Powrót do opowiadań

Złote Wojny


Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.


    • Arial
    • Times
    • Verdana
    • Georgia
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb

Rozdział XXI

Uroczysta kolacja

Dnia: Ostatniego


Tworzenie liny z prześcieradeł wcale nie było tak łatwe, jak mu się wcześniej wydawało, zwłaszcza że średnio chciały się związywać. Były dziwnie śliskie i za każdym razem trzeba było robić naprawdę solidne węzły, żeby się nie odwiązywały. Poza tym trzeba było jeszcze uważać na tamtą trójkę ludzi. Queelo cały czas nasłuchiwał, czy aby nie idą w stronę drzwi, ale najwyraźniej postanowili im dać spokój, nawet jeśli tylko na chwilę. Babcia przerwała na trochę pracę, żeby znów spróbować wybić szybę, ale wciąż bez skutku. Queelo westchnął.

— Przecież mogę…

Rzuciła mu tak ostre spojrzenie, że nie dokończył. Szybko wrócił do swojej pracy i nie odzywał się więcej. Siedzieli tak w ciszy, do momentu, kiedy po raz kolejny ktoś załomotał w drzwi. Queelo szybko zwinął linę i wrzucił ją pod kołdrę.

— Czego? — zapytała babcia, nawet nie próbując ukrywać swojej złości. — Znowu macie jakiś problem?

— Kolacja — odezwał się z drugiej strony Mattira.

— To ją zostaw pod drzwiami i wynoś się.

— Rządzisz się, jakbyś była u siebie — syknął mężczyzna, wyraźnie wściekły. — Może tak trochę szacunku? Nie jesteśmy twoimi służącymi!

Babcia mu nie odpowiedziała. Zamiast tego podniosła się ze swojego miejsca, przemierzyła pokój kilkoma wielkimi krokami i otworzyła drzwi. Mina Mattiry była wściekła, ale kiedy tylko spojrzał na osobę, która stanęła przed nim, natychmiast zaczęła zmieniać się w przerażoną.

— Skoro tak bardzo ci przeszkadza moja osoba — oznajmiła lodowato, przekrzywiając głowę — to może idź do tego waszego szefa i mu powiedz, żeby nas wywalił. Najlepiej teraz. Żadne z nas się nie obrazi, zaręczam ci.

— E… — Najwyraźniej nie takiej odpowiedzi się spodziewał, bo zawiesił się na chwilę i zaczął rozglądać, jakby gdzieś w powietrzu mógł znaleźć rozwiązanie. — Ja… Ten… Mówiłem o kolacji. No więc, w sprawie kolacji. Pan Kirrho byłby zaszczycony, mogąc…

— Nie — odpowiedziała babcia, zanim dokończył i sięgnęła do klamki, żeby zamknąć drzwi.

— Ale nie skończyłem! Będzie na mnie zły, jak nie przekażę wszystkiego.

— Cóż za wielka szkoda. Możesz mu przekazać, żeby… — urwała na chwilę i spojrzała przez ramię na Queelo, który nadal siedział na ziemi i po prostu się przysłuchiwał. — Żeby szedł do diabła.

— Co?! Nie mogę…

— Twój problem — oznajmiła bez litości babcia, po czym zatrzasnęła mu drzwi przed samym nosem. Odwróciła się i wróciła na swoje miejsce na podłodze.

— Ale proszę pani! — Mattira nie zamierzał dać za wygraną, ale nie miał też takiej odwagi, by otworzyć drzwi, więc po prostu postanowił przez nie pokrzyczeć. — Pan Kirrho nalega! Przygotował wielką, wspaniałą ucztę i zaprasza panią oraz pani wnuka. Chciałby porozmawiać.

Babcia rzuciła pogardliwe spojrzenie w stronę drzwi, nie mówiąc nic. Queelo poszedł za jej przykładem i też siedział cicho. Skulił ramiona. Ostatnie czego chciał, to przebywanie w pobliżu tego infera. Jego aura była zbyt przytłaczająca.

— Kazał też przekazać — kontynuował mężczyzna, zaczynając się nieco jąkać — ż-że jeśli nie chcecie schodzić, to wtedy przyjdzie do was.

— A więc powiedz temu śmiecio…

— Nie daje wam innych możliwości do wyboru.

Babcia zaklęła tak ostro, że Mattira jęknął i szybko uciekł. Queelo skulił się jeszcze bardziej, chociaż nie z powodu samego słowa. Słyszał już wiele gorszych w swoim życiu i nie ruszało go to. Zdecydowanie bardziej przerażało go samo zaproszenie. Nie chciał nigdzie iść. Babcia spojrzała na niego i jej wzrok złagodniał.

— Ja pójdę — powiedziała, przysuwając się do niego. — Ty lepiej zostań tutaj.

— Tak, i wtedy tu przyjdzie — mruknął Queelo, podnosząc się. — I zobaczy te liny. To nie jest dobry pomysł. — Wziął głęboki oddech. — Mogę iść. Nic mi nie będzie.

Spróbował się uśmiechnąć jakoś pocieszająco, ale niezbyt mu to wyszło. Nie chcąc przeciągać tej rozmowy, wyszedł szybko na korytarz. Mattira wciąż tam stał, choć w bezpiecznej odległości. Z wyraźnym niezadowoleniem zmierzył spojrzeniem strój Queelo, ale szybko odwrócił wzrok, kiedy zobaczył twarz. Queelo czasem zastanawiał się, czy źle wygląda, czy po prostu ma równie przerażający wyraz twarzy co jego siostra i babcia. Prędzej obstawiałby pierwszą opcję.

Mattira, pomimo wyraźnej niechęci, zaprowadził ich dwójkę do jadalni. Idąc korytarzami, a potem schodząc długimi, naprawdę długimi schodami, Queelo cały czas się rozglądał dookoła. Ściany wyglądały na solidne, a nigdzie nie było żadnych bocznych drzwi ani przejść. Prosta droga. Żadnej możliwości ucieczki. Kto budował zamki w taki sposób? Może gdzieś było jakieś tajne przejście? Zmrużył oczy, przyglądając się uważnie dekoracjom na ścianach, ale nie zauważył niczego wyjątkowego.

Wcześniej nie interesował się za bardzo wyglądem sali tronowej, był wtedy zbyt przerażony. Kiedy jednak trafił tam drugi raz, zobaczył, że nawet nie było tam za bardzo czego oglądać. Była to po prostu wielka, błyszcząca sala, w większości pusta. Na jej przodzie znajdowało się podium z kamiennym, czarnym tronem, przecinanym żyłkami złota. Było to po prostu kilka bloków, bez specjalnych zdobień, ale błyszczące kreski na powierzchni dodawały mu dziwnego majestatu. Z samej sali tronowej wychodziło kilkanaście drzwi, wszystkie szklane. Jedne, te naprzeciw tronu, wyraźnie prowadziły do wielkiego holu, reszta do jakichś korytarzy. Chętnie dostałby się do holu, ale Mattira poprowadził ich w inną stronę.

Jadalnia była równie wielka, co sala tronowa, o ile nie większa. Pod ścianami stało kilkanaście pustych stołów, prawdopodobnie od dawna nieużywanych. Tylko jeden, znajdujący się na samym środku jadalni, był bogato zastawiony. Przepełniały go najróżniejsze potrawy, które zdecydowanie wyglądały na ludzkie jedzenie. Queelo zaburczało w brzuchu. Dawno nic nie jadł. Przełknął ślinę i odwrócił wzrok. Nie powinien myśleć o jedzeniu!

U szczytu stołu siedziała osoba, której Queelo w pierwszej chwili nie poznał. Bez ogromnych skrzydeł, rogów czy nawet korony, król Kirrho wyglądał zupełnie inaczej. Wciąż miał na sobie swój garnitur, którego kolor niemal zlewał się ze skórą, a Queelo odruchowo zaczął się zastanawiać, czy infer nosi taki z dziurami na plecach, czy też ma dwa różne, na wypadek, jakby chciał przybrać ludzką formę. Może na takie okazje zaszywał sobie marynarkę na plecach? Wyobrażenie sobie króla Kirrho z igłą, siedzącego gdzieś na krzesełku i zszywającego dziury w ubraniach, w jakiś sposób pomogło Queelo poradzić sobie ze strachem — ale tylko trochę.

Mattira zaprowadził ich prosto na miejsca w pobliżu szczytu stołu, bardzo wyraźnie dając do zrozumienia, gdzie powinni usiąść. Babcia rzuciła mu mordercze spojrzenie i mężczyzna szybko uciekł z sali, kłaniając się lekko królowi, kiedy wychodził. Usiadła kilka krzesełek od króla, a Queelo zajął miejsce tuż obok niej. Nie miał aż tyle pewności siebie, żeby usiąść gdzieś daleko i zwrócić tym na siebie uwagę.

— A więc postanowiliście przyjąć zaproszenie — przywitał ich król swoim jedwabistym głosem. — Bardzo mi z tego powodu miło. Możecie śmiało się częstować. Co prawda mało jest dań mięsnych, trudno w tych czasach znaleźć jakieś dobre mięso, zwłaszcza w tej okolicy, ale mam nadzieję, że i tak będzie wam smakowało.

— Ładnie utrzymujesz pozory — odpowiedziała mu lodowato babcia, nawet nie tykając sztućców. — Nudzi ci się, czy szantażowanie ludzi to twoja pasja?

— Po prostu się o was martwię. Szkolenie czy nie, przecież musicie jeść kilka razy dziennie, żeby być zdrowi, prawda? Ludzie są tacy delikatni. — Przekrzywił głowę, a jego czarne włosy zasłoniły prawie połowę twarzy. — Przecież potrzebujesz siły, żeby móc przeprowadzić swój wielki plan ucieczki.

— Nie wiem, o czym mówisz.

Król uśmiechnął się, ukazując zęby, a Queelo zamrugał ze zdziwienia. Był absolutnie pewien, że wcześniej jego zęby były kłami, a nie zwykłymi, ludzkimi zębami! Infery mogły coś takiego udawać? Miały dwa rodzaje zębów czy po prostu król Kirrho miał w jakiś sposób dwie pary? Może to była iluzja? Z jakiegoś powodu zaniepokoiło go to.

— Spodziewasz się więcej gości? — zapytała babcia, w końcu sięgając po sztućce. Złapała nóż, jakby chciała nim kogoś zabić. — Czy po prostu nie masz co robić z całą tą zastawą?

Jego mina stała się jeszcze bardziej przebiegła.

— Owszem, spodziewam się — odpowiedział spokojnie. — Powinni tu być lada moment. To ważne, żeby w odpowiedni sposób powitać swoich gości, prawda? Naprawdę możecie jeść. Niczego nie zatrułem, przysięgam na Smoka.

Queelo spojrzał na całe to jedzenie, które stało przed nim i sięgnął po butelkę wina. Nie był w stanie znieść tego wszystkiego na trzeźwo. Nalał nieco babci, kiedy ta nie zaprotestowała, po czym napełnił swój kieliszek. Oczywiście najchętniej wypiłby wszystko od razu z butelki, ale zawsze starał się udawać cywilizowanego człowieka. Babcia, pomimo niechęci malującej się na jej twarzy, zaczęła sobie nakładać jedzenie. Mogła być dumna, ale była też głodna.

— Twój wnuk nie mówi za wiele — zauważył Kirrho, a Queelo zamarł. — Jest chory?

Queelo drgnęła powieka.

— Nie lubię rozmawiać — odpowiedział najbardziej beznamiętnym tonem, na jaki było go stać, ale sam wyraźnie usłyszał złość w swoim głosie. — Zwłaszcza z osobami, które chcą mnie porwać.

Podniósł kieliszek i wypił całość. Skrzywił się. Wino prawie wcale nie miało smaku. A liczył przynajmniej na to! Spojrzał smutno na puste naczynie. Nie było nawet sensu kolejny raz je napełniać. Co to było za beznadziejne wino? W jakimś podrzędnym sklepie mógłby sobie kupić lepsze za kilka AeRów.

— Ludzie zawsze tak długo trzymają urazy? — zapytał król z pewnym zdziwieniem. To jeszcze bardziej wkurzyło Queelo.

— Długo? To było wczoraj! Albo nawet dzisiaj! Nie wiem, nie masz zegarów w tym swoim beznadziejnym zamku!

Zamilkł szybko, kiedy zdał sobie sprawę, że zaczął krzyczeć. Może jednak powinien wypić więcej wina. Król jednak nie wściekł się za te słowa, a wręcz przeciwnie, nawet zaczął się śmiać. Queelo pociągnął łyk beznadziejnego trunku, odwracając przy tym wzrok. Nie powinien był się odzywać, powinien siedzieć cicho przez cały czas. Zająć się czymś innym. Nie prowadzić rozmowy.

— Kiedy żyje się tysiące lat, czas przestaje mieć znaczenie — przyznał z rozbawieniem król Kirrho. — Dni zlewają się ze sobą. Lata zlewają się ze sobą. Po co więc liczyć czas, skoro wszystko tak szybko mija?

Queelo nic nie powiedział, chociaż miał już kąśliwą odpowiedź na końcu języka. Nie powinien rozmawiać z tą istotą. Nie zamierzał tego robić, nawet jeśli jakaś wewnętrzna siła tego chciała. Jakiś cichy głosik, gdzieś w środku, jakby popychał go w stronę rozmowy.

— Oboje nie jesteście zbyt rozmowni — zauważył król z pewnym smutkiem.

— W trakcie jedzenia się nie rozmawia — oznajmiła surowo babcia, biorąc kęs jakiegoś podejrzanie wyglądającego dania. — Chociaż nie wiem, czy infery też wyznają tę zasadę.

Kirrho chciał coś odpowiedzieć, ale wtedy drzwi do jadalni otworzyły się. Queelo odruchowo spojrzał w tamtą stronę. Na początku i tego infera nie poznał. Bez wielkich ptasich skrzydeł i w miarę normalnymi, czerwonymi włosami, kobieta wyglądała zupełnie inaczej. Rzuciła szybkie spojrzenie w stronę Queelo i Maato, po czym skoncentrowała wzrok na królu.

— Panie, Tzziro raportuje, że mamy gości u wrót — powiedziała spokojnie.

— A więc ich zaproście do środka.

— Są uzbrojeni.

— A więc zaproście ich i przekażcie, że nie ma potrzeby uciekać się do przemocy. Jesteśmy jak najbardziej pokojowo nastawieni. Jeśli zaatakują bez powodu, to po prostu ich rozbrójcie.

Kobieta skinęła głową i szybko opuściła jadalnię, a Queelo dopiero wtedy zrozumiał, kim byli owi goście. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Faktycznie dotarli szybko. Musieli być naprawdę blisko już kiedy Queelo zniknął, bo raczej nie spieszyliby się jakoś mocno z jego powodu. Mimo to nie ucieszył się tak bardzo, jak się spodziewał. Raczej go to przeraziło. Dlaczego akurat teraz? Nie mogli przyjść trochę wcześniej? Albo później? Akurat w momencie, kiedy odbywała się ta durna kolacja? To był najgorszy możliwy moment!

Queelo nadstawił uszu, ale nie usłyszał niczego. Spodziewał się odgłosów walki czy coś w tym guście, ale nie, słyszał tylko ciszę. Dopiero po chwili rozległy się kroki. Ktoś zapukał do drzwi, co było bezsensowne, bo za nimi bardzo wyraźnie było widać Tzziro, zasłaniającego całą resztę swoimi wielkimi skrzydłami. Król machnął na niego ręką, a infer otworzył drzwi, jednak zamiast wejść, odsunął się i przepuścił resztę.

Pierwszy oczywiście wepchnął się Nassie, jak zawsze irytująco wesoły i spokojny. Ten człowiek był taki wkurzający, uśmieszek po prostu nigdy nie schodził mu z twarzy, niezależnie od sytuacji. Jakby cały świat był dla niego zabawą. Zaraz za nim wkroczyła Ihoo z grobową miną, zaciskając dłoń na swojej broni. Kiedy tylko zobaczyła Queelo i babcię, ścisnęła ją mocniej.

— Hej, dzień dobry! — przywitał się natychmiast Nassie, zupełnie nie czekając na resztę. — A może dobry wieczór, bo przecież w końcu jest wieczór, prawda? Trochę nam się godziny pomyliły po drodze, a tu wszędzie w okolicy jest tak ciemno, że trudno to określić.

— Jest wieczór — odpowiedział mu król bez żadnych emocji.

— Dziękuję pani…

Queelo zakaszlał, natychmiast mu przerywając, zanim powiedział choćby słowo więcej.

— To król — powiedział, nadal udając kaszel.

Jakiś dziwny cień przemknął przez twarz Nassie'ego, ale był tam tak krótko, że Queelo nie był pewien, czy tylko mu się nie przewidziało.

— Panu — poprawił się błyskawicznie. — Wasza wysokość? Wasza królewska mość? Zwykle nie przebywam w towarzystwie szlachty, nie wiem, jaki jest odpowiedni sposób wyrażania się.

Miny reszty wojowników, którzy weszli do sali i stali przy wejściu, wyraźnie mówiły, że mają to gdzieś. Chcieli wykonać swoją robotę i się jak najszybciej wynosić. Spodziewali się walki, a nie zaproszenia na ucztę i rozmowy. Ihoo wpatrywała się w babcię, która po prostu siedziała przy stole. Powoli, tak że ledwo dało się to dostrzec, Maato pokręciła głową.

— „Pan” wystarczy. — Król nadal nie okazywał po sobie żadnych emocji. — Skoro już i tak postanowiliście odwiedzić mój zamek w trakcie uczty, może zechcecie do nas dołączyć? Droga tutaj nie jest łatwa, musicie być zmęczeni, a jedzenia mamy tu pod dostatkiem.

Machnął ręką, wskazując na zastawiony stół. Queelo zmrużył oczy. To nie był zbieg okoliczności, że wojownicy przyszli akurat teraz. Wszystko było zaplanowane. Oczywiście zawsze wszystko musiało być zaplanowane. Przeklęci stratedzy wokół Queelo. Każdy musiał spiskować. Każdy musiał być nadzwyczajnie mądry. Oczywiście każdy poza nim, on sam był najwyraźniej skończonym idiotą.

— To bardzo miłe, ale… — zaczął Nassie.

— Nalegam. Zwłaszcza że nie wyglądają państwo najlepiej. — Kirrho zmrużył nieco oczy, przyglądając się wojownikom uważniej. — Poza tym sam tego wszystkiego nie zjem. Ludzkie jedzenie niezbyt leży mi na żołądku.

— Cóż, skoro tak pan stawia sprawę, to chyba nie wypada odmawiać — mruknął Nassie, drapiąc się po głowie i łapiąc za krzesło.

— Nassie — syknęła Ihoo przez zęby, piorunując go spojrzeniem, kiedy zajął miejsce. Tuż obok króla. Jakby próbował mu rzucić jakieś wyzwanie.

— Co? Zaproszenie to zaproszenie, nie wypada odmawiać, tak? Poza tym nie codziennie ma się okazję porozmawiać z inferem. No i, bądźmy szczerzy, faktycznie wyglądacie tragicznie. Odpoczynek, choćby krótki, dobrze wam zrobi.

— Ale…

Babcia znowu pokręciła głową, dając Ihoo wyraźnie do zrozumienia, że nie powinna z tym dyskutować. Wyglądała na wkurzoną z tego powodu. Kilkoma krokami pokonała salę i usiadła tuż obok Queelo. Cała reszta chyba była już przyzwyczajona do dziwnych pomysłów Nassie'ego, bo nawet nie próbowali z tym dyskutować. Po prostu wybrali sobie miejsca, choć nikt nie usiadł aż tak blisko jak sam Nassie. Mikky usiadła kilka miejsc dalej, bardzo uważnie przyglądając się królowi.

— A więc to pan jest tym słynnym królem — odezwał się Nassie wesoło. — Miło w końcu pana poznać, choć przyznaję, że spodziewałem się czegoś innego. Jestem zaskoczony. Pozytywnie rzecz jasna.

— Nikt się nigdy nie spodziewa tego, co widzi. Ja na przykład nie spodziewałem się kiedykolwiek jeszcze zobaczyć nadzłocistego. Myślałem, że ostatniego zabili setki lat temu.

Nassie uśmiechnął się, pokazując zęby, udając, że doskonale wie, o co chodzi.

— Nie chciałbym być niegrzeczny — odezwał się po chwili ciszy, biorąc widelec w rękę, tylko po to, żeby się nim pobawić — ale to chyba pan uprowadził majorę Ivero.

— Owszem, można tak powiedzieć.

— I naszego kolegę — dodał Nassie, jakby nieco ostrzej.

— Dąży pan do czegoś, czy chce po prostu stwierdzać fakty na głos, czekając, aż przyznam im rację, nawet jeśli jest ona oczywista?

— Czego pan chcesz? — zapytał Nassie prosto z mostu, przestając udawać przyjaznego. — Najpierw porywasz ludzi, nasyłasz na nas swoich pomocników, potem zapraszasz nas na tę całą szopkę… Jaki masz pan problem?

— Problem — powtórzył król zamyślonym tonem. — Istotnie mam problem. Jednakże jest on związany wyłącznie z członkami rodziny Ivero. Nie sądzę, byśmy potrzebowali jakiejkolwiek trzeciej strony w naszym… małym sporze.

— Małym sporze — powtórzyła babcia, zwracając na siebie uwagę. — Ty to nazywasz małym sporem? Chcesz nam znowu zniszczyć życie!

— Chcę pomóc.

— Ta twoja „pomoc” pomoże tylko tobie! Już wystarczająco wszystko zepsułeś!

— Dlatego właśnie chcę to naprawić!

Oboje podnieśli się ze swoich krzeseł, wpatrując się w siebie ze złością. Nassie skulił się nieco, jakby przerażony tym, co wywołał, bojąc się odezwać. Queelo wcale mu się nie dziwił. Sam nie miał najmniejszej ochoty wtrącać się w tę rozmowę.

— Nie potrzebujemy niczego od ciebie! — wykrzyknęła ze złością babcia. — Ani teraz, ani nigdy więcej!

— Wiem, że zepsułem, ale pozwól mi to naprawić!

— Żebyś mógł znowu sobie przeprowadzać eksperymenty?!

— Tym razem wiem, co robię! Naprawdę!

— Poprzednio też wiedziałeś!

— Przecież jak nic z tym nie zrobię, to będzie jeszcze gorzej!

Nassie odchrząknął.

— Może po prostu sobie stąd pójdziemy? — zwrócił się do majory.

— Doskonały pomysł! — Rzuciła jeszcze jedno ostre spojrzenie w stronę króla. — Nikt tutaj nie chce twojej pomocy!

Obróciła się w stronę drzwi, a wszyscy podnieśli się z krzeseł, jakby to był jakiś znak. Jednak zanim którekolwiek zrobiło krok do wyjścia, pojawił się tam Tzziro, całkowicie je blokując. Jego mina nie wróżyła nic dobrego. Ihoo złapała Queelo za rękę, drugą ściskając broń i wysuwając się lekko przed niego. Przekaz, który chciała dać, był jasny.

Król przestał w końcu udawać, że jest człowiekiem. Ogromne skrzydła wyrosły z jego pleców, przy odgłosie drącego się materiału. Czyli jednak nie miał dziur na plecach. Zakręcone rogi wyrosły mu na jego głowie, a na podłodze wylądował olbrzymi ogon. Również jego uszy zrobiły się większe, bardziej spiczaste i mniej ludzkie. A przynajmniej jedno z nich. Queelo dopiero teraz zauważył, że prawe było poszarpane przy końcówce. Infery przecież mogły się regenerować, dlaczego więc nie zregenerował tego?

— Nikt nie opuści mojego zamku — oznajmił lodowato, a na jego twarzy pojawiło się znów złowieszcze trzecie oko. Queelo zadrżał i skulił się za siostrą jeszcze bardziej. — Możesz tego nie chcieć, ale to nie ma znaczenia. Tak naprawdę przecież to nawet nie jest twoja sprawa. To w ogóle nie jest sprawa żadnych ludzi. Co wy, ludzie, możecie wiedzieć?!

Wszyscy zbili się w grupkę, wyciągając przy tym złotą broń. Queelo, wylądował w samym środku tego małego kręgu, osłaniany przed inferami. Nie zmieniało to za bardzo faktu, że nadal czuł to przerażające spojrzenie, od którego przechodziły mu ciarki po plecach.

— Nie chcecie ze mną walczyć — odezwał się król z pewnym uśmiechem. Jego zęby na powrót zmieniły się w kły. — Wy i wasze wesołe kółeczko. Ludzie są zabawni. Po prostu dajcie mi to, czego chcę, a wszyscy będziecie mogli pójść wolno. Co to za problem?

— Nie wiem, czego chcesz — rzekł Nassie, który wciąż nie wyjął swojego miecza z jakiegoś powodu — ale zdaje się, że majorze się to nie podoba, a my raczej wolimy się słuchać swoich, a nie obcych, na dodatek inferów.

— Inferów — powtórzył po nim król. — Każdy powinien przebywać wśród swoich, to fakt. A wśród was zdecydowanie nie wszyscy są ludźmi. — Jego oczy błysnęły. — Oddajcie mi infera, a będziecie mogli się rozejść bez walki.

Wszyscy wymienili zdezorientowane spojrzenia. Nie mieli bladego pojęcia, o co mogło chodzić. Nassie podrapał się po głowie, po czym sięgnął do szyi, gdzie leżały zwinięte Echo i Wąs, udając szalik.

— Nie sądzę, żeby chciały się z tobą zadawać — powiedział, wskazując na koty. — Poza tym to moi przyjaciele.

— To tylko koty — oburzył się Allois. — Na dodatek infery. Po prostu mu je oddaj i będziemy mieli spokój!

— Nie!

— Koty? — Król wyglądał na zdziwionego, po raz pierwszy odkąd Queelo go zobaczył. — Kogo obchodzą koty? Wystarczy tych żartów! Nie chcecie po dobroci, to rozwiążemy to inaczej!

Rozłożył swoje skrzydła na całą szerokość, wypełniając niemal całą salę i zamachał nimi. Nassie wyskoczył do przodu, ale nie zdążył przejść nawet dwóch kroków, kiedy powstrzymał go potworny wiatr. Wojownik spróbował jakoś zaprzeć się nogami, ale podłoga niezbyt mu w tym pomogła. Złapał się krzesła, ale i to się przewróciło, a on poleciał razem z nim. Reszta nie radziła sobie lepiej. Wyglądało to tak, jakby nagle weszli w potężny sztorm i żadne z nich nie było w stanie sobie z tym poradzić. Wszyscy wylądowali na podłodze, nieważne jak bardzo starali się ustać na własnych nogach.

Dziwne świszczenie pojawiło się gdzieś na granicy myśli Queelo.

„Czemu po prostu nie dasz mu tych kotów?”, zezłościł się Allois, wyrażając swoje myśli tak głośno, że Queelo aż rozbolała od tego głowa.

„Przecież nie chodzi mu o koty”, zezłościł się Nassie, wczołgując się pod stół, żeby jakoś uniknąć tego wiatru. Koty wciąż dzielnie trzymały się jego szyi, choć widać było, że przychodziło im to z trudem. „Nie słyszałeś go?”.

„To o co innego może mu chodzić?”.

„Co za różnica?”, odezwała się Mikky, wyraźnie zirytowana. „Może wymyślcie coś, żeby się pozbyć tego wiatru, bo inaczej nic nie zdziałamy!”.

„Fajnie”, mruknął Nassie. „Ile mieczy naraz jesteś w stanie kontrolować swoją mocą?”.

„Mieczy? Zwariowałeś?”.

„Po prostu mi odpowiedz”.

„Miecze są ciężkie, dam radę tylko jeden. Zwłaszcza z tym wiatrem”.

„Nie!”, odezwała się nagle Ihoo, przerywając im rozmowę. Ona i Queelo leżeli niemal pod samą ścianą, niedaleko drzwi, przy których wciąż stał Tzziro. Wiatr w ogóle go nie ruszał. „Nie przebijecie się niczym przez ten wiatr”.

„A ty skąd to wiesz?”.

„Ma rację”. Głos babci był surowy nawet w myślach. Queelo rozejrzał się i zobaczył, że wylądowała w jednym z rogów. Próbowała się podnieść, ale nie dawała rady. Jak i każdy inny. „To magiczny wiatr. Przeklęty smok. Trzeba go zajść od tyłu”.

„Nie bardzo jest jak”, zauważył Nassie. Spojrzał w stronę drzwi. „Hej, Ihoo. Ten przy drzwiach nie zwraca na ciebie uwagi. Myślisz, że dałabyś radę jakoś go zdjąć?”.

Ihoo zmierzyła Tzziro spojrzeniem. Faktycznie w ogóle na nich nie patrzył, tylko wlepiał swoje spojrzenie w króla. Odsunęła się nieco od Queelo. Podejrzewał, że sięgnie po broń i w ten sposób zaatakuje infera, ale zdecydowanie się pomylił.

„Na trzy wszyscy do drzwi”, oznajmiła, nawet nie dotykając bicza. „Ktoś uważa, że nie da rady?”.

„Mogę wszystkich zepchnąć zaklęciem”, odezwał się Aiiry.

„Świetnie. Raz”. Ihoo przesunęła się jeszcze bliżej, mając Tzziro w zasadzie na wyciągnięcie ręki. Infer wciąż jej nie zauważył. „Dwa”. Gdyby przesunęła się choćby centymetr bliżej, mogłaby praktycznie stanąć na jego miejscu. „Trzy!”.

Złapała za jego rękę i podciągnęła się do pozycji stojącej, rzucając zdumionego infera na podłogę. Żeby jeszcze jakoś go dobić, kopnęła go, przesuwając po podłodze. Nie musiała nawet specjalnie napierać na drzwi. Kiedy tylko nacisnęła klamkę, te otworzyły się z pomocą wiatru, tak bardzo, że aż trzasnęły. Ihoo wypadła na zewnątrz.

Queelo szybko wypadł zaraz za nią, zanim dosięgnął go jakikolwiek czar. Oparł się plecami o ścianę zaraz obok drzwi, gdzie wiatr nie mógł na niego aż tak wpłynąć. Ślizgając się, cała reszta zaczęła wypadać z jadalni. Wiatr osłabł, a ze środka dobiegł wściekły ryk, kiedy król zorientował się, że jego goście uciekają. Nassie wypadł jako ostatni i jakimś cudem zamknął za sobą drzwi.

— Spadamy — oznajmił natychmiast, ale wtedy jego wzrok spoczął na czymś znajdującym się pod sufitem. — Szlag.

Queelo odwrócił się, żeby również tam spojrzeć, a wtedy, jak czerwona strzała, inferka przemknęła obok niego, przewracając Ihoo. Rozłożyła skrzydła, odrzucając wszystkich w pobliżu.

— Nikt nie sprzeciwia się woli króla — wysyczała ze złością, przyciskając dziewczynę do podłogi.

Ihoo kopnęła ją w brzuch, ale niewiele to dało, bo inferka trzymała ją mocno. Mikky sięgnęła po noże, ale zanim cokolwiek z nimi zrobiła, wykonała błyskawiczny unik, uciekając pod sam tron. Zaraz przed nią pojawiła się, niemal całkowicie okryta mgłą, wilcza inferka, uśmiechając się przy tym szeroko, jak szalona.

— Może chcecie pobawić się ze mną?

Nassie i Allois natychmiast się na nią rzucili, zanim zdążyła roztoczyć swoją mgłę, ale to Aiiry pierwszy ją trafił. Huk pistoletu ogłuszył wszystkich. Inferka cofnęła się błyskawicznie, jednak złoty nabój i tak ją drasnął, zostawiając tuż pod okiem czerwoną krechę. Z jej gardła wydobył się wściekły warkot. Momentalnie skoncentrowała swój wzrok na Aiirym, który już szykował się do oddania kolejnego strzału.

W całej sali rozpętał się chaos, kiedy każdy zaczął walczyć z każdym. Queelo cofnął się szybko pod jakąś ścianę, nie mając bladego pojęcia, co robić. Nie miał przy sobie pistoletu, a nawet gdyby miał, przecież mógłby zrobić komuś krzywdę. Ihoo w końcu strąciła z siebie inferkę, ale jeszcze zanim zdążyła wyciągnąć bicz, zaatakował ją ktoś inny i znów musiała się bronić.

Lodowa fala przeszła przez pomieszczenie. Jedne z drzwi otworzyły się, a do środka wpadł kolejny infer, sprowadzając razem ze sobą chłód. Wyglądał jak zupełnie przeciętny człowiek, może poza tym, że wokół jego ciała zbierała się chłodna mgiełka i tańczyły kryształki lodu, a jedna z jego rąk usłana była białymi znakami, jakby pękała mu skóra. Queelo domyślił się, że jest to Abbiro, jeszcze zanim infer jednym krokiem przemienił całą podłogę w lód, czyniąc ją jeszcze bardziej śliską.

Lód nie przesuwał się specjalnie szybko, więc Queelo zdążył stanąć na równe nogi, zanim go przymroziło, ale nie miał takiego wyczucia, żeby podskoczyć w odpowiednim momencie i jego buty utknęły. Nie on jeden miał taki problem. Ihoo udało się tylko z jedną nogą, druga została na ziemi i natychmiast do niej przymarzła. Mimo to udało jej się jeszcze kopnąć inferkę, z którą walczyła, i przewrócić na podłogę, tak, że tej przymarzły skrzydła. Nie męczyła się z tym jednak długo, bo, jak domyślił się Queelo, miała jakiś związek z ogniem. Lód wokół niej się stopił i stanęła z powrotem na równe nogi. Nagle wokół zapanował spokój.

Queelo rozejrzał się i z przerażeniem zauważył, że nie pozostał już chyba nikt, kto dałby radę walczyć. Aiiry leżał nieprzytomny niedaleko od niego, a nad nim stała wilcza inferka, nieco poturbowana, ale z mściwym wyrazem twarzy. Mgła wciąż niemrawo tańczyła wokół niej. Mikky i Maato zamarły ramię w ramię przy ścianie, gdzie, jak zauważył Queelo, również wspiął się lód. Obie miały po jednej wolnej ręce, jednak, nie mogąc się ruszyć, niewiele mogły zrobić. Jedna ze złotych szpil przeleciała po lodzie niemal całą szerokość pokoju i obiła się o but Queelo. Noże Mikky były porozrzucane wszędzie. Allois nie zdążył się podnieść na czas i teraz już w ogóle nie mógł tego zrobić. Całe jego nogi oraz ręce aż do ramion zostały zamrożone.

Wcale nie zaskakująco, jedyną osobą, która jakoś sobie dała radę, był Nassie. Nic mu się nie stało, tylko jakiś kawałek lodu przyczepił się do jego idiotycznego swetra. To, że nie umiał jeździć na lodzie, było już zupełnie inną kwestią. Przeszedł kilka kroków i natychmiast wywalił się na twarz. Najlepszy wojownik w całej twierdzy. Przynajmniej nadal trzymał swój miecz.

Drzwi jadalni otworzyły się.

— Przeklęci ludzie — syknął król, wkraczając do środka i jakimś cudem zwijając skrzydła tak, że dał radę przecisnąć się przez drzwi. Tzziro wszedł zaraz za nim. — Zawsze tylko wprowadzają zamieszanie! Z każdą wizytą to samo! Więc? — Odwrócił się do swojego pomocnika. — Które to z nich?

Tzziro nie podszedł do nikogo, tylko wskazał głową. Najwyraźniej on też nie umiał chodzić po lodzie, bo został na bezpiecznym terenie. Król, ze swoimi gadzimi łapami zamiast stóp nie miał jednak z tym żadnego problemu i szedł, jakby to był zwyczajny grunt. Ihoo próbowała wolną nogą sięgnąć jakiejkolwiek broni w pobliżu, więc dopiero w ostatniej chwili zorientowała się, że infer zmierza w jej stronę. Zrobiła zamach pięścią, ale Kirrho nie miał żadnego problemu z jej zatrzymaniem.

Ihoo wyraźnie chciała walczyć dalej, ale kiedy tylko spojrzała w oczy królowi, zamarła. Najwyraźniej trzecie oko było paraliżujące nawet dla złotookich. Przynajmniej w tym Queelo nie był od nich gorszy.

Spojrzał na swoje stopy. Buty co prawda były uwięzione w lodzie, ale to przecież nie oznaczało, że nie mógł zrobić niczego. Usiadł ciężko i, próbując ignorować mróz przechodzący przez jego ciało, rozpoczął uwalnianie się. To nie było aż takie łatwe, jak na początku mu się wydawało, ale nie było też niemożliwe i po chwili, z wielkim bólem, uwolnił pierwszą stopę. Jakimś cudem i skarpetka przymarzła. Nie uśmiechał mu się pomysł chodzenia na boso po lodzie, ale było to lepsze od niechodzenia w ogóle. Zabrał się za drugą nogę.

— A więc to ty — odezwał się król w stronę Ihoo, a jego oczy błysnęły. — Po tylu latach. W końcu będę mógł…

Urwał, a na jego twarzy nagle pojawiło się zdziwienie. To wyrwało Ihoo z transu i kopnęła go z całej siły prosto w brzuch. Nawet nie spróbował tego uniknąć! Najwyraźniej był zbyt zszokowany tym, co odkrył, że po prostu dał się trafić i przeleciał kilka metrów, zanim wyhamował skrzydłami. Wszystkie infery skierowały swoje wściekłe spojrzenia na Ihoo, gotowe się na nią rzucić, ale Kirrho uniósł dłoń, powstrzymując je od tego.

— Jesteś człowiekiem — powiedział z niedowierzaniem, wpatrując się w Ihoo.

— Pewnie, że jestem! — zezłościła się. Udało jej się przysunąć jeden z noży Mikky. Podbiła go stopą, złapała go i cisnęła nim w stronę infera. Tego już uniknął. — Czym niby innym miałabym być?! Ty przeklęty…

— Nie, nie, nie — przerwał jej natychmiast król. — To niemożliwe. Coś jest nie tak.

Queelo udało się wydostać drugą stopę. Spróbował jakoś się podnieść na równe nogi, ale nie było to aż takie łatwe. Prześlizgnął się więc pod jedne z drzwi i, łapiąc się klamki, udało mu się wstać. Drzwi nie otworzyły się. Wszystkie, za wyjątkiem tych prowadzących do jadalni, również zostały zamrożone. Ciekawe czy była to część planu, czy po prostu infer nie umiał aż tak dobrze panować nad lodem.

Nassie za to odkrył, że może się podtrzymywać na mieczu, więc zaczął go używać jak jakiejś laski do przesuwania się po lodzie. Wyglądało to komicznie, ale działało.

Król odwrócił swoje spojrzenie w stronę Queelo. Ten szybko złapał pierwszą broń z ziemi, jaką znalazł w pobliżu, a była to akurat złota szpila. Dłoń bolała go niemiłosiernie, odczuwał przeszywający chłód na bosych stopach, ale też i na plecach. Pomimo grubego swetra, jakimś cudem czuł lodowate drzwi, o które opierał się, żeby nie upaść z powrotem na ziemię. A do tego był jeszcze ten przerażający wzrok. Gdy tylko infer zaczął się do niego zbliżać, Queelo wyciągnął przed siebie marną broń, w którą się wyposażył, jakby taka igła była w stanie cokolwiek zrobić.

Po chwili jednak między ich dwójkę wjechał Nassie i nawet jakimś cudem udało mu się zatrzymać. Skądś wytrzasnął drugi miecz — po chwili Queelo zorientował się, że musiał ukraść go Alloisowi — i wycelował nim w stronę infera, wciąż podpierając się swoim.

— Hej, hej! Ale zwyczajnych ludzi to zostaw w spokoju! — odezwał się z oburzeniem. — Jak już chcesz kogoś nękać, to może kogoś na podobnym poziomie!

Król spojrzał na niego bez emocji.

— Zejdź mi z drogi.

— Moim zadaniem jest bronienie ludzi.

— A więc to nie twoja sprawa, bo to nie jest człowiek. Odsuń się.

Zapadła cisza, a wszyscy skierowali swoje spojrzenia w stronę Queelo, który nadal stał pod ścianą jak sparaliżowany i cały się trząsł. Dłoń paliła go coraz bardziej. Nassie spojrzał na niego przez ramię, marszcząc przy tym brwi, po czym, niespodziewanie, wybuchnął śmiechem.

— Do-dobry żart — powiedział, próbując powstrzymać rechot. — Hej, nie wiedziałem, że infery też mają poczucie humoru!

Nadal nie schodził z drogi. Tzziro syknął w jego stronę i zaatakował, najwyraźniej zirytowany. Nassie podniósł oba miecze, krzyżując je ze sobą i odpierając atak, po czym machnął na infera, zmuszając go do odwrotu. Przesunął się tylko kawałek po lodzie i nawet nie przewrócił.

— Nie wtrącaj nam się do rozmowy! — krzyknął w stronę Tzziro. — A ty — odwrócił się z powrotem do króla — zostaw moich przyjaciół w spokoju, albo powieszę sobie twoje skrzydła w salonie jako ozdobę.

— To nie jest twoja sprawa.

— Ani tym bardziej twoja!

— Zejdź. Mi. Z drogi.

Palce paliły go już tak, że nie był w stanie dłużej utrzymać niczego. Szpila wypadła mu z palców i zadzwoniła o podłogę. Queelo złapał się za nadgarstek i spojrzał na dłoń, ale przez rękawiczkę nie widział absolutnie niczego. Nie została ani trochę naruszona.

Król przestał udawać, że Nassie'ego nie da się po prostu ominąć. Zwinął swoje skrzydła i kilkoma krokami przemknął obok wojownika, tak, że ten nawet nie zdążył się na niego zamachnąć. Queelo chciał się odsunąć, ale nie było gdzie. Infer znalazł się tuż przed nim.

— Odwal się od niego! — krzyknęła Ihoo ze złością, próbując zrobić ten sam trik, co jej brat, ale najwyraźniej buty pasujące do złotych mundurów schodziły ze stóp trudniej, niż takie zupełnie zwykłe. — Przeklęty lód! Ty tchórzu…

Nagle jej głos przestał docierać do uszu Queelo, mimo że wyraźnie wciąż ruszała ustami. Mgła rozlała się po sali, co prawda przysłaniając tylko nogi, ale Queelo domyślił się, że to ona w jakiś sposób zagłuszyła wszystkich. Chciał się rozejrzeć w poszukiwaniu inferki, ale czarne skrzydło zasłoniło mu pomieszczenie. Król złapał go za rękę i przysunął sobie dłoń niemal pod samą twarz, przyglądając się jej, jakby była czymś niezwykłym.

— Biedne stworzenie — mruknął, wpatrując się w materiał, jakby mógł przez niego cokolwiek zobaczyć. — Chyba możemy to jakoś naprawić.

Zaczął ściągać rękawiczkę. Queelo ocknął się z tego dziwnego transu, przez który nie mógł się ruszyć, i wyrwał rękę. Ruch był tak gwałtowny, że stracił równowagę i przewrócił się na podłogę, lądując we mgle. Nie miał bladego pojęcia, gdzie co jest, ale i tak zaczął się czołgać w jakąkolwiek stronę, żeby uciec jak najdalej.

Ktoś złapał go za sweter i podciągnął do pozycji stojącej. Queelo już chciał zacząć się wyrywać, myśląc, że to kolejny infer, ale wtedy zobaczył ten idiotyczny biały sweter, który zawsze nosił Nassie.

— Nie przewróć się znowu — powiedział wojownik, puszczając go. — Doprawdy, same z tobą problemy. Powinieneś trochę uważać i…

Urwał, a jego wzrok spoczął na dłoni Queelo. Ten uniósł ją nieco wyżej, żeby sprawdzić, o co chodzi i sam zamarł z przerażenia. Jego rękawiczka gdzieś zniknęła. Król musiał ją ściągnąć w momencie, kiedy Queelo się wyszarpnął. Nawet tego nie poczuł! Na wewnętrznej stronie dłoni widniały czerwone poparzenia, ale to nie one były najgorsze. Od całkowicie białych palców, po całej dłoni, niczym błyskawice po niebie, rozchodziły się białe znaki.

Queelo szybko ukrył dłoń w drugiej, starając się jakoś to zasłonić, ale na to było już za późno. Nassie patrzył na niego dziwnie i trudno było odczytać cokolwiek z jego twarzy. Na chwilę nawet odebrało mu mowę. Queelo szybko cofnął się, jakimś cudem się nie przewracając. Serce waliło mu coraz szybciej, a wszystkie zmysły wręcz krzyczały, że powinien uciekać.

— Queelo… — Nassie zrobił krok w jego stronę, ale wtedy Queelo znów się cofnął.

Rozejrzał się szybko, w poszukiwaniu jakiejkolwiek drogi ucieczki. Wszystkie drzwi były zablokowane, nawet tych do jadalni ktoś pilnował. Ale za to, wysoko pod sufitem, gdzie lód już nie sięgnął, były jakieś okna. Nie wyglądały na mocno wielkie, jednak na tyle, że człowiek zdołałby się przecisnąć.

Król obrócił się w jego stronę. Z jego twarzy też niewiele dało się odczytać. A może to Queelo po prostu nie umiał odczytywać emocji.

— Nie… nie zbliżajcie się — wydusił z siebie, znów się cofając i ślizgając po lodzie. — Ja… nie… nie… nie podchodźcie bliżej!

Nassie posłuchał i wciąż stał w tym samym miejscu, z nieodgadnioną miną. Kirrho jednak, jako król, nie zamierzał słuchać się cudzych rozkazów i zaczął zmierzać w stronę Queelo. Ten szybko zaczął się wycofywać, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że nie jest w stanie w ten sposób uciec. Znalazł się w potrzasku.

Nie umiał latać. Naprawdę nie umiał latać, nigdy nie miał okazji się tego nauczyć. Nigdy nie chciał się tego uczyć. Zmiana swojej formy bolała, tak bardzo bolała, jakby ktoś rozrywał ciało na kawałeczki i nie chciał już nigdy więcej w swoim życiu tego doświadczać. Ale czy w takiej sytuacji miał jakikolwiek inny wybór?

Kątem oka spojrzał na Nassie'ego, wciąż stojącego w miejscu. W końcu udało mu się cokolwiek odczytać z jego twarzy, a była to złość.

Co za różnica? Jego życie i tak właśnie się kończyło.

Ból rozlał się po całym jego ciele, aż ugryzł się w język, żeby nie krzyknąć. Jego palce zamieniły się w przerażające, długie pazury, stopy stały się jakieś zdecydowanie stabilniejsze, a z pleców, rozrywając gruby sweter, wystrzeliły białe, poszarpane skrzydła. Nie były one tak ogromne jak te, które nosili Kirhho czy Tzziro, ale nadal zauważalne. Widząc zbliżające się niebezpieczeństwo, zamachał nimi rozpaczliwie, usiłując się unieść.

Jego nogi co prawda oderwały się od ziemi, ale zamiast polecieć prosto w górę, jak się spodziewał, wykonał jakiś dziwny piruet w powietrzu. Latanie nie było aż takie proste! Przynajmniej uciekł z zasięgu króla, który zatrzymał się, zdumiony. Machał skrzydłami, rozpaczliwie próbując cokolwiek zrobić. Ogon. Podobno ogona się używało do sterowania? Tylko jak?!

— Czekaj!

Coś złapało go za nogę i wyhamowało jego lot. Chciał przestać machać skrzydłami, ale szybko uzmysłowił sobie, że wtedy upadnie twarzą na ziemię. Spojrzał przez ramię. Nassie trzymał go za kostkę.

To go jeszcze bardziej przeraziło. Nie zamierzał wracać do miasta, do tego przerażającego laboratorium, w którym zapewne by wylądował, nie zmuszą go! Zamachał skrzydłami jeszcze mocniej, czując, jak płoną mu wszystkie mięśnie, ale jakimś cudem wyrwał się i wzniósł wyżej. Całe jego ciało było ciężkie, a on sam zmęczony i głodny, jednak znalazł jakąś siłę, żeby polecieć pod sam sufit.

Szkło w oknach może i było grube, jednak to nie stanowiło żadnego wyzwania dla jego pazurów. Wystarczyło jedno uderzenie, żeby rozpadło się na kawałki, dokładnie tak, jak się spodziewał. Przeleciał przez rozbitą szybę, słysząc za sobą wściekłe krzyki inferów, i wypadł na lodowaty wieczór. Chłodny wiatr smagał tysiące dachów przerażającego zamku pod nim.

Nie oglądał się za siebie. Pomknął w którąkolwiek stronę, po prostu chcąc uciec jak najdalej. Jego skrzydła były ciężkie, ba, całe jego ciało było ciężkie, jakby nie był tylko jedną osobą, a przynajmniej dwiema, może nawet trzema. Zamachał mocniej. Byle się znaleźć jak najdalej. Żeby tylko uciec.

Nie wiedział, jak daleko doleciał, kiedy jego powieki zaczęły robić się ciężkie. W dole widział tylko rzędy ponurych, bezlistnych drzew, które wyglądały jak martwe. Nigdzie żadnego miejsca do wylądowania. O ile w ogóle umiałby wylądować.

Nie miał na to siły. Na nic już nie miał siły. Był wykończony wszystkim. Przymknął oczy tylko na chwilę, tylko na krótką chwilę. Wśród świszczącego wiatru słyszał coś, co przypominało mu ludzki głos, ale nie chciał się w niego wsłuchiwać. Chciał spokoju.

Nie był w stanie dłużej wytrzymać. Wszystkie jego myśli odleciały, a on sam spadł, nie martwiąc się już o nic.


Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.