Powrót do opowiadań

Złote Wojny


Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.


    • Arial
    • Times
    • Verdana
    • Georgia
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb

Rozdział XXIII

Za dużo myślenia

Dnia: 29 września 31r.


Gdy wrócił, jaskinia była cała wymalowana w liczby, wzory i jakieś wykresy. Echo i Wąs siedzieli w kącie i przyglądali się uważnie Nassie'emu, który skakał w tę i z powrotem, zawzięcie coś licząc. Queelo zatrzymał się w wejściu, zdumiony. Wydawało mu się, że nie było go tylko przez chwilę, ale sądząc po wystroju wnętrza, ta chwila musiała trwać zdecydowanie dłużej.

— O, jesteś! — ucieszył się Nassie, podchodząc do niego i łapiąc go za ramiona, żeby nim potrząsnąć. — Zobacz, wszystko policzyłem. Nie wiedziałem, jaka jest data, ALE. Zajrzałem do twojego notatnika i według obliczeń, które zrobiłem, wychodzi mi, że dzisiaj jest dwudziesty dziewiąty września, około południa, sądząc po ustawieniu słońca. To daje nam siedem dni, czyli sto pięćdziesiąt sześć godzin, odliczając od tego sen, wyjdzie jakieś sto czterdzieści dwie godziny na znalezienie jakiegoś rozwiązania. Tak. To cała masa czasu! Uda się!

— E… — Queelo nie wiedział, co powiedzieć. — N-nie podawałem ci daty…

— Pamiętam daty rocznic pamięci każdego generała Twierdzy, a przynajmniej wszystkie te, które są zaksięgowane! Twojego taty też!

— Ale… nie za dużo ci wyszło tych godzin? Ile czasu ty śpisz?

— Muszę spać tylko dwie godziny dziennie! — odpowiedział maniakalnie Nassie, puszczając go i wracając do swoich obliczeń. — To mi zupełnie wystarczy!

— Przesadzasz. Ludzie nie mogą tak mało spać. To niezdrowe.

— Wyśpię się po śmierci! Albo po tym, jak znajdę rozwiązanie! To po prostu kolejna sprawa, a ja jestem mistrzem rozwiązywania spraw. Potrzebuję tylko trochę więcej danych. I jakiejś lepszej broni. Zdecydowanie lepszej. Upuściłem gdzieś miecz w sali i jedyne co mam, to jakiś nóż Mikky, ale dawno się nie próbowałem ze sztyletem w dłoni. Do tego trzeba mieć talent i umiejętności, a ja nie mam żadnej z tych rzeczy. Machanie mieczem jest łatwiejsze. Nie musisz podchodzić, żeby zranić przeciwnika. Ale cóż, będę musiał sobie radzić z tym, co mam.

— Po co ci miecz? — zdziwił się Queelo.

— Żeby złapać jakiegoś infera oczywiście! Skądś muszę wziąć informacje, a najlepiej dowiadywać się takich rzeczy u źródła! Przecież musi być jakiś sposób, żeby to odkręcić.

— Jest bardzo prosty sposób, żeby to odkręcić — mruknął Queelo, chcąc schować ręce do kieszeni, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie, że ma teraz pazury. Nassie spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Wrócić do zamku.

— No ale tego nie chcesz, nie?

Queelo nawet się nie zastanawiał, od razu pokręcił głową.

— No widzisz, więc trzeba znaleźć inne rozwiązanie!

— A tobie się wydaje, że nie próbowałem? — zirytował się Queelo. — Ja próbowałem, Ihoo próbowała, babcia też próbowała! Gdyby dała sobie spokój, to nie mielibyśmy całego tego problemu, ale niee. Ludzie nie mogą przestać próbować, zwłaszcza jak im powiesz, żeby przestali. Jesteście wszyscy głupi!

— Aha, masz rację, jesteśmy — mruknął Nassie, przystając nad jakimś swoim działaniem. — Zastanawiam się… Próbowałeś kiedyś pić krew?

— Co…?!

— Im infer zje więcej złota, tym silniejszy jest, no nie? A Aloziee mówiła coś o tym, że złoto pochodzące z żywych istot wchłania się najszybciej, co znaczy, że najszybciej wzmacnia siły, co znaczy, że najszybciej by wzmocniło ciebie. Może, jeśli w odpowiednio szybkim czasie nabrałbyś wystarczająco dużo sił…

— Nie zamierzam pić niczyjej krwi! — oburzył się Queelo.

— Przecież nie musisz nikogo zabijać. Gdyby ktoś oddał ci ją dobrowolnie…

— Nie!

— Ale…

— Jak tak bardzo chcesz, to sam se pij krew! Ja nie zamierzam! To obrzydliwe!

— No ale to może ci pomóc!

— Jakby mnie to obchodziło!

— A więc to rozwiązanie odpada — westchnął Nassie, skreślając kredą jedno z działań. — No nic, znajdziemy inne. Na pewno jakieś jest, trzeba tylko poszukać.

— Daj spokój.

— Może faktycznie trochę przesadziłem z tymi obliczeniami — mruknął, stukając kredą o brodę. — Ale chciałem mieć to wszystko dokładnie rozpisane. Jak tak robię, to wyrzucam wszystko z głowy i lepiej mi się myśli.

— Nie, Nassie. Daj sobie spokój — warknął Queelo. — Wałkuję to od lat i nie chcę dłużej.

Mina Nassie'ego nieco zbladła, ale dalej starał się udawać wesołego.

— No ale… przecież nie chcesz umierać, nie? A to — rozłożył ręce, wskazując całą jaskinię i swoje zapiski — może być rozwiązanie! Gdzieś tu na pewno jest rozwiązanie! Trzeba tylko poszukać! W pobliżu nie ma żadnych inferów, ale jak przejdę się kawałek, to jakieś w końcu znajdę. Pożyczę trochę złota od ciebie, okej? Wrócę jakoś wieczorem!

Nie czekał na odpowiedź, po prostu zabrał garść złota i wybiegł z jaskini. Queelo stał tam przez chwilę, zamurowany. Dlaczego wszyscy chcieli mu pomagać? Co z nimi wszystkimi było nie tak? Przecież nie był żadną ważną osobą ani nic.

Echo natychmiast wskoczyła na niego, wspięła się na sam czubek głowy i zaczęła tam miauczeć. Wąs nadal był obrażony. Stanął koło jego nogi, ale chyba nie zamierzał go dotykać. Queelo stał tak przez chwilę, ruszył się, dopiero kiedy Echo zaczęła go trącać łapą i psuć fryzurę. Nie żeby wcześniej nie miał bałaganu na głowie, ale wolał go nie powiększać. Zgasił już gasnące ognisko, złapał swoją torbę i wybiegł na zewnątrz, starając się nie przewrócić o własne stopy.

Trzeba było przyznać Nassie'emu, że był szybki. Queelo ledwo go zauważył, niewielką złotą plamę w oddali, i pobiegł za nim. Dogonienie go było jeszcze trudniejsze, zwłaszcza na tych gadzich nogach. Zupełnie nie umiał się na nich poruszać. Głupie bycie inferem. Nie dość, że musiał uważać, żeby niczego nie trącić skrzydłami, bo bolało to potwornie, to jeszcze chodził jakoś koślawo, prawie co chwila się wywracając.

Prawdopodobnie nigdy by go nie dogonił w tym tempie, ale Nassie jakimś cudem domyślił się, że nie jest sam i przystanął. Queelo i tak zajęło chwilę, żeby do niego dotrzeć.

— Powinieneś odpoczywać — zauważył. — Wciąż nie wyglądasz najlepiej.

— Więc ty sobie możesz spać tylko po dwie godziny, ale ja mam odpoczywać przez wieczność?

— Ale ty jesteś ranny. Ja nie jestem. Poza tym przechodziłem wiele szkoleń z przetrwania. Nie przypominam sobie, żebym cię na nich widział. Czemu nie wrócisz i nie prześpisz się trochę?

— Bo nie.

Nassie nagle uśmiechnął się chytrze i Queelo już wiedział, że cokolwiek wyjdzie z jego ust, nie będzie miłe.

— Aż tak bardzo za mną tęsknisz, że nie chcesz nawet na chwilę zostać sam?

— Jak już chcesz wychodzić — syknął Queelo, mrużąc oczy — to zabieraj ze sobą swoje denerwujące koty. Nie chcą dać mi spokoju.

Wskazał na Echo, wciąż siedzącą na jego głowie, która miauknęła w odpowiedzi. Nassie zaśmiał się cicho i ostrożnie zdjął zwierzaka, żeby wziąć go w ramiona. Kotce jednak się to nie spodobało, uwolniła się i wylądowała na ziemi, sycząc ze złością. Zamachała swoimi cieniutkimi skrzydełkami, najwyraźniej je czyszcząc, po czym schowała się za nogami Queelo.

— To chyba już są twoje koty — zauważył Nassie z jeszcze większym rozbawieniem.

— Nie chcę ich, weź je sobie!

— To nie właściciel wybiera koty, tylko koty wybierają właściciela — oznajmił Nassie mądrym tonem, zaczynając się bawić złotym nożem. — Ale skoro nie chcesz opuścić mojego boku ani na chwilę, to chyba nici z moich planów łapania inferów. Chyba że… Hej, nie masz jakichś sposobów, żeby zwołać infery?

Queelo spojrzał na niego ze złością.

— Wiesz, jest taki stary, antyczny okrzyk, wzywający wszystkich w okolicy na imprezę nad martwym ciałem.

— Naprawdę?

— Nie! Niby skąd miałbym wiedzieć takie rzeczy, co? Myślisz, że są jakieś wielkie prawdy objawione, które wtłacza się inferom do głów przy przemianie? Że wiem wszystko o wszystkim, tylko dlatego, że jestem jednym z nich? Wiem mniej więcej tyle, co ty!

— Nie denerwuj się tak, tylko pytałem — prychnął Nassie, ale nie wyglądał na przejętego. — Nigdy nie rozmawiasz za dużo, więc wolę się dowiedzieć na zapas, jeśli jest coś, co mogłoby pomóc.

— Mam teraz lepszy słuch, o wiele lepszy niż ty kiedykolwiek będziesz miał.

— I urocze uszy! — zauważył Nassie, trącając dziwną kulkę na końcu ucha Queelo. Ten skrzywił się. — Nie wiem, do czego to służy, ale wygląda słodko!

— Nie rób tego więcej — syknął Queelo, odsuwając się od wojownika i odruchowo zasłaniając ucho. — Przeszkadzasz mi w nasłuchiwaniu.

— Więc to do nasłuchiwania — zainteresował się Nassie, znów podchodząc bliżej. — Interesujące. Chcę wiedzieć więcej.

— Nie ma „więcej”. To wszystko. Przestań tak na mnie patrzeć!

— Dlaczego? — mruknął Nassie, uważnie przyglądając się twarzy Queelo i odruchowo przysuwając się coraz bliżej. — Jakoś mocno ci to przeszkadza? Interesujące…

— Naruszasz moją przestrzeń osobistą.

— A więc przeszkadza.

— Tak. Odsuń się.

Nassie nie wyglądał, jakby zamierzał to zrobić, ale po chwili odpuścił. Całe szczęście. Queelo powstrzymał się od westchnięcia z ulgą i rozejrzał się po otoczeniu. Nigdzie nie słyszał niczego podejrzanego poza świstem wiatru. Jakieś zwierzęta grasowały też w gałęziach drzew, ale doskonale wiedział, że takie małe stworzonka nie będą w stanie pomóc. Nie żeby nie mogły mieć informacji, jednak im coś mniejsze, tym trudniej było to złapać. Nie było po co zawracać sobie głowy.

Obrócili się więc i wrócili do jaskini, ku niezadowoleniu Queelo. Sam chętnie przeszedłby się po okolicy, może nie tyle, żeby łapać infery, ale żeby po prostu sobie pochodzić. Nassie nie zamierzał jednak mu na to pozwolić. Złapał go za rękę tak mocno, że Queelo w żaden sposób nie był w stanie się go pozbyć i pociągnął za sobą w drogę powrotną.

— Tu może być niebezpiecznie — trajkotał, ignorując wkurzoną minę kolegi. — A skoro zamierzasz jak idiota wychodzić, będąc rannym, to znaczy, że trzeba cię pilnować. Może jutro pójdę na jakieś polowanie, jak już odpoczniesz. Czemu właściwie nie chcesz odpocząć? Raczej jak ktoś jest zmęczony albo ranny, to chce odpoczywać.

— Odezwał się.

— Może jaskinia jest dla ciebie za mało estetyczna — zakpił Nassie, przystając nad kępką jakichś kwiatków. Schylił się i zerwał jednego z nich, żeby go powąchać. — Możemy ją ładnie ozdobić.

— Naprawdę? — prychnął Queelo. — Nawet teraz?

— Chcesz? — Nassie obrócił się i podał mu kwiatka. — Mogę ci zebrać cały nawet cały bukiet, jeśli kwiaty są tym, czego potrzeba ci do szczęścia. Poustawiam je jakoś przy ścianach i od razu będzie ładniej! Nie uważasz?

— Nie? Ja nawet nie lubię kwiatów. Zajmują tylko miejsce.

— W takim razie następnym razem kupię ci jakieś złoto zamiast bukietu.

— Co?

— Co to jest? — zmienił nagle temat Nassie, zatrzymując się gwałtownie i wskazując palcem w stronę drzew niedaleko jaskini. — Widziałeś to? Coś tam było! Coś jasnego.

— Nic nie widziałem — powiedział Queelo, zgodnie z prawdą. A potem coś mu przyszło do głowy. — Ale powinieneś to sprawdzić. Może jakiś infer kręci się w okolicy. Masz okazję się czegoś dowiedzieć.

Nassie spojrzał na niego, unosząc brwi. Nie wyglądał na zadowolonego.

— Żebyś ty mógł się w tym czasie powłóczyć po okolicy samotnie? — zapytał z pewnym zirytowaniem w głosie. — Mowy nie ma. Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz. Wracamy.

Queelo jeszcze zamierzał protestować, ale wojownik zupełnie go zignorował. Siłą zaciągnął go do środka, usadził przy wygaszonym już ognisku i zaczął przeszukiwać kieszenie, żeby znaleźć kamienie, którymi wcześniej je rozpalił. Queelo chciał się podnieść i przesunąć gdzieś pod ścianę, ale kiedy tylko drgnął, Nassie rzucił mu ostre spojrzenie, więc powstrzymał się od tego. Nawet gdy poruszył się, żeby sięgnąć do torby, wojownik patrzył na niego krzywo.

— Przecież sobie nigdzie nie idę! — oburzył się Queelo. — Jaki masz problem?!

Nassie patrzył na niego chwilę bez słowa. A potem znienacka wyrwał mu torbę z rąk.

— Ej!

— Masz teraz odpoczywać — powiedział, odkładając torbę gdzieś na bok, poza zasięg rąk Queelo. — A nie bazgrać sobie w notatniku. To możesz zrobić, jak ci się wszystko pogoi. Albo pogoi przynajmniej częściowo. Tak, że nie będziesz się krzywił przy każdym kroku.

— Co… nie krzywię się! — zaprotestował natychmiast Queelo, krzyżując ręce. — Teraz to już przeginasz. Za kogo ty się uważasz, co?

— Po pierwsze: krzywisz się. Nie jestem ślepy. Jak tylko się podnosisz, to zaczynasz się przechylać na jedną stronę. Ba, nawet teraz jak siedzisz to to robisz.

Queelo nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Natychmiast się wyprostował, ale wtedy zorientował się, że w ten sposób potwierdził słowa Nassie'ego. Wojownik nawet uśmiechnął się nieco drwiąco.

— Zamknij się.

— Jeszcze nic nie powiedziałem.

— Ale chciałeś!

— No więc jest jeszcze po drugie — dodał Nassie, udając, że w ogóle nie przerywał. — I to drugie jest takie, że gdyby coś ci się stało z mojej winy, to twoja siostra i babcia by mnie zabiły. Jakkolwiek zabawnie jest irytować innych ludzi, tak wolę, żeby potem mnie za to nie zabijali. Więc będziesz tu siedział i się kurował.

Queelo nadal miał niezadowoloną minę, ale nie protestował dalej. Po prostu siedział i przyglądał się, jak wojownik rozpala na nowo ognisko, a potem odpędza koty, które próbowały ukraść płonące gałązki. Wyjął z torby Queelo kocyk.

— Czas na spanie.

— Nie jestem śpiący — zaprotestował Queelo, kiedy Nassie podszedł do niego. — Poza tym nie potrzebuję kocyka. Nie odczuwam zimna tak bardzo jak ty. Nawet ognisko mi niepotrzebne.

— Jakbyś nie potrzebował kocyka, tobyś go nie brał — prychnął wojownik i tak zarzucając mu materiał na ramiona i całkowicie przykrywając nim skrzydła. — Poza tym jest mięciutki, a chcemy cię utrzymać w dobrym nastroju, żebyś przestał się krzywić.

Uśmiechnął się radośnie i usiadł po przeciwnej stronie ogniska, nadal szczerząc zęby. Queelo się po prostu na niego patrzył, nie wiedząc, co powiedzieć. Nadal go irytowało to podejście. Za każdym razem, kiedy widział, jak Nassie się radośnie uśmiecha, miał ochotę podnieść się i odsunąć, jakby ta radość emanowała jakąś aurą, z którą nie chciał mieć do czynienia. Ba, zwykle to robił, ale podejrzewał że gdyby tym razem choćby się ruszył, od razu zostałby zasypany wyrzutami. Poza tym faktycznie był zmęczony. Nie był przyzwyczajony do swojej inferzej formy, więc nie miał pojęcia, jak powinien się poruszać. Skrzydła strasznie mu ciążyły, trochę jakby musiał nagle dźwigać jakiś ciężki mebel, który non stop próbował pociągnąć go w dół. Zwłaszcza że w jednym z nich wciąż miał ranę. Westchnął. Zwykle większość jego obrażeń goiła się w niemal błyskawicznym tempie, zwłaszcza kiedy były tak małe jak ta na skrzydle. Jednak ona z jakiegoś sposobu się nie zasklepiała.

— Może — odezwał się Nassie po dłuższej chwili ciszy, sprowadzając Queelo z powrotem na ziemię — skoro nie możesz spać, to powinienem ci opowiedzieć historyjkę na dobranoc.

Queelo drgnęła powieka.

— Może jeszcze kołysankę zaśpiewasz.

— Jeśli potrzebujesz, to mo…

— To była kpina!

— Mikky mi kiedyś powiedziała, że mam bardzo ładny głos jak śpiewam.

— Pewnie ładniejszy niż kiedy gadasz, bo wtedy nie trzeba słuchać tych bzdur.

— To zaśpiewać?

— Nie!

— W takim razie opowiem historię — odchrząknął i odchylił się nieco do tyłu. — Kiedyś wśród ludzi żył sobie odmieniec. Nie chciał, żeby ludzie dowiedzieli się, że jest inny od nich, więc próbował to ukrywać na różne sposoby. Ubierał się dziwnie. Próbował naśladować zachowania osób wokół. Nigdy się nie odzywał, jeśli koniecznie nie musiał. Dusił wszystko w sobie. Odpychał od siebie ludzi.

Queelo przewrócił oczami. To zawsze musiała być moralizująca historyjka z zakończeniem w stylu „bądź sobą”, po prostu musiała. Mimo tego nie przerywał.

— Aż w końcu został zupełnie sam. Nikt nie chciał do niego przychodzić, bo taki dziwny był. Zawsze siedział z boku. Po co rozmawiać z kimś, kto nie ma opinii na żaden temat i tylko przytakuje do wszystkiego, co usłyszy? Ale nadal trwał przy swoim, więc wszyscy o nim zapomnieli. I w końcu umarł, nikt nie postawił mu grobu, koniec.

— E… — Queelo zamurowało. — Co?

— Koniec — powtórzył Nassie, rozkładając ręce na boki. — To już cała historyjka! Możesz iść spać.

Queelo wpatrywał się w niego.

— Żartujesz sobie?

— Przecież nie chciałeś szczęśliwego zakończenia — prychnął wojownik, cmokając. — Widziałem to po twojej minie. Więc nie ma szczęśliwego zakończenia!

— Przestań sobie kpić.

— A więc jednak chciałbyś jakieś ładniejsze? — Nassie zakrył usta dłonią, żeby nie parsknąć śmiechem. Queelo zmrużył oczy. — No dobra, dobra, dokończę to inaczej, tylko tak na mnie nie patrz! No więc kiedy tak siedział sam, pogrążony w swoim smutku, zobaczył inną smutną osobę, siedzącą niedaleko niego, a że nie miał nic innego do roboty, to postanowił do niej podejść. Był to jakiś mały chłopiec, podobny do niego. „Dlaczego płaczesz?”, zapytał odmieniec, siadając obok niego. „Nikt mnie nie lubi, bo jestem inny”, odpowiedział mu chłopiec, podnosząc głowę. Chłopiec ten miał włosy pocięte strasznie nożyczkami i całą twarz popisaną pisakami, a malunki miały udawać bardzo brzydką bliznę, która znajdowała się wśród nich. Inne dzieci musiały mu naprawdę dokuczać. Tak więc odmieniec uznał, że pomoże chłopcu. Przecież dzieci bardziej się zastanowią, jeśli będą musiały mierzyć się z dwiema osobami, zamiast jednej, prawda?

Umilkł i spojrzał na Queelo wyczekująco. Jakby oczekiwał odpowiedzi. Jednak żadnej nie otrzymał. Wojownik westchnął z pewnym smutkiem i kontynuował.

— No więc dzieci, widząc, że ten dziwny chłopiec znalazł sobie towarzystwo, postanowiły sobie odpuścić. Odmieniec i chłopiec zaczęli się przyjaźnić i razem bawić. Ale pewnego dnia chłopiec spytał odmieńca: „Dlaczego ciebie nikt nie lubi? Przecież nie jesteś inny od nich”. Odmieniec się wtedy zmieszał. Nigdy nie mówił chłopcu, w jaki sposób jest inny, to nie było tak widoczne jak u chłopca i mógł to ukryć o wiele łatwiej od niego. Nawet nie chciał o tym mówić. Ale zanim cokolwiek powiedział, chłopiec dodał „Jeśli nie chcesz, nie musisz odpowiadać. Ale jakbyś kiedyś chciał, to nie będę się z ciebie śmiać”. Ładna jest moja historia?

Queelo zmarszczył brwi.

— Nie skończyłeś.

— Chyba mamy gości — oznajmił Nassie, wskazując gdzieś za plecy Queelo.

Obrócił się i ze zdziwieniem zauważył, że w kącie jaskini faktycznie ktoś był. Leżała tam dość duża kulka białego, lekko też niebieskawego futra, a z niej patrzyły na niego dwa ciekawskie oczka. Kiedy tylko infer zauważył, że jest obserwowany, oczy natychmiast zniknęły i można by pomyśleć, że to po prostu stos futra, które ktoś tam przypadkowo zostawił. Nie atakował, nie poruszył się, po prostu tam leżał w kompletnym bezruchu, udając, że nie istnieje.

— E… — Queelo nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Obrócił się z powrotem w stronę Nassie'ego. Który znowu uśmiechnął się radośnie i nawet zaczął machać ręką.

— Mówiłem, że kogoś widziałem w pobliżu — mruknął cicho, po czym zawołał wesoło na cały głos: — Hej, nieznajomy! Jak chcecie, to możecie z nami usiąść! Tak długo, jak nie macie żadnych złych zamiarów, to i my żadnych nie mamy!

Oczy znowu wyjrzały z tej futrzanej kulki razem z parą uszu. Infer wpatrywał się w nich chwilę, a kiedy nie zrobili zupełnie nic, w końcu podniósł się, odwijając się ze swojego puchatego ogona i ukazując niewielkie w porównaniu do niego ciałko. Queelo zamrugał. To nie był po prostu infer, to było jeszcze dziecko. Miał na sobie jakiejś marnej jakości ubranie, które niemal dosłownie na nim wisiało. Podszedł parę kroków bliżej, ale chyba bał się usiąść tuż obok nich. Wykonał jakiś gest rękoma. Queelo zmarszczył brwi, a infer powtórzył to samo.

— Oooooch — wydusił z siebie Nassie. — Rozumiem. Jesteś niemy?

Infer pokiwał szybko głową. Nassie przygryzł wargę.

— Nie znam za bardzo języka migowego. Nauczyłem się tylko alfabetu i paru słów jak „spacer” czy „uważaj”. Ty — obrócił się w stronę Queelo — nie znasz w ogóle, nie?

— Nawet jednej litery.

— Huh… to nie wiem, czy jakkolwiek się dogadamy — zauważył Nassie z wyraźnym smutkiem w głosie. — Literowanie wszystkiego raczej nie jest najlepszym pomysłem…

Zanim dokończył, infer znowu zaczął robić jakieś znaki rękoma, tym razem wolniej. Wojownik przyglądał mu się uważnie. Queelo też, próbując zgadnąć, o co w ogóle chodzi. Podejrzewał, że kiedy palce układały się w literę L albo O oznaczało to dokładnie tę literę, ale za nic nie potrafił odgadnąć innych. Po chwili infer skończył i schował ręce za plecami, a wzrok odwrócił i wpatrywał się teraz w pustą ścianę.

— Przedstawił się — wyjaśnił Nassie w stronę Queelo. — Nazywa się Dallou. Miło cię poznać! — zwrócił się z powrotem do Dallou. — Ja jestem Nassie, to mój przyjaciel Queelo, a te dwa niegrzeczne koty to Wąs, ten większy, i Echo, ta mniejsza. Możesz z nami zostać, jeśli potrzebujesz towarzystwa. Jesteśmy tu… e… tak jakby przejazdem.

Dallou zamrugał i przechylił głowę, w wyraźnie pytającym geście. Tego nie trzeba było nikomu tłumaczyć.

— Queelo jest ranny i czekamy, aż mu się zagoi.

To tylko wyraźnie jeszcze bardziej go zdziwiło. Sam chyba też doskonale zdawał sobie sprawę, że infery leczą się błyskawicznie z większości ran. Spojrzał na okrytego kocem Queelo, ale ten tylko wzruszył ramionami. Nie umiał tego wyjaśnić.

Nagle Nassie wydał z siebie okrzyk, znów zwracając na siebie całą uwagę.

— Mam pomysł, mam pomysł! Hej, Dallou, umiesz może pisać? Gdybyś pisał i potem nam pokazywał, byłoby szybciej, niż literowanie wszystkiego!

Biały lis wyglądał na zdziwionego tym pytaniem, ale pokiwał głową. Nassie więc sięgnął po torbę Queelo i wyjął z niej notatnik wraz z długopisem. Queelo zmarszczył brwi.

— Więc MNIE nie chcesz dać MOJEGO notatnika — zirytował się — ale zamierzasz go oddać każdemu innemu?

— Nie mogę mu go dać?

— Możesz. Ale nadal mnie irytujesz!

— Tobie notatnik nie jest potrzebny, żeby wyrażać pogardę wobec mnie — zauważył radośnie Nassie, wyciągając w końcu oba przedmioty w stronę nadal nieco skonfundowanego infera. — Masz, weź go. Jest trochę już zapisany i poozdabiany przez mojego kolegę, ale nadal jest tam pełno miejsca!

Dallou zawahał się, ale w końcu przyjął ten wątpliwej jakości prezent.

— Tylko jak zobaczysz jakieś jego sekrety — dodał Nassie, zniżając nieco głos — to nikomu ich nie pokazuj, bo się jeszcze obrazi.

— „Jakieś jego sekrety” — powtórzył po nim Queelo, udając jego głos. — Kto normalny zapisywałby swoje sekrety w miejscu, gdzie może je zobaczyć każdy.

— Też kiedyś miałem pamiętnik, w którym zapisywałem wszystko, co mi tylko przyszło do głowy. Kto mnie irytował, kogo lubiłem, kto mi się podobał…

— To NIE JEST pamiętnik!

— Był taki jeden uczeń, w klasie o dwa stopnie wyższej ode mnie. Był bardzo wysoki, miał głęboki głos, którego można było słuchać godzinami, a można było, bo często czytał dzieciom bajki w bibliotece, a jego włosy to w ogóle…

— NIKT cię nie pytał!

Dallou w ogóle nie zwrócił uwagi na ich wściekłą rozmowę, zamiast tego napisał coś w notatniku. Przez chwilę chyba się wahał, czy to pokazać, ale Nassie uśmiechnął się do niego przyjaźnie. Najwyraźniej to go przekonało. Przyjazny uśmiech, też coś. Nassie i tak non stop szczerzył zęby, co niby było w tym takiego wyjątkowego? Queelo odwrócił głowę. Irytujące.

— Pewnie, że możesz zostać! — powiedział wojownik, po przeczytaniu… cokolwiek Dallou mu napisał. — To nie jest tak, że jaskinia jest naszą własnością. Jeśli ci nie przeszkadza dwójka dziwaków, dwa szalone koty, zimna podłoga i tysiące zapisków na ścianach, to oczywiście, że możesz zostać!

— Kogo nazywasz „dziwakiem”? — syknął Queelo. — Ty jesteś tutaj największym!

— Owszem, jestem — zauważył radośnie, po czym roześmiał się. Śmiał się dobrą chwilę, zanim w końcu udało mu się uspokoić. — No ale chyba już pora na odpoczynek, nie? Wyglądasz na śpiącego, nasz mały gość zresztą też. — Uśmiechnął się w stronę Dallou, który usiadł już przy ognisku i ziewnął przeciągle. Pokazując przy tym też rząd ostrych kłów. — Idźcie spać, a ja pójdę na wartę, żeby sprawdzić, czy nic nie kręci się po okolicy.

— A ty kiedy zamierzasz spać? — zirytował się Queelo, patrząc na wojownika ostro. — Nie spałeś ostatniej nocy w ogóle, prawda?

— Mogę cię obudzić potem i ty weźmiesz wartę — prychnął Nassie, wzruszając ramionami. — Jakoś po północy pewnie. Nie będziesz musiał się tak o mnie martwić.

Wyszedł, a Queelo wpatrywał się w jego plecy oskarżycielsko, dopóki nie zniknął na zewnątrz. Obudzić. Znając tego złotego cwaniaka, to pewnie tylko kłamał, żeby uciąć rozmowę. Jeśli Queelo wstanie dopiero randem, z pewnością mu to wygarnie. I to jeszcze jak.

Dallou znowu złapał za notatnik i coś w nim napisał, po czym nieśmiało podetknął to pod nos Queelo. Ten zamrugał, po czym spojrzał na kartkę. Pod pytaniem „Czy mogę z wami trochę zostać? Tylko trochę?”, które prawdopodobnie zadał wcześniej Nassie'emu było drugie, tym razem skierowane do niego. „Jesteś zły?”.

— E… — Queelo zawahał się, odwracając wzrok. — Trochę jestem… ale nie na ciebie — dodał szybko. Spojrzał w stronę wyjścia. — Tylko na niego. Uważa się za najlepszego we wszystkim. „Wy idźcie sobie spać, a tymczasem ja nie będę spał trzecią noc pod rząd, bo jestem taki wspaniały, że to umiem”. Irytujące.

Dallou zamrugał i napisał kolejne zdanie.

„Martwisz się o niego?”.

Prychnął.

— Martwić? Po co miałbym się martwić? Ten złotooki dureń sam potrafi przecież o siebie zadbać. Jak coś go połamie, to nadal będzie się upierał, że wszystko zrobi najlepiej sam. Po co jakakolwiek pomoc? Jestem najlepszy i najwspanialszy, nie potrzebuję nikogo ani niczego.

„Brzmisz, jakbyś się martwił”, napisał jeszcze Dallou. Queelo drgnęła powieka, kiedy to przeczytał.

— Ale się nie martwię — znów się zirytował. — Mówię, że nie mam po co się martwić! Pan idealny się wszystkim zajmie sam, jakżeby inaczej! Wyjdzie z tym swoim idealnym wzrokiem, rozejrzy się, widząc wszystko, czego nikt inny nie widzi, a potem pozbędzie się wszystkiego, co stwarza zagrożenie, nawet się przy tym nie pocąc, ani nie brudząc. A potem tu wróci, ze swoim irytującym uśmiechem, którym obdarza po prostu każdego, zawsze ten sam, jakby się nie umiał po prostu uśmiechać inaczej, niż susząc wszystkie te białe zęby! Czemu zawsze to robi? To wygląda tak sztucznie! Dlaczego nie może po prostu się uśmiechnąć, bez pokazywania tego całego swojego uzębienia i oślepiania nim każdego? Wtedy nie wygląda tak fałszywie. A bez tej swojej idiotycznej fryzury i kiedy nie gada głupot, jest nawet całkiem…

Queelo nagle urwał, zdając sobie sprawę, co właśnie chciał powiedzieć. Co… co on chciał powiedzieć?!

— Znośny — dokończył szybko, widząc, że Dallou patrzy na niego pytająco. Odwrócił wzrok. — Znośny, to… to chciałem powiedzieć. Późno już — dodał nagle i dodał do tego udawane ziewnięcie. — Powinniśmy oboje iść spać. Jeszcze się nie wyśpimy. Dobranoc!

Odwrócił się szybko i zarzucił koc na głowę, zanim Dallou zdążył go zapytać o cokolwiek więcej. Nawet wtedy czuł, jak krew zaczyna mu napływać do twarzy i w duchu podziękował sobie, że w porę się powstrzymał, ale… to, o czym pomyślał, już nie umiało uciec z jego głowy. Nie. Po prostu nie! To było niemożliwe, żeby myślał coś takiego o tym idiocie. Nie lubił go! Ba, wręcz irytowało go jego zachowanie! To było niemożliwe, żeby… żeby…

Wziął głęboki oddech, czując, że serce zaczęło mu bić jak szalone. Przymknął oczy. Musiało być jakieś racjonalne wytłumaczenie, dlaczego akurat coś takiego przyszło mu do głowy. Musiało. Jeśli się trochę uspokoi, na pewno je znajdzie. Kolejny głęboki oddech. Nassie był irytującą osobą. Spóźniał się, uśmiechał złośliwie, robił innym na złość, non stop niszczył mu koszule. Oddawał mu większość zarobków ze spraw, kiedy te okazywały się w jakikolwiek sposób magiczne, przejmował się nim na tyle, że zorganizował całą tę wyprawę na poszukiwanie babci, ba, nawet uratował mu życie, zdając sobie sprawę, że Queelo był inferem. Od samego początku to wiedział… i nigdy nic z tym nie zrobił. A raczej zrobił. Nadal utrzymywał tę całą szaradę, samemu upewniając się, że nikt inny się nie zorientuje. To… to zdecydowanie było coś.

Wyjaśnienie takiej myśli było tylko jedno i nie podobało mu się one. Chciał je wyprzeć ze swojego umysłu i udawać, że wszystko jest jak dawniej, ale zwyczajnie się nie dało. Ścisnął mocniej krawędź koca. Naprawdę uważał, że Nassie nie jest aż taki zły. Że Nassie jest całkiem… całkiem uroczy.

Świat się kończył. Queelo naprawdę zadurzył się w tym kretynie.


Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.