczej nie miałeś z tym wiele wspólnego — zauważył Queelo, poprawiając rękawiczkę. Wąs zaczął się przymilać do jego nogi, ale zupełnie to zignorował.

— Co? Przecież go przegoniłem z drzewa! — oburzył się Nassie.

— Sam mi wszystko oddał.

— Bo go wystraszyłem! To moja zasługa! Powinieneś mi podziękować!

— Nawet jeśli to byłaby twoja zasługa — prychnął Queelo, odwracając się do niego bokiem — to wina też była twoja. Dlaczego miałbym ci dziękować za to, że rozwiązałeś coś, czemu sam byłeś winien? To raczej ty powinieneś mi dziękować, że ci za to nie przyłożyłem.

Uniósł dłoń do twarzy i przyjrzał się jej bardzo uważnie, zaciskając ją przy tym w pięść. Chciał tylko sprawdzić, czy aby na pewno rękawiczka dobrze leży, ale Nassie raczej odebrał ten gest inaczej. Schylił się i szybko zabrał Wąsa. Kot nie wyglądał na zadowolonego, ale wojownik trzymał go tak mocno, że nie był w stanie się wyrwać z uścisku.

— Dobra, dobra, więcej ci nie przeszkadzam, nie musisz mnie bić. Jeszcze się nie wyleczyłeś, mógłbyś zrobić sobie krzywdę, a tego byśmy nie chcieli.

Nie takiej odpowiedzi Queelo się spodziewał, ale zanim zdążył wściekle zaprotestować, Nassie już się wycofał, z Wąsem syczącym na niego ze złością. Ten przeklęty wojownik! Nawet kiedy przegrywał dyskusję, to i tak musiał postawić na swoim! Dlaczego Queelo musiał skończyć w towarzystwie takich osób? Wymruczał kilka wściekłych słów pod nosem. Nie cierpiał tego niesprawiedliwego świata.


Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.