Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.
Nr Sprawy: 185.5
Nazwa: Urodziny Starszej Major Maato Ivero
Zleceniodawca: Ihoo Ivero
Data Złożenia Zawiadomienia: 12 Września 31r.
Status: Ukończono (?)
Miejsce: Dom rodzinny Iverów
Zapłata: Zadowolenie siostry
Dodatkowe zapisy: Masz zakaz zbliżania się do kuchni, Queelo
Ihoo siedziała w swoim pokoju, sprawdzając jakieś papiery. Kiedy Queelo chciał jej pomóc, to wygoniła go do salonu, mówiąc, że powinien się zająć ozdobami. Zabrał się za to z niechęcią, bo w domu nie mieli zbyt wiele dekoracji, a jak już jakieś były, to nie za ładne. Babcia uważała to za zbędny luksus i nie pozwalała kupować nowych. Zresztą ani Queelo, ani Ihoo też nie wyrywali się, żeby jakieś załatwić.
Wyjął jedyne pudło ze schowka i zaczął je przeszukiwać w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby się nadać, ale tylko stary łańcuch z kółek, który robił razem z Ihoo, jak byli dziećmi, jakkolwiek wyglądał. Cała reszta dekoracji była albo porozrywana, albo pozjadana przez jakieś mole, albo brudna od kurzu i wieku. Tych ostatnich wyjątkowo nie chciał dotykać.
Zawiesił łańcuch nad oknem, schował pudło z powrotem i zaczął przeszukiwać szafki. Może jeśli odpowiednio ułożyłby ściereczki na stole, wyglądałyby ładnie? Udało mu się znaleźć kilka wazonów i jakieś kwiaty, ale te były na skraju wymarcia i postawione na stole wyglądały jak jakiś ponury żart, a nie element wystroju. Już lepsze byłyby jakieś zabawkowe. Powinien je wywalić? Nie chciał, żeby to wyglądało, jakby wypominał babci jej wiek.
Ktoś zadzwonił do drzwi, przerywając jego rozważania.
— Weź otwórz! — krzyknęła do niego Ihoo z góry. — To pewnie Pally, miał przyjść i mi pomóc!
Humor Queelo był już wystarczająco ponury, a jeszcze uległ pogorszeniu. Pally. Kolejny buc z rodzaju typów o złotych oczach. Najwyraźniej wszyscy w jego otoczeniu musieli mieć złote oczy, żeby jeszcze bardziej mu przypominać, jak bardzo nigdzie nie pasuje. Nikt nie mówił tego na głos, ale sugestia, jaką dawał mu świat, była oczywista.
O dziwo za drzwiami nie stał kolejny złoty wojownik, a dostawca z wielkim bukietem kwiatów w ramionach. Niechęć Queelo natychmiast zmieniła się w zdziwienie. Dopiero kiedy mężczyzna odchrząknął, zdał sobie sprawę, że stoi w miejscu i nic nie robi, więc szybko odebrał przesyłkę, dziękując pod nosem. Typ zniknął, nawet nie sprawdzając, czy dostarczył to do odpowiedniej osoby. Profesjonalizm!
Queelo wrócił do salonu i podmienił zdychające kwiaty na nowe.
— Kto to był? — zainteresowała się Ihoo, zbiegając ze schodów, a jej oczy zaświeciły się, kiedy zobaczyła wielki, żółty bukiet. — O rany! Ale ktoś się musiał na to wykosztować! Dla kogo to?
— Nie mam pojęcia — prychnął Queelo. — Dostawca nic nie mówił, tylko mi oddał i se poszedł. Pewnie dla babci, w końcu ona ma urodziny.
Ihoo nie dała się przekonać tym wyjaśnieniem i zaczęła szukać karteczki w całym tym gąszczu.
— Nie sądzę, żeby to wysłał twój chłopak — dodał Queelo, widząc jej zawziętość. — Jego nie stać na taki gest, przecież to tylko marnowanie pieniędzy czy jak on to tam ujmuje.
— No ja nie potrzebuję kwiatów do szczęścia — odpowiedziała spokojnie, ale jej gesty mówiły coś zgoła innego. — Musi być gdzieś liścik, nikt nie daje kwiatów bez liścików.
— Jak se znajdziesz jakiegoś nowego adoratora, to masz go tutaj nie przyprowadzać, jak jestem w pobliżu.
— Nie planuję na razie zmieniać chłopaka. Aha! — zakrzyknęła radośnie, wyjmując małą, zieloną karteczkę z toni żółci. — Mówiłam, że musi być. Uuu, ale ładne ozdoby, ktoś się postarał.
Otworzyła liścik, żeby przeczytać, co jest na nim napisane. Kąciki jej ust drgnęły lekko.
— To jednak twój kretyn?
Słysząc te słowa, roześmiała się w głos. Queelo zmarszczył brwi.
— To dla ciebie! — powiedziała radośnie, nie przestając się śmiać. — Kto by pomyślał? Mały Queelo w końcu sobie kogoś znalazł!
Queelo zamrugał, nie rozumiejąc, co siostra do niego mówi. Jak to „dla niego”? Przecież jego nikt nie lubił, był osobą, której nie powinno się lubić. Wyrwał Ihoo karteczkę, a ta zaśmiała się jeszcze głośniej. Rzeczywiście było tam zapisane jego imię. Tylko i wyłącznie. Żadnego nadawcy, wyjaśnienia, nic.
— Tylko… tylko jak sobie kogoś nowego znajdziesz — wydusiła z siebie Ihoo, ocierając łzy — to weź go nie przyprowadzaj, jak… jak jestem w pobliżu… pfff.
Zgięła się w pół i już nie wydawała z siebie żadnych dźwięków, po prostu próbowała łapać oddech, klepiąc się przy tym w nogę. Queelo spojrzał na nią ponuro. Dla niego nie było w tym nic śmiesznego.
— Możemy udawać, że to dla babci — powiedział, chowając liścik do kieszeni, ale Ihoo natychmiast się z powrotem uruchomiła.
— Mowy nie ma! To dla ciebie, wszyscy muszą wiedzieć! Wszyscy muszą wiedzieć, że kogoś masz. Tak w ogóle to żartowałam, jak kogoś masz, to masz go tu natychmiast przyprowadzić, chcę wiedzieć, kto się interesuje moim małym braciszkiem!
— Nikogo nie mam! — zezłościł się Queelo. — I nie zamierzam mieć!
— Mógłbyś chociaż spróbować być w związku — mruknęła Ihoo. — To nie jest aż takie straszne, jak ci się wydaje.
— Przecież byłem kiedyś w jakichś związkach.
— Chodzenie z kimś za rączkę przez tydzień to nie jest związek.
Prychnął, ale nijak tego nie skomentował.
— Nie miałaś zająć się pracą?
— Do uzupełnienia reszty papierów potrzebuję Pally’ego — wyjaśniła, tonem profesjonalisty. — Nie posiadam wszystkich potrzebnych informacji. Więc dopóki nie przyjdzie, mogę ci tutaj pomóc. Trzeba zrobić ciasto. O, albo babeczki, babcia lubi babeczki. Idź do kuchni, poszukaj mi świeczek i weź w ogóle pozałatwiaj wszystko, foremki, mąkę, jajka… a tylko spróbuj coś sam zacząć! — dodała ostrzejszym tonem. — Jak tylko zobaczę, że coś majstrujesz, to dostaniesz po łbie.
Queelo przewrócił oczami.
— Przecież potrafię trzymać się przepisu.
— Nie masz poczucia smaku. Znów wszystko zepsujesz! Po prostu przygotuj mi miejsce, a ja wszystko załatwię, okej?
Zwinął się więc do kuchni i zaczął przeszukiwać szafki w poszukiwaniu potrzebnych rzeczy. Rzadko kiedy odwiedzał to miejsce, więc nie pamiętał dokładnie, gdzie co jest. Za każdym razem, jak próbował gotować, to siostra albo babcia wyrzucały go z kuchni. Może spalił kiedyś zupę przypadkiem, ale to przecież nie znaczyło, że zrobiłby to znowu! Nie miały do niego za grosz zaufania!
Ihoo przyszła chwilę później i zacmokała, widząc, jak nieporadny jest jej brat.
— No widzisz, to po prostu nie twoja bajka — powiedziała, łapiąc za fartuch. — Przesuń się, ja to zrobię. Ty możesz… hm… — Rozejrzała się po kuchni. — Zetrzeć mi czekoladę na tarce. Posypiemy tym babeczki. I weź zdejmij te rękawiczki.
Queelo spojrzał na swoje ulubione białe rękawiczki, bez których nigdzie się nie ruszał.
— Czemu?
— Wiem, że masz te swoje problemy z brudem i tak dalej, ale ci się ubrudzą od czekolady. Weź sobie inne czy coś.
— Wiesz, że mogę po prostu trzymać przez opakowanie?
— Jak chcesz, ja tylko się o ciebie troszczę. W końcu zawsze się wściekasz, jak musisz je prać.
Queelo darował sobie uwagę, że ostatnim razem musiał je czyścić, bo były całe zafarbowane krwią, a tą zdecydowanie trudniej było zmyć niż czekoladę. Nikt nie chciałby rozmawiać o takich rzeczach w kuchni. Zamiast tego zabrał się za robotę.
Gotowanie nie było nigdy dla niego jakoś specjalnie ciekawe czy interesujące, ale z drugiej strony jakoś bardzo nudne także nie. Zajęcie jak zajęcie. Powtarzanie tych samych czynności w kółko i w kółko, aż coś w końcu z tego wyjdzie. A przynajmniej tak to zrozumiał, kiedy kiedyś gotował po raz pierwszy. Nikt nigdy więcej mu nie pozwolił.
— Mam dwie lewe ręce — prychnął Queelo. — Możecie mi to po prostu powiedzieć.
— Ojej, to nie tak! — Ihoo odwróciła się do niego, nie przestając mieszać czegoś w misce. — Po prostu nie nadajesz się do gotowania. Przecież jest pełno innych rzeczy, w których sobie radzisz. Na przykład jesteś zdecydowanie najlepszy z rodziny, jeśli chodzi o zapamiętywanie informacji, ja muszę wszystko zapisywać, bo inaczej zapomnę. Gdybyśmy mieli się bić, to też jesteś lepszy. No i… e… jesteś wyższy?
— A co niby ma do tego wzrost?
— Nie wiem! Po prostu szukam jakichś rzeczy!
— To nie jest bardzo motywujące.
— Oj tam, w swojej pracy na pewno jesteś najlepszy.
— W towarzystwie tego wszechwiedzącego buca? Nie za bardzo.
— A nie możesz go wymienić na kogoś innego, skoro ci tak przeszkadza?
— Potrzebuję pieniędzy, a cała reszta tych detektywów od siedmiu boleści to leniwe buce i trzeba ich zaganiać do roboty. Już wolę pracować z tym irytującym dupkiem, przynajmniej coś robi.
— Może postaraj się go tak nie nazywać przy szerszej publice — doradziła Ihoo, odwracając się z powrotem w stronę kuchenki. — Ludzie raczej nie lubią, jak się wyzywa ich bohatera.
— Bohatera — prychnął Queelo z drwiną.
Ihoo sięgnęła po ścierkę i trzepnęła go po głowie.
— Nie przeginaj. Może mieć paskudny charakter, ale uratował setki ludzi.
— Nie bij mnie! I tak nie rozmawiam z ludźmi, nikomu nie powiem, że Nassie to debil, zgoda? Przestań! Przecież mówię prawdę! Jeszcze próbował nam się wbić dzisiaj na chatę! Ej!
Ihoo w końcu przestała go okładać, ale nadal trzymała ściereczkę w pogotowiu.
— Próbował czy nie, są rzeczy, których w towarzystwie się nie mówi. Więc trzymaj język za zębami.
— Ale nie jesteśmy w towarzystwie.
— Ale wiem, że publicznie też byś tak ze mną rozmawiał — oznajmiła Ihoo, uderzając go raz jeszcze, po czym spojrzała na czekoladę. — Idealnie. Teraz możesz to wstawić do lodówki, żeby się nie roztopiło. I nakryj do stołu.
— Po co komu talerze do jedzenia babeczek?
— Żeby nie było okruszków! No już, zrób to! A potem… pozamiataj. Zwłaszcza te pajęczyny z korytarza. Od wieków nikt tam nie sprzątał.
— Chcesz się mnie po prostu pozbyć?
— Dokładnie. No już, zabieraj się do sprzątania. Masz wiele do roboty, ten dom to burdel. Niby tak bardzo lubisz porządek, ale wszędzie jest bajzel.
— Bo mi nie pozwalacie dotykać waszych rzeczy, to ich nie dotykam. A to, że macie je porozwalane po całym domu, to nie moja wina.
— Narzekanie! Idź sprzątać! Już, już, won z kuchni.
Queelo przewrócił oczami, ale faktycznie wyniósł się gdzie indziej, zostawiając Ihoo samą. Jej opis domu był zdecydowanie zbyt przesadzony. Jedyną faktycznie brudną przestrzenią był schowek pod schodami, do którego i tak nikt normalnie nie przychodził, jeśli nie musiał wyrzucić jakiejś niepotrzebnej rzeczy. Zamiótł trochę pajęczyn, po czym stwierdził, że i tak nikt tego nie sprawdzi i darował sobie sprzątanie. Wrócił do salonu i rozłożył się na kanapie.
Telewizor stał smutno na półce. Mimo tego, że od kilkunastu lat był praktycznie bezużyteczny, nadal nikt nie zamierzał wrzucić go do schowka rzeczy niepotrzebnych. Tak samo zresztą było z radiem postawionym na komodzie, które chyba miało robić za element dekoracyjny, choć Queelo uważał, że było obrzydliwe. Wszystko było ładniejsze, nawet ten paskudny statek, który jego siostra zrobiła jako dziecko. Niestety w tym domu znajdował się w mniejszości decyzyjnej.
Zegar wybił południe, a babci nadal nie było. Zwykle wychodziła gdzieś z samego rana, kiedy wszyscy spali i wracała o różnych godzinach, nigdy nie chcąc powiedzieć, dokąd właściwie się wybiera. Wiadome było tylko to, że przed południem się nie pojawi. Ihoo spekulowała, że babcia chodzi do Twierdzy, żeby krzyczeć na młodych wojowników, jak bardzo się nie starają. Queelo uważał, że to nie ich sprawa i nie rozmyślał za dużo na ten temat. Co za różnica, gdzie chodziła? Dopóki wracała i nie wyglądała na wściekłą, było dobrze. Queelo sam nie chciałby, żeby ktoś go wypytywał, gdzie łazi, więc nie pytał o to innych.
„Tyle że ja nigdzie nie chodzę”. Rozłożył się wygodniej. W tak ponurym mieście nie było ciekawych miejsc. Poza tym nie miał żadnych znajomych, z którymi mógłby i chciałby gdzieś się szlajać. Gdyby mógł, po prostu siedziałby w domu cały dzień.
— Queeeeelo. — Głos Ihoo był jakoś dziwnie przyjazny. — Braciszku kochany! Miałeś rozłożyć talerze, nierobie jeden!
— E… Jeszcze sprzątam! — skłamał Queelo, szybko się podnosząc i łapiąc za ściereczkę.
Kiedy jego siostra wkroczyła, akurat rzucił się na stolik i udawał, że właśnie go wycierał. Zmrużyła oczy, patrząc na niego, ale chyba to kupiła. Spróbował się uśmiechnąć, ale jego usta od tak dawna tego nie robiły, że kompletnie mu się nie udało.
— Proszenie się ciebie o sprzątanie — mruknęła pod nosem, po czym dodała na głos: — Zostaw już ten stolik, jest czysty. Naprawdę, jest czysty.
— Ma smugi — zauważył, nie zaprzestając tego teatrzyku. Co prawda sam je zrobił, ale teraz zdał sobie sprawę, że mu przeszkadzają, więc naprawdę zaczął dokładnie wycierać blat.
Ihoo wydała z siebie jakieś nieokreślone prychnięcie.
— To sobie wycieraj ten stolik, aż się będzie błyszczeć, jak taki uparty jesteś. Potem będziemy mogli postawić na nim twoje kwiaty, żeby się wszystkim chwalić.
Queelo się wyprostował.
— To nie są moje kwiaty.
Ihoo wyjęła z rękawa liścik. Queelo szybko sprawdził kieszeń. Nawet nie zauważył, kiedy zabrała tę głupią karteczkę! Kiedy w ogóle miała czas to zrobić? Jak ścierał czekoladę? Jak okładała go tą ściereczką? Przecież nawet się do niej nie zbliżył! Natychmiast rzucił ściereczkę.
— Oddaj to.
— Żebyś mógł to spalić w piecu? — zapytała z drwiną. — Mowy nie ma. Ktoś się tak ładnie dla ciebie postarał, a ty byś się najchętniej pozbył wszystkich dowodów.
— Dokładnie. Bo to prawie na pewno jakiś żart. Daj.
Pokazała mu język. Powieka mu drgnęła. Tego było już za wiele. Specjalnie go prowokowała, ale skoro zamierzała mieć wojnę, to będzie ją miała. Rzucił się, żeby złapać karteczkę, ale ona szybko schowała ją z powrotem do rękawa i obróciła się, podkładając mu przy okazji nogę. Złapał się jakiejś szafki, zanim jego twarz zderzyła się z podłogą.
— Dobre sobie — zaśmiała się, wolnym krokiem podchodząc do kanapy. — Jak chcesz to odzyskać, to musisz się bardziej postarać.
— Ale to moje — zezłościł się. — To jest kradzież!
— Jesteś policjantem czy coś. Zajmujesz się chyba odzyskiwaniem skradzionych rzeczy, nie? To ją odzyskaj.
Otworzył usta, żeby jakoś jej odpowiedzieć, ale nie wiedział jak. Na szczęście w tym momencie babcia postanowiła wrócić do domu. Ihoo, która zamierzała usiąść, natychmiast się wyprostowała i poleciała z powrotem do jadalni, prawdopodobnie po to, żeby rozłożyć te nieszczęsne talerze. Queelo rozejrzał się, poszukując czegoś, czym mógłby się zająć, ale nic takiego w pobliżu nie było.
Wszyscy uważali starszą majorę Ivero za przerażającą i też dziwili się, dlaczego zdecydowała się przejść na emeryturę. W swoim wieku była zdecydowanie szybsza i skuteczniejsza niż większość nastolatków, na których zresztą często narzekała. Czasem chodziła szkolić nowych rekrutów, ale nie miała do nich zbyt dużo cierpliwości. Choć z wyglądu to Ihoo była do niej bardziej podobna, o tyle z charakteru bardzo przypominała Queelo. Była równie ponura, marudna i traktowała cały świat jak wroga.
Wkroczyła do salonu z grobową miną. Cokolwiek robiła tego dnia, najwyraźniej nie poszło zbyt dobrze. Queelo zmusił się, żeby być nieco mniej ponurym niż zwykle.
— Wszystkiego najlepszego! — wydusił, najbardziej entuzjastycznie jak tylko umiał. — Zrobiliśmy dla ciebie… znaczy się Ihoo… zrobiła dla ciebie… e… podwieczorek! Znaczy babeczki! I ten… zdrowia, szczęścia… najlepszego?
Nie był najlepszy w składaniu życzeń i doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale mimo tej lichej przemowy, babcia się lekko uśmiechnęła.
— Kiedyś ci się uda — powiedziała z rozbawieniem, podchodząc do niego i klepiąc go pocieszająco po ramieniu. — Chociaż, szczerze mówiąc, moglibyście dać sobie już spokój z tymi przyjęciami, dzieci.
— Ty nam zawsze robisz przyjęcia — zauważył Queelo. — Więc my tobie też.
Co prawda trudno to w ogóle było nazwać „przyjęciami”. Zbierali się zwykle w trójkę przy stole i po prostu zajadali jakimiś słodkościami, rozmawiając sobie przy tym na wszystkie możliwe tematy. Czasem zapraszali kogoś dodatkowego, choć najczęściej był to po prostu chłopak Ihoo, który chciał przyjść akurat na jej urodziny i zrobić jej niespodziankę, aczkolwiek ostatnio się nie pokazywał. Najwyraźniej jego definicja „przyjęcia” brzmiała inaczej.
Ihoo wychyliła się z jadalni.
— Wszystkiego najlepszego! Mamy całą górę babeczek!
Faktycznie ułożyła wszystkie babeczki w jedną, wielką górę na talerzu, tak, że przypominały prawdziwy tort. W najwyższą z nich wetknęła świeczkę. Wyglądała na bardzo zadowoloną ze swojej pracy i nawet Queelo, który nie trawił cukru, musiał przyznać, że wyszło jej to całkiem ładnie. Gdy przychodziło do gotowania, stawała się artystką.
— Och, dzieci, dzieci. — Babcia pokręciła głową i dała się zaprowadzić na miejsce. — Dzień jak co dzień, nie musieliście nic przygotowywać. Pewnie macie dużo pracy i jeszcze się tak męczycie…
— Dopóki nie pojawi się mój kolega, nie mam nic do roboty — przyznała wesoło Ihoo, też siadając przy stole.
Queelo podszedł do jedynego wolnego krzesła i zmarszczył brwi, widząc, że przy jego miejscu też stoi talerz, a na nim coś, co wyglądało jak babeczka, tylko trochę bardziej zmaltretowana.
— Co to?
— Jedzenie — odpowiedziała poważnie siostra.
— Widzę, że jedzenie. Tylko co ono robi tutaj?
Ihoo zacmokała.
— Zrobiłam taką jedną, specjalnie dla ciebie, żebyś nie musiał się smutno przyglądać, jak jemy bez ciebie. Składniki kosztowały mnie fortunę, więc mógłbyś docenić. Raczej nie powinieneś się nią zatruć ani nic.
— Raczej?
— Nie znalazłam innego dziwadła, żeby to sprawdziło, więc będziesz pierwszy.
Spojrzał krzywo na babeczkę. Nie wyglądała zbyt zachęcająco. Dla większości ludzi to mogła być słodka przekąska, dla Queelo zwykle oznaczała gorączkę na czterdzieści stopni, ból głowy i umieranie przez kilka dni, aż jego organizm na powrót się wyleczy, dlatego miał prawo być nieufny. Jeden nieostrożny ruch i choroba.
Wziął babeczkę w palce i podniósł ostrożnie, przyglądając się jej uważnie. Babeczka jak babeczka. Może Ihoo robiła sobie z niego żarty? Czasami potrafiła być dość wredna, ale chyba świadomie by go nie otruła, prawda? Przysunął ją bliżej i powąchał. Zapach zdecydowanie nie był taki sam. Pachniała całkiem ładnie, miała też nutkę…
— Alkohol? — zdziwił się Queelo, patrząc na uśmiechniętą Ihoo.
— Tylko trochę — odpowiedziała wesoło. — Dodałam do wszystkich, żeby trochę rozweselić atmosferę. Ale nie jest tego dużo, nawet całą górą się nie upijecie. — Sięgnęła po najwyższą babeczkę i ułożyła ją na talerzu babci. — Solenizanci przodem.
Babcia nie była równie podejrzliwa co Queelo. Zdmuchnęła świeczkę, wyjęła ją i od razu ugryzła babeczkę, żeby spróbować. Niemal natychmiast wzięła drugi kęs, co chyba oznaczało, że jej zasmakowało. Ihoo przeniosła spojrzenie na brata, zachęcając go do spróbowania.
Niezbyt chętnie, ale w końcu postanowił ugryźć ten dziwny twór. Pierwsze zaskoczenie: jego organizm nijak nie zareagował, co oznaczało, że Ihoo wcale go nie okłamała. Drugie: to smakowało całkiem dobrze. Ba, smakowało! Na jego twarzy nie pokazało się żadne zadowolenie ani nic takiego, ale jego siostra i tak jakimś cudem to zauważyła.
— Świetnie. Widzisz, nie zatrułeś się!
— Wolę być ostrożny — odpowiedział Queelo.
— Nie ufasz moim zdolnościom kulinarnym?
— Przecież sama im nie ufasz, czemu ja miałbym?
— Tylko nie zaczynajcie się tutaj kłócić — przerwała im babcia, zanim Ihoo zdążyła powiedzieć coś więcej. — Ważne jest, że smakuje, prawda? W takim pięknym dniu nie powinniśmy narzekać na siebie nawzajem. Porozmawiajmy o jakichś miłych rzeczach. — Sięgnęła po kolejną babeczkę i wskazała głową w stronę wazonu. — Które z was się szarpnęło na te kwiaty? Nie widziałam tak wielu aurelitów, odkąd wasz ojciec próbował mi się przypodobać i codziennie je przynosił. Musiały kosztować majątek.
Ihoo uśmiechnęła się wrednie. Queelo wręcz przeciwnie.
— Nawet nie próbuj — syknął w jej stronę, ale ona już nabrała powietrza.
— Queelo je dzisiaj dostał! — wyrzuciła z siebie na wydechu, zanim zdążył ją zagłuszyć. — Queelo kogoś ma! Queelo sobie kogoś znalazł!
— Nikogo sobie nie znalazłem!
— Już słyszę weselne dzwony!
— Niczego nie słyszysz, zamknij się!
— Nasz mały Queelo w końcu dorasta — dodała, udając, że wyciera łezkę z oka.
Mały Queelo nie miał najmniejszego zamiaru dorastać, a jego twarz zaczęła robić się czerwona ze złości. Babcia postanowiła znów się odezwać.
— Oj, dzieci — powiedziała, natychmiast zwracając ich uwagę. — Kwiaty przecież jeszcze nic nie znaczą, kochanie. Równie dobrze ktoś mógł je wysłać w ramach podziękowania, w końcu Queelo pomógł wielu osobom.
— Widzisz! — Queelo wskazał na Ihoo palcem. — Nie znasz się!
— A ty nie powinieneś się wściekać na siostrę — dodała babcia, odwracając się do niego. — Ona chciałaby tylko się cieszyć z twojego szczęścia. Może nie okazuje tego w najlepszy sposób — spojrzała wymownie na wnuczkę — ale to nie znaczy, że macie na siebie stale krzyczeć.
— Mojego szczęścia — prychnął Queelo, krzyżując ręce. — Nie potrzebuję nikogo. Ludzie i tak przynoszą więcej przykrości niż szczęścia.
Tego podejścia nikt już nie skomentował, nawet Ihoo uśmiech zszedł z twarzy i wyglądała na winną. Wtedy z kolei Queelo poczuł się winny, że zniszczył jakąkolwiek atmosferę. W końcu to miało być przyjęcie babci, a przyjęcia powinny być choć trochę radosne.
— To… dostałaś jakieś fajne prezenty? — postanowił szybko zmienić temat.
Babcia uśmiechnęła się.
— Znalazłam jakieś dziwne, nowe ramki dzisiaj na korytarzu? To wasza sprawka?
— Krasnoludki zrobiły.
— Oraz zegar.
— A to starszy krasnoludek musi za to odpowiadać.
— Ale szpilki do włosów to już chyba nie wasza sprawka?
Zarówno Queelo, jak i Ihoo zmarszczyli brwi, patrząc po sobie. Oboje wyglądali na zbyt zdziwionych, co stanowiło wystarczający dowód ich niewinności. Babcia sięgnęła do torby i wyjęła z nich trzy długie, pozłacane szpile, które przypominały bardziej broń niż ozdobę do włosów. Zdecydowanie by jej pasowały, gdyby tylko babcia kiedykolwiek planowała jakkolwiek w ładny sposób spinać włosy, zamiast po prostu je związywać w najprostszy możliwy sposób.
Queelo chciał sięgnąć po jedną, żeby się jej przyjrzeć, ale zawahał się. Złote szpile. Wyglądające jak broń. Prawdopodobnie BĘDĄCE bronią. Coś mu zaświtało w głowie.
— Chyba wiem, kto mógł ci to dać — powiedział, cofając dłoń.
Ihoo spojrzała na niego, od razu rozumiejąc.
— Myślisz?
Wzruszył ramionami.
— Jak mu się nie udało wprosić, to powiedział, że wyśle jakiś prezent. Wygląda jak coś, co taki psychopata by dał.
— Z tym człowiekiem to same problemy — dodała babcia, też od razu łapiąc, o kim jej dzieci rozmawiają. — Może spróbuj go kiedyś zaprosić? W końcu by przestał się wciskać na siłę.
— To nie zadziała. Kiedyś jak się na coś zgodziłem dla świętego spokoju, to potem był jeszcze bardziej irytujący — prychnął Queelo, kładąc głowę na stole. — Chciałbym mieć choć dzień spokoju od tego wszystkiego. Szkoda, że potrzebuję pieniędzy do życia, bo inaczej rzuciłbym to w cholerę.
— Wyrażaj się! — syknęła na niego Ihoo.
— Oni wszyscy są tacy sami — dodał, zupełnie ignorując siostrę. — Ci złoci wojownicy. Tylko by na wszystkich psioczyli, tacy aroganccy, wielcy panowie na włościach, co na zwykłych ludzi plują. — Podniósł wzrok, żeby zorientować się, że siostra i babcia patrzą na niego krzywo. — Przecież nie mówię o was, tylko o tych bucach z biura detektywistycznego. Tylko z Alloisem jako tako da się gadać, ale on i tak mało kiedy jest.
— Tak, dzisiejsi wojownicy to nie to, co kiedyś — przyznała mu rację babcia. Jakimś cudem była w stanie mówić normalnie, nawet jeśli sekundę wcześniej wcisnęła prawie całą babeczkę w usta. — Prawie sami rozleniwieni bogacze, którzy patrzą tylko na czubek własnego nosa. Niby tacy wspaniali, ale jak przyjdzie co do czego, to nawet głupiego infera zwykłego nie potrafią się pozbyć, jak stoi tuż przed nimi i się nie rusza. To jakaś kpina.
— Wezmą jakąś najłatwiejszą sprawę i zachowują się, jakby robili wszystkim wielką przysługę, że marnują swój czas na coś takiego.
— W ogóle nie przykładają się do treningów albo nawet w ogóle na nie nie przychodzą!
— Nie da się ich o nic zapytać, bo od razu patrzą na ciebie jak na debila, bo nie wiesz czegoś tak oczywistego.
— Zawsze muszą sobie znaleźć kogoś, na kogo można zrzucić robotę!
— A już myślałam — przerwała im Ihoo — że spędzimy choć jedno przyjęcie bez marudzenia na cokolwiek. Czemu zawsze kończymy na tym samym temacie?
— A o czym innym mielibyśmy rozmawiać? — spytał Queelo, w końcu biorąc kolejnego gryza dziwnej babeczki. — Nie mamy zbyt ciekawego życia, żeby rozmawiać o czymś innym niż ta banda debili. Poza tym narzekanie jest fajne. Babcia to jedyna osoba, z którą da się narzekać, bez słuchania litanii na temat tego, jakim to jestem niewdzięcznikiem.
— I nawzajem — przyznała mu babcia. — Aczkolwiek może bez tego niewdzięcznika. Mnie nikt nie odważył się nigdy tak powiedzieć, ale widać po ich minach, że ciśnie im się to na języki.
— Jesteście siebie warci — prychnęła Ihoo. Chciała chyba coś jeszcze powiedzieć na ten temat, ale wtedy odezwał się dzwonek. — To pewnie Pally, miał mi dzisiaj pomóc w papierach. Przepraszam was, ale rozumiecie, praca. Nie chcę, żebyście mnie potem wyzywali od nierobów.
— Ty akurat robisz najwięcej — zauważył Queelo. — Też powinnaś to rzucić w cholerę. Bez ciebie to wszystko rozpadłoby się w tydzień. Błagaliby cię o powrót i podnieśli tę nędzną pensję. Jak z babcią.
Zarówno babcia, jak i Ihoo uśmiechnęły się do niego dziwnie, w sposób, którego nie rozumiał. Siostra wyszła z pokoju i rozmawiała przez chwilę z kolegą w wejściu, po czym poszli na górę. Queelo próbował nadstawić uszu i coś podsłuchać, ale nawet jeśli rozmawiali, nie było tego słychać. Westchnął zawiedziony.
— Mógłbyś przynajmniej siostry nie podsłuchiwać — odezwała się babcia, zwracając jego uwagę.
— Nie chciałem jej podsłuchiwać. Tylko tego typa. Nie podoba mi się.
— Oj, skarbie, zamiast o nią, powinieneś się raczej martwić o siebie.
Jej ton nagle stał się niepokojąco poważny. Queelo spojrzał na nią ze zdziwieniem, nie rozumiejąc, o co chodzi. Przecież zawsze martwił się o siebie.
— To znaczy?
— Nie chciałam tego mówić w towarzystwie Ihoo, bo mogłaby zacząć dramatyzować, ale te kwiaty — wskazała na żółty bukiet — równie dobrze co podziękowanie, mogą stanowić groźbę. Szczególnie jeśli mówimy o tobie. Powinieneś naprawdę uważać.
Queelo przełknął ślinę, kiedy dotarł do niego sens tych słów i spojrzał jeszcze raz na kwiaty. Teraz wydawały mu się jakoś bardziej złowieszcze niż wcześniej. Jednym kęsem zjadł całą resztę babeczki i choć wcześniej była nawet dobra, tym razem smakowała wyjątkowo gorzko.
Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.