Powrót do opowiadań

Złote Wojny


Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.


    • Arial
    • Times
    • Verdana
    • Georgia
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb

Rozdział XVI

Cmentarz

Dnia: 23 Września 31r.

Infery, na pierwszy rzut oka przypominające ludzi, jednak nimi niebędące. O niepokojącej aurze i sile większej niż ludzka.

Ich jest tu więcej.


Zaszyli się nieco głębiej w niepokojącym labiryncie i na pierwszej wolnej przestrzeni, którą znaleźli, rozłożyli resztki swojego obozu. Tym znalezienie drewna na opał razem nie byłoby problemem, ale w pobliżu takich ilości drzew nikt nie odważył się rozpalać prawdziwego ogniska. Mikky spróbowała zająć się leczeniem rannych, ale widać było, że nie posiadała aż tak eksperckiej wiedzy, by wszystkim całkowicie pomóc. Ihoo potrzebowała głównie odpoczynku, więc nad nią nie stała zbyt długo, ale Aiiry był w zdecydowanie gorszej sytuacji. Będąc tak długo samemu, zebrał trochę ran, poza tym był wycieńczony i prawdopodobnie głodny. Potrzebował szerszej opieki.

Queelo zdecydowanie sam powinien zrobić sobie przerwę na odpoczynek, skoro i tak musieli zostać tam dłużej. W końcu też był zmęczony, choć nie tyle fizycznie, ile psychicznie. To wszystko było nie na jego nerwy. Usiadł gdzieś pośrodku małego obozu i wyjął dziennik. Nie chciał tam za wiele pisać, ale zamiast tego zaczął bazgrać. Po prostu cokolwiek rysować, byle zająć myśli. Ponure konary drzew, szczeliny w suchej ziemi, magiczne ognisko czy nawet po prostu pozostałych członków wyprawy. Nie był artystą, ale coś takiego zwyczajnie go odprężało i pozwalało zająć czymś myśli.

Po zakończeniu amatorskiego leczenia Mikky wzięła na siebie największą część warty i chodziła wokół obozu, monitorując wszystko i wszystkich swoim złowrogim spojrzeniem. Nawet jeśli w pobliżu faktycznie byłyby jakieś infery, mogłyby się wystraszyć już na sam jej widok. Ta kobieta najwyraźniej była niezniszczalna. Queelo przypomniał sobie, że poprzedniej nocy także nie spała, i zmarszczył brwi. Ale chyba nie zamierzała znów zarwać nocy, prawda? Wciąż trwał dzień, ale z jej charakterem taki scenariusz mógł być możliwy.

W zasadzie przez większość czasu nic się nie działo. Wyglądało na to, że czymkolwiek by nie był ten dziwaczny las, panowała tam niezmierna cisza. Nassie rozmawiał przez chwilę o czymś z Alloisem, ale ten drugi najwyraźniej nie był zainteresowany rozmową i gdzieś odszedł. Nassie rozejrzał się. Mikky była zajęta. Ihoo i Aiiry spali, wykończeni. Queelo schował się za notatnikiem, również udając, że robi coś niezmiernie ważnego, ale najwyraźniej jego zdolności aktorskie były zerowe, bo Nassie natychmiast się dosiadł. Wciąż trzymał się za ramię i Queelo po prostu nie mógł się powstrzymać od złośliwego komentarza.

— Myślałem, że złota broń nie robi krzywdy ludziom — wypalił, zanim zdążył ugryźć się w język. — Jesteś aż taki kruchy?

— Zależy, co masz na myśli, mówiąc o „krzywdzie” — mruknął Nassie, pocierając ramię. — Złoto jest za słabe, żeby przebić się przez ludzką skórę, nawet to zaczarowane. Ale to nie znaczy, że jak uderzysz wystarczająco mocno, to nie zaboli. Pociski lecą dość szybko, wiesz.

— Złoto jest słabe, ale jakoś zabijacie nim infery — zauważył Queelo. — Jak to w ogóle działa?

— A co, zostajesz naukowcem? — zapytał zamiast tego Nassie, po czym zaśmiał się, widząc minę kolegi. — Żartuję! Weź czasem trochę wyluzuj, to ci dobrze zrobi, naprawdę. A co do tego — wzruszył ramionami — to kiedyś próbowano infery zabijać wszystkimi różnymi metalami i broniami, ale nie działało. Magią też, tylko je trochę otępiała. Więc jakiś naukowiec spróbował połączyć obie te rzeczy i wyszło na to, że wzmocnione magią złoto to jedyna rzecz, która na nie tak skutecznie działa. Chyba było też coś o tym, że czasem, jak się nie ma pod ręką złota, to zaczarowana miedź też może zadziałać, tylko że jest nią zdecydowanie trudniej. Ale głowy nie dam. Dawno o tym czytałem.

Queelo skinął głową na znak, że zrozumiał, i uznał to za koniec rozmowy. Wrócił do swojego rysowania. Spojrzał na jeden ze szkiców, po czym ze złością go skreślił. Był paskudny. Może jednak to zajęcie nie było aż tak odprężające, jak mu się wydawało.

— Też mnie kiedyś zastanawiało, dlaczego akurat złoto — odezwał się znów Nassie. Najwyraźniej dla niego rozmowa wcale nie była zakończona. — W końcu istnieje tysiące różnych metali, które, wydawałoby się, lepiej się nadają do czegokolwiek. Ale mam teorię na ten temat!

— Co mnie to obchodzi? — mruknął Queelo pod nosem, nawet się nie odwracając, ale Nassie udawał, że tego nie usłyszał.

— Myślę, że złoto w jakiś sposób może być fizyczną manifestacją magii, a zaczarowanie złota tak naprawdę nie jest żadnym zaczarowaniem, tylko uwolnieniem jego magicznego potencjału! Inne metale zadziwiająco ciężko zaczarować, bo magia się ich nie ima, więc to ma jakiś sens! To by też wyjaśniało, dlaczego osoby ze złotymi oczami mają zdolności, które można uznać za magię. Interesują mnie za to infery. Jeśli normalny człowiek spróbuje zjeść złoto, to dostaje choroby, bo jego organizm nie jest w stanie przyswoić więcej, niż już aktualnie ma w organizmie, i tak też powinien reagować każdy normalny organizm. To jest logiczne. Czytałem nawet, że kiedyś robili jakieś eksperymenty ze zwierzęciem jedzącym kamienie, że dali mu trochę złota, bo myślano, że ludzie go nie przyswajają przez formę. No i zwierzak chorował kilka dni potem i stwierdzili, że to nie wina formy, tylko samego złota. Próbowano to powtórzyć, ale w tamtym czasie zwierzęta zaczęły masowo znikać i nie było okazji.

— Co mnie to obchodzi? — powtórzył Queelo, tym razem głośniej, i odwrócił się, żeby spiorunować Nassie'ego spojrzeniem. — Wyglądam jak osoba, która chce rozmawiać o jakichś eksperymentach sprzed stu lat?

— No ale… to nauka!

— I co w związku z tym?

— Im więcej wiesz na jakiś temat, tym lepiej możesz sobie z tym poradzić! Nie chciałbyś wiedzieć, czym naprawdę są infery? Jak działają? Dlaczego robią to, co robią?

— A wyglądam, jakbym chciał? — zapytał Queelo, prezentując mu swoją najbardziej znudzoną minę. — Nie potrzebuję wiedzieć więcej, niż już wiem na ten temat. Jak sam zauważyłeś, nie jestem naukowcem. Ani tym bardziej wojownikiem. Co ma mnie to obchodzić?

— No bo… bo… to nauka?

— Której nie potrzebuję.

— Ale infery…

— Infery! — Aiiry obudził się i usiadł gwałtownie. Mikky natychmiast rzuciła się, żeby spróbować go z powrotem położyć, ale wojownik się nie dał tak łatwo. — Pełno inferów! Wyglądały jak ludzie, ale nie były ludźmi… nie jesteś inferem?! — zapytał, wskazując oskarżycielsko palcem na stojącą przy nim Mikky i próbując cofać się przed nią.

— Żadne z nas nie jest — zauważyła, nieco drwiącym tonem. — Nie sądzę, żeby infery były w stanie rzucać zaklęcia lecznicze. Raczej ich nie potrzebują. Uszkodzisz jeszcze bardziej swój organizm, jeśli nie odpoczniesz.

Aiiry nie słuchał, tylko teraz odwrócił się w stronę Nassie'ego i Queelo, siedzących na uboczu. Spojrzał na dwa koty, które ciągle trzymały się u boku wojownika.

— Infery! Ty… — wskazał teraz na Nassie'ego. — Też jesteś jednym z nich!

— Nie? — Nassie uniósł brwi. — Strzeliłeś do mnie ze złotej broni, idioto. Jakbym był inferem, to miałbym dziurę w ręce.

— Ty! — teraz Aiiry postanowił odwrócić się do Queelo, który odwdzięczył mu się martwym spojrzeniem. — Ty jesteś inferem!

— Oczywiście, że jestem — odparł bez żadnych emocji, przechylając głowę. — Chybabym o tym wiedział pierwszy.

— Uspokój się. — Nassie podniósł się ze swojego miejsca i podszedł do Aiiry’ego. — Jesteś bezpieczny. Powinieneś się położyć i odpocząć.

— Nic nie rozumiecie! — wykrzyknął Aiiry, ale, o dziwo, położył się posłusznie. Zaczął wymachiwać rękoma w stronę nieba. — One tu były. Wszystkie wyglądały jak ludzie, ale nie zachowywały się jak ludzie. Białe błyskawice na ich ciałach, szaleństwo w oczach i ostre zęby, którymi rozrywały się nawzajem. Nie chcę już żyć w takim świecie.

Nassie spojrzał pytająco na Mikky, ale ta tylko pokręciła głową.

Queelo zmarszczył brwi, po czym dodał krótką notatkę. Nassie natychmiast nachylił się, żeby ją sprawdzić, ale Queelo gwałtownie zamknął notatnik, uniemożliwiając mu to. Rzucił mu drwiące spojrzenie.

— Nie podglądasz, co?

— Moich słów nie chciałeś zapisywać — powiedział Nassie żałosnym tonem, próbując udawać smutnego. — A więc tak się mają sprawy? Ode mnie nie chcesz słuchać o inferach, ale kiedy zaczyna o nich mówić ktoś inny, to od razu zapisujesz?

— Jego słowa wydały mi się ciekawe do zapisania — rzekł chłodno Queelo, chowając notatnik do torby. — Twoje nie.

Nassie złapał się za klatkę piersiową, jakby te słowa autentycznie sprawiły mu ból.

— Łamiesz mi serce!

— Świetnie. To mnie zostaw.

Nassie zrobił minę, jakby to nie była ta odpowiedź, której oczekiwał, ale faktycznie się wycofał. W końcu! Queelo obserwował go chwilę, żeby się upewnić, że wojownik na pewno nie będzie go dłużej nękał. Spojrzał na Ihoo, ale jego siostra dalej spała w najlepsze. Przysunął się i odruchowo sprawdził jej czoło. Wciąż miała gorączkę, ale zdecydowanie niższą, co chyba oznaczało, że miała się lepiej. Nie miał siły na robienie cokolwiek więcej. Zawinął się w kocyk i położył obok siostry.

Noc była niesłychanie cicha, zdecydowanie najcichsza ze wszystkich dotychczasowych. Queelo podejrzewał, iż działo się tak dlatego, że on nie mógł spać, a tym samym i nie chrapał. Nassie w końcu zmusił Mikky, żeby się położyła, i teraz to on krążył bezszelestnie dookoła obozu, przeczesując teren. Wąs i Echo najwyraźniej same były zmęczone i niezbyt chciały mu towarzyszyć, więc, zamiast siedzieć na jego głowie albo ramionach, znalazły sobie miejsce gdzieś pomiędzy śpiącymi, zwinęły się w kłębki i tam też spały. Wszystko wydawało się w najlepszym porządku.

Więc dlaczego Queelo wciąż miał gdzieś z tyłu głowy przeczucie, że nic nie jest w porządku? Leżał od kilku godzin, próbując zająć myśli czymś innym, ale to uczucie wracało, za każdym razem coraz silniejsze. Może to nie z tym miejscem było coś nie tak. Może to był problem z nim samym?

Podniósł się po cichu, wciąż owinięty w swój koc. Sam nie wiedział, co właściwie chciał zrobić, po prostu stanął i spojrzał w niebo, przysłonięte niemal całkowicie przez drzewa. Jakby nie mógł tego zrobić na leżąco. Ostrożnie ominął wciąż śpiącą siostrę, a wtedy nagle do jego nogi podbiegł Wąs. Wyglądał na zdenerwowanego. Najpierw zaczął miauczeć, po czym złapał za nogawkę i zaczął ciągnąć.

— Co jest? — zapytał Queelo, próbując wyrwać nogę. — Przestań!

Nassie natychmiast podbiegł, zaalarmowany sytuacją. Schylił się, żeby zabrać swojego kota, ale ten nijak nie zareagował, a nawet wręcz przeciwnie, tylko zacisnął mocniej zęby na nogawce, nie zamierzając puścić. Na dodatek Echo też postanowiła wstać i pomóc koledze, bo zaczęła latać wokół głowy Nassie'ego, wydając z siebie jakieś żałosne dźwięki.

— O co ci chodzi? — warknął Nassie, próbując jakoś odgonić od siebie Zajadajkę. — Przestań!

Te hałasy w końcu obudziły i wszystkich innych. Popodnosili się, żeby rzucić kilka nienawistnych spojrzeń. Jednak zanim zrobili cokolwiek więcej, przerwał im wstrząs. Pnie zadygotały i zatrzeszczały. Queelo najpierw podniósł wzrok, ale gdy nadszedł kolejny wstrząs, zorientował się, że powinien skierować spojrzenie na ziemię. Wąs miauknął kolejny raz, po czym wspiął się po nogawce Queelo i skulił się wokół jego szyi.

— Trzęsienie ziemi! — krzyknął Nassie, na wypadek, jakby nie wszyscy jeszcze byli świadomi, co się dzieje. — Powinniśmy stąd uciekać!

Złapał Echo w ramiona i natychmiast rzucił się w stronę, z której przyszli, jednak wtedy nadszedł kolejny potężny wstrząs, a drzewa, dotąd ułożone w zgrabne przejście, zwaliły się i je zasypały. Nassie zatrzymał się gwałtownie.

— N-nie tą drogą — powiedział, próbując zachować spokój. — Na pewno da się znaleźć jakieś szybkie wyjście…

Queelo obrócił się, żeby sprawdzić pozostałe ścieżki, gdy ziemia znów się zatrzęsła. Cudem udało mu się utrzymać równowagę, ale z drzewami było gorzej. Jedno z nich zatrzeszczało zdecydowanie głośniej niż poprzednio, ześlizgnęło się z tego, na którym wcześniej się opierało i runęło w dół, kilka kroków od niego.

— Uważaj!

Queelo zdecydowanie zbyt późno zorientował się, że nie tylko jedno drzewo upadło, a zaczęło ich spadać o wiele więcej. Wszystko zaczęło się walić, jakby to był jakiś domek z kart. Nassie skoczył na Queelo, w ostatniej chwili ratując go od bycia zgniecionym. Wylądowali na ziemi, ale zanim zdążyli się z niej podnieść, ta znów się zatrzęsła. I zaczęła pękać. Jakkolwiek wcześniej była spękana od suszy, tak nagle zaczęły się w niej pojawiać coraz większe i większe szczeliny, jakby pod nią znajdowała się jakaś wolna przestrzeń.

Nassie zdążył wydusić z siebie tylko krótkie „O nie”, kiedy ziemia pod nimi zaczęła się sypać i spadli. Queelo odruchowo złapał się Nassie'ego, jakby ten umiał latać i mógł ich jakoś wyciągnąć z tej sytuacji, ale tak się nie stało. Spadali razem coraz szybciej i prawdopodobnie też obaj krzyczeli, ale świst wiatru zagłuszał wszystko. Wąs nadal był uczepiony jego szyi. Wczepił swoje pazury głęboko w bluzę Queelo i prawdopodobnie też w ciało. Echo szybko gdzieś odleciała przed upadkiem.

W pewnym momencie, Queelo nawet się nie zorientował kiedy, Nassie złapał go mocniej i jakimś cudem obrócił w powietrzu tak, że teraz to on był u dołu. Wpadli w jakieś gałęzie, poobijali się o nie wiele razy, aż w końcu wylądowali na ziemi. Dla Queelo był to wyjątkowo lekki upadek jak na taką wysokość. Dla Nassie'ego już mniej, biorąc pod uwagę, że nie tylko uderzył o grunt plecami, co jeszcze ktoś walnął w niego. Wojownik wydał z siebie jęk bólu, a Queelo natychmiast się podniósł.

— O Boże, przepraszam! — wydusił z siebie, klękając przy nim. — Żyjesz jeszcze?

Nassie kaszlnął kilka razy, więc chyba żył. Powoli otworzył oczy i podniósł się do pozycji siedzącej. Jego twarz wyglądała, jakby zamierzał się uśmiechnąć w ten swój irytujący sposób, ale nie miał na to siły, więc tylko lekko uniósł jeden kącik ust.

— Dobrze, że są tu te drzewa — powiedział słabo. — Inaczej faktycznie mógłbym nie żyć… Plecy mnie bolą, ale chyba… chyba nic nie złamałem. — Zmrużył oczy i skupił spojrzenie na Queelo. — Tobie nic nie jest?

— Zadrapania.

— Dobrze. Wąs chyba… gdzie jest Echo?

Queelo i Nassie rozejrzeli się po okolicy, ale małej Zajadajki nigdzie nie było widać. Queelo spojrzał w górę, ale ledwo widział szczelinę, przez którą spadli. Była tak wysoko! Na dodatek już w większości została przysypana przez drzewa. Jak to się stało, że i one nie spadły? Zmarszczył brwi. Chociaż może to lepiej, że nie spadły. Gdyby zostali nimi przygnieceni, to dopiero byliby martwi. Tyle wagi z takiej wysokości. Te pnie przynajmniej z tonę musiały ważyć.

— Tylko część ziemi się skruszyła — zauważył Queelo. — Jak to możliwe?

Poszukał wzrokiem małej kropki, jaką mogła być Echo, ale nigdzie jej nie zauważył.

— Twój kot chyba został na górze z całą resztą.

— A ledwo co się znaleźliśmy wszyscy. — Nassie wydał z siebie dźwięk, który był chyba czymś między śmiechem a czkawką. — Ależ mamy szczęście.

Spróbował wstać, ale chyba jednak sobie coś zrobił, bo nie był w stanie podnieść się sam. Queelo przewrócił oczami i mu pomógł. Nassie oparł się na nim, tak, że aż Queelo musiał się schylić. Nie zwracał jakoś wcześniej uwagi na wzrost i dopiero teraz zorientował się, jaki Nassie jest niski. Może nie jakoś bardzo, ale wciąż był niższy niż Queelo. Nie powiedział tego jednak na głos, doskonale pamiętając, jak wojownik złościł się za każdym razem, gdy ktoś mu przypominał o tym, jak niski był kiedyś.

— Co… co powinniśmy zrobić? — zapytał Queelo, nie bardzo wiedząc, co dalej. Raczej nie było żadnej możliwości, żeby jakkolwiek wspięli się z powrotem na górę.

Znaleźli się w jakimś ponurym lesie, który najwyraźniej wyrósł w czymś na kształt jaskini. O ile można było takie podziemne pomieszczenie jaskinią nazwać. Było ogromne. Rozglądając się, Queelo nie był w stanie zobaczyć jego ścian, choć to mogła być też wina drzew. Aczkolwiek, jeśli przyjrzał się bliżej, to i las, w który wlecieli, nie był jakiś wielki. Mieli szczęście, że spadli akurat tam.

— Czekać na kontakt Alloisa, tak myślę — odpowiedział mu spokojnie Nassie. Jego głos nadal był słaby. — Mam nadzieję… że reszcie nic nie jest… te pnie…

Queelo zmartwił się jeszcze bardziej. No tak, przecież tam była jego siostra! Co, jeśli została przygnieciona, a jego nie było tam, żeby jej pomóc? W normalnych okolicznościach pewnie nie musiałby się o to martwić, w końcu była na tyle zwinna i silna, żeby poradzić sobie ze wszystkim sama, ale przecież to nie były normalne okoliczności. Miał ochotę natychmiast jakoś dostać się na górę i zobaczyć, czy wszystko z nią w porządku. Jedyny problem polegał na tym, że nie było jak.

Ziemia znów się zatrzęsła, choć zdecydowanie słabiej. Kilka grudek ziemi odłamało się z sufitu. Cokolwiek wywoływało te wstrząsy, już najwyraźniej powoli znikało. Queelo jakoś nie sądził, by przyczyny tego były naturalne. W okolicach miasta nigdy wcześniej nie było trzęsień ziemi.

— Mamy tak po prostu tu stać? — zapytał Queelo po chwili, ale wtedy przerwał mu Wąs. Kot nagle podniósł się i zeskoczył na ziemię, po czym pomknął między drzewa. Niewiele myśląc, Nassie ruszył za nim, co znaczyło, że Queelo nie miał wyboru i też musiał iść.

Przeszli zaledwie kilkanaście kroków, zanim zobaczyli znów Wąsa. Stał przy jakiejś kłodzie, która najwyraźniej też musiała spaść z powierzchni i miauczał w ich stronę. Queelo nie od razu zrozumiał, o co chodziło kotu, ale Nassie miał szybszy umysł. Wydał z siebie jakiś zduszony dźwięk i natychmiast puścił Queelo, żeby klęknąć na ziemi. Właściwie to w zasadzie na nią upadł, nie mogąc ustać, ale wyglądało na to, że to też chciał zrobić. Podniósł owo drewno i dopiero wtedy Queelo zorientował się, co się stało.

Echo nie została na górze. Kiedy próbowała odlecieć, najwyraźniej jeden z kawałków musiał ją uderzyć i ściągnąć na dół. Nassie uwolnił kotkę, ale trudno było powiedzieć, żeby była w dobrym stanie. Cała tylna część jej ciała oraz jedno ze skrzydeł były zgniecione. Poza tym w ogóle się nie ruszała. Nassie zrobił ruch, jakby chciał wziąć ją w ramiona, ale się rozmyślił.

— Niee — załkał żałośnie. — Moja biedna Echo! Nie możesz teraz umierać! Ty nie umierasz, otwórz oczy, proszę!

Queelo przewrócił oczami.

— Uspokój się.

— Jak możesz być taki bez serca! — wykrzyknął płaczliwie Nassie, odwracając się do niego i obdarzając go wściekłym spojrzeniem. Miał łzy w oczach. — To była moja przyjaciółka, a ty… ty…

— To infer.

Queelo otworzył swoją torbę, ale okazało się, że oprócz dziennika nie zostało w niej absolutnie nic innego. Najwyraźniej wszystko musiało mu wypaść gdzieś po drodze. Szlag.

— No i co z tego, że infer?! — zezłościł się jeszcze bardziej Nassie. — To co, to znaczy, że nie mogę przeżywać, bo tobie się to nie…

— Nie masz może jakichś monet?

— Ty jesteś jakiś nienormalny! Dlaczego niby w takim momencie…

— Jakbyś się na chwilę zamknął i pomyślał — warknął Queelo, mając dość tego krzyku — tobyś sobie przypomniał, że infery mogą się regenerować, jeśli zjedzą wystarczająco dużo złota. Więc, zamiast się mazać bez sensu, to przeszukaj kieszenie i jej do cholery pomóż. Poza tym to Zajadajka. Je przecież musieliście trzy razy trafiać, żeby zabić. Od tego nie umrze!

Nassie otworzył szerzej oczy, jakby dopiero teraz to do niego dotarło i natychmiast zaczął przeczesywać wszystkie możliwe kieszenie w swoim mundurze, a trochę ich miał. Wyglądało jednak na to, że, tak samo, jak i Queelo, był całkowicie spłukany. Rozejrzał się rozpaczliwie dookoła, jakby w ten sposób mógł znaleźć złoto, ale nawet jeśli jakieś tam było, to musiało być naprawdę dobrze schowane.

— Nie… nie mam żadnego…

Wyglądało na to, że znów zamierzał się załamać. Queelo patrzył na niego przez chwilę, samemu zastanawiając się, co powinien zrobić w tej sytuacji.

— Zdejmuj marynarkę — powiedział nagle.

Nassie spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— Co?

— Zdejmuj.

Wojownik wyraźnie nie rozumiał, ale nie zamierzał protestować i posłusznie wykonał polecenie. Queelo klęknął obok niego, biorąc ubranie w ręce. Och, to będzie wielka szkoda. Nie zastanawiając się zbyt długo, pociągnął za rękaw i oderwał go od reszty, po czym zaczął rozdzierać na mniejsze kawałki. Nassie wyglądał na jeszcze bardziej skonfundowanego i przyglądał się w milczeniu, jak jego marynarka zmienia się w kupkę strzępków. Queelo oderwał też drugi rękaw, po czym zabrał się za kołnierz. Kiedy w końcu uznał, że ma wystarczająco dużo kawałków, odrzucił resztę materiału gdzieś na bok. Niewiele go zostało.

Wziął jeden ze strzępków i podsunął go pod nos Echo. Przez chwilę nic się nie działo, ale potem kotka delikatnie się ruszyła, otwierając pyszczek. Queelo pozwolił jej zjeść trzymany kawałek i podał kolejny. Dopiero wtedy na twarzy Nassie'ego pojawiło się zrozumienie.

— No jasne — powiedział cicho pod nosem. — Złoto w materiale. Zapomniałem.

— To nie będzie najsmaczniejszy posiłek w jej życiu — zauważył Queelo z pewną kpiną. — Wiedziałem, że któryś z was, złotych idiotów, musiał wymyślić coś takiego. Wplatanie złota w materiał, jakby wam nie wystarczyła złota broń. Myślę, że możecie mieć jakieś problemy z głowami.

— Ale to specjalnie…

— Doskonale wiem czemu. Co nie zmienia faktu, że to idiotyzm. Powinno być z nią dobrze — dodał, częstując kotkę ostatnim kawałkiem materiału. Spojrzała na niego z czymś, co chyba można było nazwać wdzięcznością i ostrożnie zwinęła się w kłębek, żeby zregenerować siły.

Queelo odwrócił się do Nassie'ego i zobaczył, że ten również patrzy się na niego dziwnie. Podejrzanie uważnie.

— Coś ci nie pasuje w mojej twarzy? — zapytał, odsuwając się nieco. Nie mógł znieść tak skoncentrowanego spojrzenia z tak bliska.

Nassie uśmiechnął się nieznacznie.

— Dziękuję.

Sięgnął po swoją marynarkę, a raczej to, co z niej zostało. Spojrzał żałośnie na resztki materiału.

— Cóż, tego już raczej nie będę mógł nosić. Chyba że jako pasek. Hej, Wąs — odwrócił się do kota, który wciąż siedział z boku — nie jesteś może głodny? M-m-masz, zjedz sobie.

Podetknął kotu materiał pod nos. Ten co prawda złapał go w zęby, ale nie wyglądało na to, by faktycznie zamierzał zabrać się do jedzenia. Zrobił kilka kroków i podał resztki Queelo, który prychnął i wcisnął je do torby.

— Jak mówiłem, to nie jest dla nich jakieś mocno smaczne jedzenie. Dopóki nie będą umierać, to tego nie tkną.

— Dz-dz-dziękuję — powtórzył Nassie, szczękając zębami. Queelo spojrzał na niego. Wojownik powoli zaczynał się trząść. — I prze-e-epraszam, że na ciebie na-a-akrzyczałem.

— Coś ci jest?

— T-tylko trochę mi zi-zi-zimno. — Objął się rękoma i zaczął pocierać ramiona. — Albo m-m-może bar-r-r-r-rdziej niż trochę. T-t-ty nie czujesz t-t-t-tego zim-mna?

Queelo wciąż był owinięty swoim ciepłym kocem, który jakiś cudem nie odleciał w trakcie upadku, więc oczywiście, że nie czuł aż takiego zimna. Zawahał się chwilę. Sam wolałby nie marznąć, to nie było przyjemne uczucie, ale pozwolić, żeby ten idiota umarł z zimna, też przecież nie mógł. Ile musiałby się tłumaczyć po powrocie do miasta! Na pewno wyrzuciliby go z pracy, nawet jeśli to nie byłaby jego wina.

Przysunął się więc bliżej, ku zdziwieniu Nassie'ego, i niechętnie oddał mu część swojego koca. Wojownik chyba się tego nie spodziewał, ale przyjął go i przysunął się jeszcze bliżej. To już było zbyt blisko. Queelo odwrócił się szybko i usiadł do niego plecami. Nassie wydał z siebie jakiś nieokreślony dźwięk.

— Myślałem, że chcesz się podzielić ciepłem.

— Nawet o tym nie myśl — syknął Queelo. — I tak już jesteś za blisko.

— Naprawdę nie myślałeś, żeby z tymi problemami iść do psychologa? — zapytał Nassie dziwnie poważnym tonem. — Wiesz, to nie jest całkowicie normalne…

— Po prostu nie lubię, jak ktoś mi się wpycha w przestrzeń osobistą — zezłościł się Queelo, odwracając do niego głowę na tyle, na ile mógł. — To takie dziwne, że chcę być sam? Może po prostu nie lubię ludzi! Zachowujecie się, jakbyście nie umieli myśleć, a jednocześnie uważacie się za najmądrzejszych na świecie! To irytujące!

— No ale…

— Co „ale”?!

— Też się cały trzęsiesz z zimna.

Doprawdy? Queelo spojrzał odruchowo na swoje dłonie i faktycznie drżały. Ale przecież sam jakoś nie czuł tego zimna, więc niby jak to było możliwe? Ba, w ogóle sobie nie zdawał sprawy, że się trząsł. Zanim jednak zdążył się nad tym bardziej zastanowić, Nassie już wysunął własne wnioski i postanowił działać. Obrócił się i zamknął go w uścisku tak mocnym, że Queelo uciekło wszelkie powietrze z płuc.

— Co… robisz…? — wydusił z siebie, próbując brzmieć na wściekłego, ale ledwo mógł choćby mówić. Zawsze wiedział, że Nassie ma trochę siły, ale nie że aż tyle!

— Ogrzewam cię — odpowiedział spokojnie wojownik. — Nie chcę, żebyś zamarzł. Albo żebym ja zamarzł, zanim nas znajdą. Też masz wrażenie, że robi się coraz zimniej?

Chciał zaprotestować, ale faktycznie temperatura wokół jakby zaczęła spadać, a ich oddechy powoli zmieniać się w parę. Queelo odruchowo objął Nassie'ego ręką i natychmiast się za to skarcił w myślach, jednak na odwrót było już za późno. Przynajmniej wojownik nieco poluźnił uścisk, tak że Queelo mógł znowu oddychać. Wciągnął głęboko powietrze i natychmiast tego pożałował, bo było lodowate. Jakim cudem coś mogło tak szybko zmienić temperaturę?

Wąs wspiął się po nich i znów owinął niczym szalik wokół szyi Queelo, jakby sam również chciał się ogrzać. Echo też się podniosła i niezdarnie zbliżyła się do nich, żeby wspiąć się na szyję Nassie'ego. Siedzieli tak przez chwilę w ciszy, próbując nie umrzeć, zamienieni w lodowe sople.

— Może powinniśmy się ruszyć? — zaproponował w końcu Queelo. — Nie wygląda na to, żeby ktokolwiek zamierzał się skontaktować. Powinniśmy poszukać wyjścia…

— Ćśśś — uciszył go nagle Nassie, zakrywając mu usta dłonią. Queelo spojrzał na niego ze złością. — Coś tu idzie.

Queelo nastawił uszy i faktycznie usłyszał jakieś bardzo cichutkie kroki. Razem z Nassie'em niezdarnie się podnieśli, ale wojownik nie zamierzał go puścić, więc wciąż tkwili w uścisku. Queelo zaczął się zastanawiać, czy by go nie odepchnąć, ale wokół wciąż było lodowato i pozbawienie się jednego ze źródeł ciepła raczej nie było najrozsądniejszym krokiem.

W dali pojawiła się jakaś sylwetka, która zdecydowanie zmierzała w ich stronę. Szła spokojnym, zrelaksowanym krokiem. Kimkolwiek nie była ta osoba, raczej nie chciała ich zaatakować, ale Nassie i tak uwolnił jedną rękę i sięgnął po miecz, tak na wszelki wypadek. Nie podnosił go, jednak z całą pewnością był przygotowany do walki.

Im bliżej była, tym więcej szczegółów Queelo dostrzegał. Była to średniego wzrostu kobieta, ubrana w jakiś gruby płaszcz i z czapką na głowie, spod której wytykały krótkie, rude włosy. Jej skóra była zaskakująco blada. Poruszała się, jakby ważyła tyle, co piórko. Uśmiechała się nieznacznie, kierując się w ich stronę. Zatrzymała się kilka kroków od nich.

— Cześć! Co tu robicie? — zapytała, lekko zdziwiona. — Nikt tu nigdy nie przychodzi. Ojej, chyba wam zimno! — zauważyła, zakrywając usta dłonią. Nosiła futrzane czarne rękawiczki. Skąd wytrzasnęła jakiekolwiek futro w tej okolicy? — To pewnie znowu ten Abbiro się krząta w okolicy! Ojoj, chodźcie lepiej, niedaleko są jaskinie, można się w nich ogrzać!

Queelo i Nassie spojrzeli po sobie. Już mieli do czynienia z kimś, kto próbował udawać człowieka, a potem prawie ich pozabijał.

— Przepr-r-raszam bardzo, że zapytam — odezwał się Nassie, próbując nie szczękać zębami. — Ale czy ty… j-j-jesteś człowiekiem?

— Człowiekiem? — Zaśmiała się cicho. — Na Smoka, nie wygłupiaj się! Ludzie nie byliby w stanie przeżyć w tym miejscu! Żadnego nie było tu od lat, nie przejmuj się! Chodźcie, chodźcie, zanim zamarzniecie na dobre. Aloziee by nie chciała ogarniać kolejnych trupów na tym cmentarzu. To dla niej takie przykre.

Powiedziała to spokojnie, ale przekaz był jasny. Queelo nie wahał się dłużej. Już wolał się narazić na atak kolejnego infero-człowieka, niż zamarznąć na śmierć i to jeszcze w takim towarzystwie! Nassie chyba myślał podobnie, bo ruszył szybko przed siebie, prawie zaczynając ciągnąć kolegę. Kobieta uśmiechnęła się do nich, a Queelo dopiero wtedy zobaczył, że zamiast zwyczajnych zębów, miała setki malutkich kłów. Jak mógł tego wcześniej nie dostrzec?

Świat z dnia na dzień stawał się coraz straszniejszy.


Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.