Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.
Był tak bardzo zmęczony, a każdy mięsień w jego ciele płonął bólem. Dlaczego to wszystko nie mogło się po prostu skończyć? Leżał skulony w ciemności, mając nadzieję, że w końcu nadejdzie koniec. Był przytomny, ale nie mógł się poruszyć ani tym bardziej otworzyć oczu. Mógł tylko leżeć i rozmyślać jak wszystko zepsuł. Nie mógł nawet płakać.
To nie tak wszystko miało się potoczyć! Nikt miał o tym nie wiedzieć. Tyle lat utrzymywania pozorów, zachowywania się jak normalny człowiek, tyle lat starań i wszystko poszło na marne! Chciał być po prostu normalny. Chciał po prostu żyć tak normalnie, jak się dało. Dlaczego zawsze wszystko musiał psuć? Dlaczego nic mu nigdy nie wychodziło?
Nie wiedział, gdzie ani jak długo w ogóle leżał. Pamiętał jedynie, że leciał, a potem zupełną pustkę, aż do momentu, kiedy obudził się w mroku, nie mogąc zrobić absolutnie nic. Nie wiedział, gdzie jest, nie miał pojęcia, która jest godzina ani co się wokół niego dzieje. Miał tylko nadzieję, że udało mu się odlecieć gdzieś bardzo daleko, gdzie nikt go nie znajdzie.
Powoli pozostałe zmysły zaczęły do niego powracać. Przytłumiony świst wiatru docierał do jego uszu, zupełnie jakby dochodził z zewnątrz, a on sam leżał w jakimś pomieszczeniu. Nie mógł sam tu wylądować, nie było takiej fizycznej możliwości. Coś było nie tak. Z bliższej odległości dochodził trzask ognia i coś jakby… przez chwilę nie umiał tego określić. Nucenie?
Otworzył oczy i podniósł się szybko do pozycji siedzącej. Całe jego ciało zapłonęło od tego ruchu i natychmiast tego pożałował.
— Nie! — krzyknął ktoś natychmiast. — Nie ruszaj się, tylko się bardziej pokaleczysz!
Queelo obrócił głowę, pomimo tego, że doskonale rozpoznał ten głos. Nassie przeskoczył przez całą długość jaskini i natychmiast znalazł się obok niego.
— Co…?
— Spadłeś i się połamałeś — wyjaśnił szybko Nassie, zmuszając go, żeby z powrotem się położył, po czym zaczął sprawdzać bandaże. — Strasznie trudno jest cię poskładać.
— Co ty tu robisz?
Nassie spojrzał na niego ze zdziwieniem, jakby nie zrozumiał pytania.
— Przyleciałem tu… razem z tobą? Wiesz, jak ciężko jest się trzymać kogoś za nogę, kiedy ten ktoś leci i nie spaść? Umieranie od upadku nie jest fajne.
Queelo zamrugał. A więc to dlatego czuł się, jakby niósł ciężar dwóch osób. Nie dlatego, że był zmęczony, po prostu faktycznie ciągnął ze sobą kogoś jeszcze. Jak mógł tego nie zauważyć? Jakim cudem w ogóle coś takiego mu się udało? Głowa zaczęła go boleć od tego myślenia. Znów chciał się podnieść, ale wtedy natrafił na wściekłe spojrzenie Nassie'ego, który przytrzymał go za ramię.
— Nie po to cię składałem — oznajmił ze złością — żebyś teraz znów się połamał. Trochę szacunku do mojej pracy!
Jego mina była poważna. Przytrzymał Queelo jeszcze przez chwilę, a kiedy już upewnił się, że ten nie ruszy się, dopiero wtedy go puścił. Queelo obserwował go uważnie, gdy Nassie usiadł przy ognisku i zaczął dźgać ogień patykiem. Zachowywał się tak… normalnie. Jakby nic wielkiego się nie stało.
— Dlaczego…? — wydusił Queelo. Nassie spojrzał na niego, unosząc brwi. Chyba nie zrozumiał pytania. Queelo więc zmusił się, żeby wypowiedzieć całe zdanie. — Dlaczego mi pomagasz?
Na twarzy Nassie'ego pojawiła się jeszcze większa konsternacja. Rozejrzał się, zupełnie jakby Queelo mógł kierować to pytanie do kogoś innego, a kiedy nie znalazł nikogo, spojrzał znów na niego.
— No… jesteśmy przyjaciółmi? — powiedział tonem, jakby sam nie był tego pewien. Podrapał się po głowie. — Jesteśmy, no nie? Przyjaciele sobie pomagają.
Uśmiechnął się nieśmiało, zupełnie jak nie on. Chyba chciał jeszcze coś powiedzieć, ale przerwało mu miauczenie. W wejściu jaskini pojawił się Wąs, nie przestając hałasować. Nassie natychmiast wstał i podbiegł do niego. Kot wspiął się na jego ramię i miauknął mu prosto w ucho. Nassie podrapał go po głowie.
— Dobra robota — mruknął, podchodząc do wyjścia jaskini i wyglądając na zewnątrz. — Jeszcze tylko trzeba poczekać na Echo. Powinna zaraz być.
Wąs miauknął jeszcze raz i zeskoczył na ziemię. Podszedł do ogniska i trącił je łapą, jakby chciał sprawdzić, czy ogień jest wystarczająco gorący, po czym zwinął się w kulkę i poszedł spać. Nassie jeszcze chwilę stał w wejściu, obserwując uważnie otoczenie. Chyba nie znalazł niczego wyjątkowego, bo wrócił się i usiadł obok swojego zwierzaka.
— Okolica nie jest zbyt przyjazna — wyjaśnił, widząc pytające spojrzenie Queelo. — Wysłałem je na zwiady, żeby sprawdziły, czy coś niebezpiecznego nie ma przypadkiem w pobliżu gniazda. Wtedy mielibyśmy pecha. Ale jak na razie nie ma się czym martwić. Nadal marnie wyglądasz — dodał, przechylając głowę. — Powinieneś coś zjeść.
— Nie jestem głodny — powiedział odruchowo Queelo, ale wtedy odezwał się jego żołądek. Nassie spojrzał na niego z politowaniem.
— Nie umiesz kłamać. Poza tym potrzebujesz się zregenerować, nie? To tym bardziej powinieneś coś zjeść. Czekaj, czekaj, nie wstawaj znów tak szybko, jeszcze coś sobie zrobisz! Pomogę ci!
Zanim Queelo zaprotestował, Nassie już znalazł się obok niego i powoli pomógł mu się podnieść do pozycji siedzącej. Tym razem nie zabolało to aż tak, co nie oznaczało, że nie zabolało w ogóle. Skrzywił się. Naprawdę dziwnie było mieć skrzydła. Nie mógł tego nazwać przyjemnym uczuciem, ale mocno koszmarnym także nie. Po prostu był to dodatkowy ciężar, który w tamtym momencie nie sprzyjał jego plecom. Poza tym jedno z jego skrzydeł było zdecydowanie cięższe, niż powinno. Obrócił głowę i uniósł je lekko, żeby się mu przyjrzeć. Było owinięte nieco zakrwawionym bandażem.
— Wpadłeś w drzewo — wyjaśnił Nassie, masując się po karku. — Miałeś szczęście, nadziałeś się tylko skrzydłem, reszta to raczej małe zadrapania. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem, że infery można tak łatwo zranić.
Queelo wciąż przyglądał się skrzydłu.
— Ja też nie — przyznał po chwili milczenia. W końcu je opuścił i ułożył na ziemi.
Zapanowała niezręczna cisza. Queelo rozejrzał się szybko i niedaleko znalazł swoją torbę. Jej pasek był rozerwany, ale cała reszta wyglądała na nienaruszoną. Przysunął ją do siebie i sprawdził zawartość. Na całe szczęście nic z niej nie ubyło. Jego dziennik wciąż tam leżał. Spod niego wychynęły też resztki marynarki Nassie'ego. Ominął je wzrokiem i sięgnął po złoto, leżące wciąż na kocu. Nie miał go za wiele, ale powinno mu na jakiś czas wystarczyć.
Odgryzł kawałek, czując dziwne dzwonienie w zębach. Wciąż żadnego smaku. Sam nie wiedział, dlaczego za każdym razem oczekiwał czegokolwiek innego. Wziął kolejny gryz, zanim jeszcze połknął poprzedni, a wtedy jego wzrok trafił na Nassie'ego. Wojownik przyglądał mu się uważnie.
— Co? — zapytał, szybko przełknąwszy wszystko. — Czemu się tak patrzysz?
— Co? — Nassie dopiero po chwili wyrwał się z transu, po czym szybko odwrócił głowę. — Ja… nic. Nic! Po prostu się zamyśliłem! Nieważne!
Queelo uniósł brwi w zdziwieniu. Zupełnie tego nie rozumiał, ale nie chciało mu się nad tym jakoś dłużej zastanawiać. Wąs podniósł się i przysunął trochę bliżej. Najwyraźniej też był głodny. Queelo wcale mu się nie dziwił. Rzucił mu jedną z grudek, a kot zamiauczał w podzięce i również zabrał się za jedzenie. Przynajmniej jednemu z nich smakowało. Queelo czuł się, jakby zjadał kamienie, co w sumie nie było mocno dalekie od prawdy.
— Może chcesz do tego wody? — zapytał nagle Nassie, najwyraźniej widząc, jak jego kolega się krzywi. — Widziałem gdzieś w pobliżu jezioro. Mogę spróbować trochę przynieść.
Queelo spojrzał na niego dziwnie.
— Dlaczego taki jesteś?
— Co? — Nassie zamrugał ze zdziwieniem. — Jaki? Coś ze mną nie tak?
— Zawsze zachowujesz się, jakby się nic nie stało! Niezależnie od sytuacji!
— Ale… co się teraz takiego stało? — Nassie zmarszczył brwi, zupełnie nie rozumiejąc sytuacji. Rozejrzał się po jaskini. — Przecież nic się nie dzieje. Wszystko jest w porządku. Na pewno dobrze się czujesz?
— Nie, nie czuję się dobrze! Mam dziurę w skrzydle! Ba, mam w ogóle skrzydła, zauważyłeś? Bo jestem inferem! Na to powinieneś jakoś zareagować! Przecież mógłbym cię zabić!
— Hm. — Nassie przechylił głowę. — Nie, nie sądzę.
— Jak to nie?! Oczywiście, że bym mógł!
— Nie wątpię, że te twoje pazury są ostre — mruknął Nassie, nieco rozbawiony. — Absolutnie wierzę w to, że mógłbyś nimi komuś zrobić krzywdę. Ale nie sądzę, żebyś kiedykolwiek zamierzał.
— Uważasz mnie za tchórza?!
— Uważam, że jesteś dobrą osobą, która nigdy by nie chciała nikogo skrzywdzić — powiedział Nassie całkiem spokojnie. I chyba nawet całkiem szczerze.
Queelo nie miał pojęcia, co w ogóle mógłby odpowiedzieć na coś takiego. Czując, że jego twarz zaczyna robić się czerwona, szybko odwrócił głowę i spojrzał gdzieś w bok.
— Bo ty przecież się tak dobrze na wszystkim znasz — mruknął pod nosem. Podciągnął nogę pod brodę i objął ją rękoma. — Pan idealny. Ał!
Zapomniał, że jego palce zmieniły się w pazury i sam się jednym ukuł. Nie pozostał po tym żaden ślad, ale nadal go bolało. Nassie natychmiast przysunął się bliżej, tak blisko, że Queelo miał ochotę go odepchnąć. Bał się jednak, że mógłby go przypadkiem skaleczyć jednym z pazurów, skoro nawet siebie potrafił dźgnąć, nie zrobił więc nic. Nie oznaczało to jednak, że nagle zaczęło mu to pasować.
— Nic mi nie jest — burknął, kiedy Nassie zaczął sprawdzać najpierw jego nogę, a później rękę.
— Jakby ci nic nie było, to byłbyś bardziej ponury — zauważył spokojnie Nassie, teraz przyglądając się jego dłoni. Poparzenie wciąż na niej było i dopiero teraz Queelo zdał sobie sprawę, że w ogóle go nie czuje. — Zawsze im lepiej się czujesz, tym więcej narzekasz i tym bardziej starasz się nie okazywać emocji na twarzy. Teraz wyraźnie widać, że jesteś zły.
Queelo zamrugał. Naprawdę tak robił? Nikt mu nigdy o tym nie powiedział. Nie po to uczył się ukrywać swoje emocje, żeby teraz ktoś miał je tak po prostu odczytywać. Spróbował coś z tym zrobić, ale chyba nie za bardzo mu wyszło, bo kiedy tylko Nassie spojrzał na jego minę, wybuchnął śmiechem.
— Bardzo zabawne — mruknął, wyrywając rękę.
— A żebyś wiedział! Szkoda, że nie możesz się zobaczyć! — Nassie zaśmiał się jeszcze głośniej. — Taka mina mogłaby kogoś nieźle wystraszyć! Lepiej tego nie powtarzaj w towarzystwie.
— Towarzystwie? Nigdzie się nie wybieram.
— Przecież nie teraz.
— Nigdy.
Uśmiech w końcu zszedł z jego twarzy. Dopiero wtedy zaczął wyglądać na przejętego sytuacją. Przez chwilę rozglądał się niepewnie, szukając jakichś słów. Queelo po prostu odwrócił wzrok i zaczął przyglądać się stropowi jaskini, jakby było w nim coś niezmiernie ciekawego. Nie było nic, nawet świetlików, po prostu czarna plama. To samo zresztą, kiedy patrzył na ściany. Nie zamierzał jednak z tego powodu się poddawać.
— A-ale… — Pomimo tego, że się odezwał, Nassie wciąż nie umiał znaleźć słów. — Co… jak to? Przecież… ja… dlaczego?
Queelo wciąż na niego nie patrzył. Nie zamierzał też odpowiadać.
— Dlaczego? — powtórzył się Nassie po chwili milczenia. — Wiem, że zawsze powtarzasz, jak wszystkiego nienawidzisz, ale myślałem… ale… przecież…
— Jaki dzisiaj mamy dzień? — zapytał, zupełnie ignorując wszystko, co wojownik powiedział.
— Przecież musiały być jakieś rzeczy, które cię nie irytowały! Nie możesz tak po prostu odciąć się od społeczeństwa, to niezdrowe! Nawet infery potrzebują jakiegoś towarzystwa!
— Wystarczy mi dzień tygodnia, nie musisz podawać dokładniej daty, sam ją policzę.
— Przecież nie znajdę drugiej takiej osoby jak ty!
— To sobie załatw jakiegoś debila do pomocy. I tak równie dobrze mógłbyś rozwiązywać wszystkie sprawy sam, co ci za różnica. Poza tym już widzę, jak pozwoliliby mi zostać w pracy. Wywaliliby mnie na zbity pysk — mruknął, brzmiąc coraz bardziej ponuro. — O ile tylko to… nie dam się zamknąć!
— Zamknąć?
— Jaki dzisiaj jest dzień?
— Queelo… przecież nikt by cię nigdzie nie zamknął. Co ci w ogóle przyszło do głowy?
— Muszę wiedzieć, jaki jest dzień.
— Nie mam pojęcia. Nigdy nie sprawdzałem na tyle maniakalnie dni, żeby wiedzieć, co dzisiaj jest. Zwłaszcza kiedy jestem na wyprawie, gdzie każdy dzień jest taki sam. To jakieś bardzo ważne?
To pytanie Queelo również postanowił zignorować. Sięgnął do torby i wyjął jeszcze trochę złota. Liczył, że jeśli zje go wystarczająco dużo, to ta głupia rana na jego skrzydle się zagoi i będzie mógł uciec jeszcze dalej. Z dala od wszystkiego, gdzie już nikt go nie znajdzie. Tak będzie najlepiej dla wszystkich.
Echo wpadła do jaskini, również miaucząc, równie zawzięcie co wcześniej Wąs. Nassie nijak na to nie zareagował, więc chyba oznaczało to, że w pobliżu nie ma żadnego zagrożenia. Kotka ukradła resztki złota, którego nie dojadł jej kolega, i sama zaczęła jeść, mrucząc przy tym radośnie.
— Dlaczego nie chcesz ze mną porozmawiać? — nie dawał za wygraną Nassie. — Przecież widzę, że coś jest nie tak. Daj sobie pomóc.
Queelo milczał. Odgryzł kolejny kawałek złota i natychmiast tego pożałował. Nigdy wcześniej nie próbował zjeść aż tyle naraz, nie potrzebował tego wcześniej. W końcu zdał sobie sprawę, dlaczego zawsze wydawało mu się, że to był zły pomysł. Cały jego organizm natychmiast zaprotestował. Queelo szybko odłożył złoto na ziemię i starał się wyglądać, jakby nic mu nie było. Z trudem przełknął wszystko. Nassie podniósł się.
— To może ja faktycznie przyniosę tę wodę — powiedział szybko i wyszedł, zanim Queelo mógłby zdążyć go zatrzymać. Nie żeby zamierzał to zrobić.
Kiedy zniknął, zapanowała dziwna cisza. W końcu nikt nic nie mówił. Echo skończyła jeść i wspięła się na jego nogę. Odruchowo podrapał kotkę po głowie, a ta zwinęła się i zasnęła tak, że gdyby tylko się ruszył, od razu by ją obudził. Wąs przysunął się od drugiego jego boku i spojrzał na niego wielkimi oczami, jakby chciał coś powiedzieć w ten sposób.
— Ty też? — zapytał Queelo z niechęcią. — Nie patrz się tak! Nie muszę się nikomu tłumaczyć z moich decyzji, jasne?
Wzrok kota jakby nabrał na sile, a z jego gardła wydobył się cichy syk. Queelo zmrużył oczy.
— Chcesz rzucić mi wyzwanie?
Głośniejszy syk. Queelo przewrócił oczami, po czym warknął na kota, próbując go naśladować. Nie spodziewał się, że to cokolwiek da, ale kot położył po sobie uszy i cofnął się o krok. Echo podniosła swój łepek i spojrzała na niego dziwnie, aż zrobiło mu się głupio. Chciał zacząć przepraszać Wąsa, ale ten wycofał się z jego zasięgu i zaszył gdzieś w kącie, patrząc na niego oskarżycielsko i z pewnym strachem. Chciał sięgnąć po swój notes, ale zdał sobie sprawę, że nie ma nic ciekawego do zapisania. Poza tym w swoim obecnym stanie pewnie nawet nie byłby w stanie poprawnie trzymać długopisu, a co dopiero zostawić nim jakiś czytelny znak na kartce.
Uniósł dłonie do twarzy i zaczął im się przyglądać. Czuł się dziwnie bez rękawiczek, jakby ktoś zabrał mu naprawdę ważną część ubrania. Nie lubił patrzeć na te białe znaki ciągnące się po jego skórze. Wyglądały paskudnie i to wcale nie tylko dlatego, że wyraźnie pokazywały wszystkim, iż jest inferem. Po prostu nie były estetyczne. Nie podobały mu się. Poza tym nie mógł znieść myśli, że dotyka czegokolwiek gołymi rękoma w zupełnie obcym miejscu, gdzie wszędzie wokół był brud.
Chwilę później wrócił Nassie, niosąc w dłoniach wielki, zakrzywiony liść. Przynajmniej nie można mu było odmówić pomysłowości. Gdzie on go mógł znaleźć, to była już zupełnie inna sprawa. Podał liść Queelo, a ten powąchał podejrzliwie wodę, która go wypełniała. Pachniała zupełnie jak nic, co chyba było dobrym znakiem. Wziął łyk. Smaku również nie miała. Wypił jej trochę, oczekując, że może jakoś mu to pomoże, ale nie poczuł żadnych efektów. Chciał oddać resztę Nassie'emu, ale ten pokręcił głową.
— Ja już się napiłem. To dla ciebie.
Queelo odłożył więc liść gdzieś na bok. Wąs wciąż patrzył na niego nieufnie, ale mimo to zbliżył się i zajrzał do środka, po czym poczęstował się wodą. Nassie wpatrywał się w niego uważnie, jakby oczekiwał jakichś efektów.
— Dosypałeś czegoś do tej wody? — zapytał Queelo podejrzliwie.
— Nie? Dlaczego miałbym?
— Przyglądasz mi się.
— Czekam, aż będziesz gotowy, żeby porozmawiać.
Queelo drgnęła powieka.
— Nie zamierzam rozmawiać.
— A powinieneś — odpowiedział Nassie przemądrzałym tonem. — Duszenie wszystkiego w sobie nigdy nie jest dobre. Jeśli nie chcesz się wygadać mnie, to mógłbyś na przykład powiedzieć wszystko Wąsowi. Albo Echo. Komukolwiek.
— Nie umawiałem się na wizytę do psychologa — zezłościł się Queelo. — Dlaczego nie możesz mnie po prostu zostawić w spokoju?! Dlaczego nie możesz się wystraszyć, jak zrobiłby to każdy normalny człowiek?! Przez sześć lat myślałeś, że jestem człowiekiem, to chyba wystarczająco dużo, żeby uciec?!
— Taaak, no właśnie, myślałem — mruknął Nassie, nagle odwracając wzrok. Uniósł dłoń i zaczął się bawić swoimi włosami. — Właśnie taak… widzisz, to trochę śmieszna sprawa, ale… ja… no cóż… powiedzmy, że mogłem wiedzieć trochę więcej, niż ci się wydaje.
Queelo myślał, że już nic go nie zszokuje bardziej. Najwyraźniej się pomylił.
— Co…? — wydusił z siebie ze zdumieniem. — Wiedziałeś wcześniej?! Jak?! Od kiedy?!
— Um… jakoś tak… od początku?
— Wyprawy?
— Naszej znajomości.
Nie miał bladego pojęcia, co powinien odpowiedzieć. Po prostu tam siedział w szoku, z otwartymi ustami i wpatrywał się w Nassie'ego, który wciąż odwracał wzrok.
— J-jak to?! Skąd?!
— No wiesz… pamiętasz, kiedy cię gonił ten wielki, ognisty infer przez połowę miasta? Zawsze lubiłem studiować zachowanie inferów, fascynowało mnie to. No i… infery polują na ludzi, bo są głodne i chcą się najeść. Jeśli nie mogą złapać jednego człowieka, to poszukają sobie innego, którego mogłyby złapać. W mieście było wtedy naprawdę dużo ludzi, których mógłby sobie zjeść zamiast ciebie, a mimo to nadal cię gonił.
— I tylko po tym zgadłeś? Żartujesz sobie ze mnie?!
— Czasem potrafiłeś przesiedzieć cały dzień w biurze — kontynuował Nassie, jakby nie usłyszał pytania. — Sprawdzałeś całymi dniami jakieś papiery i zupełnie nic nie jadłeś w trakcie. A potem zawsze, jak wychodziliśmy, a ja zapraszałem cię na jakąś kolację, to mi odpowiadałeś, że nie jesteś głodny. I mówiłeś to całkowicie szczerze.
— Bo ty przecież umiesz rozpoznawać, czy ktoś kłamie.
— Zawsze strasznie wyraźnie wyczuwałeś krew i potrafiłeś powiedzieć, czy należy do jednej, czy kilku osób. Ogólnie bardzo często wąchałeś rzeczy, jakby twój węch był jakiś lepszy, niż zwykłego człowieka.
— Ja nie…
— Poza tym wszystkie infery zawsze reagowały jakoś inaczej na twoją obecność. No i magia. Zawsze omijałeś złote bronie jak ogień i koszmarnie reagowałeś na zaklęcia. Ludzie boją się magii zwykle tylko na początku i wydaje im się, że jakoś źle na nich oddziałuje, po wielu zetknięciach im przechodzi. Tobie nigdy nie przeszło.
— Skoro jesteś taki spostrzegawczy — mruknął Queelo z pewnym niezadowoleniem — to dlaczego mnie od razu nie zabiłeś?
Nassie nagle zrobił obrażoną minę.
— Ty mnie w ogóle nie słuchasz, tak? Powtarzam przecież cały czas: jak coś mnie nie atakuje, to ja też nie atakuję. Jakoś nie przypominam sobie, żebyś kiedykolwiek mnie zaatakował.
— Jestem absolutnie pewien, że mówiłem przynajmniej sto razy, że chcę cię zastrzelić.
— I jakoś nigdy tego nie zrobiłeś — zauważył radośnie Nassie. — Zupełnie jakbyś po prostu sobie żartował i tak naprawdę mnie lubił.
— Nie lubię cię! Po prostu nie chciałem stracić pracy! Potrzebowałem pieniędzy.
— Żeby je zjadać?
— Może. Nie twoja sprawa! Chwila moment… — Queelo urwał, kiedy nagle coś mu się przypomniało. Dlaczego właściwie odleciał. — Skoro wiedziałeś, to czemu byłeś taki zdziwiony, kiedy…
Nie dokończył, tylko uniósł rękę, jasno dając do zrozumienia, o co mu chodzi. Nassie zamrugał.
— No bo nie spodziewałem się, że twoje dłonie wyglądają tak…
— Paskudnie.
— To nie jest to słowo, które miałem na myśli. Twoje ręce są… e… bardzo ładne. Masz ładne ręce. To właśnie miałem na myśli. Tak.
Jego głos stał się jakiś dziwny, jakby wyższy. Queelo spojrzał na niego uważniej, próbując cokolwiek wyczytać z jego twarzy, ale Nassie szybko odwrócił głowę i spojrzał gdzieś zupełnie gdzie indziej. Coś było z nim nie tak. Zachowywał się zupełnie inaczej, niż zazwyczaj.
— E… a z tobą jest wszystko w porządku? — zapytał Queelo.
— Co? Ze mną? — Nassie zabrzmiał nieco histerycznie i zaczął się rozglądać, wciąż patrząc wszędzie, tylko nie na Queelo. — Oczywiście, że w porządku, dlaczego miałoby nie być?! Nic mi nie jest! Zupełnie nic! Dl-Dlaczego w ogóle pytasz? Ha. Ha. Ha. Coś tutaj gorąco czy mi się wydaje?
— Nie, jest zimno — zaprotestował Queelo.
— Ha-ha. — Nassie pociągnął za kołnierz. — To pewnie tylko mi się wydaje. Może powinienem iść się przewietrzyć. Ha.
— Um, Nassie. Wiesz, jeśli nie chcesz mnie widzieć, to nie musisz. Wyleczę sobie to skrzydło i będę znów mógł udawać człowieka. Chyba. Dawno nie próbowałem, ale jak wyszła mi zmiana w jedną stronę, to w drugą chyba też powinna.
Znów spojrzał na skrzydło, unosząc je nieco i skrzywił się. Nie, dziura nadal tam była i nadal bolała. Queelo nie miał co liczyć na błyskawiczne wyleczenie się. Dziwne, wcześniej zawsze działało.
— Co? — zdziwił się Nassie. — A-ale mnie to nie przeszkadza.
— Cały czas odwracasz wzrok.
— To nie dlatego! Po prostu… ja… em… trochę ciężko to wyjaśnić. Ale to tylko moja wina! — Podniósł się szybko. — Pójdę się przewietrzyć!
Znów wyszedł. Queelo uniósł brwi. Spojrzał na Echo, która w ogóle nie spała, tylko wpatrywała się w niego, potem na Wąsa, który wciąż nieufnie pił wodę. Delikatnie zdjął kotkę z nogi i ostrożnie, bardzo powoli, podniósł się na równe nogi, starając się nie podeptać też swojego ogona. Dopiero wtedy też zdał sobie sprawę, że i jego stopy zmieniły się w swego rodzaju gadzie łapy. Dokładnie tego właśnie potrzebował od życia. Westchnął smętnie. Jakby nie był już wystarczająco dziwny.
Nogi nie bolały go aż tak bardzo, by nie był w stanie się poruszać, skierował się więc w stronę wyjścia, nieco przy tym kulejąc. Nie był przyzwyczajony do takich stóp. Wyszedł na zewnątrz, mrugając. Było tam zdecydowanie jaśniej aniżeli w środku i przez chwilę światło wręcz go oślepiło. Dawno nie widział słońca.
Nassie stał niedaleko, opierając się o kamienną ścianę, i mamrotał coś do siebie pod nosem. Ze swoimi dziwnymi, inferzymi uszami, Queelo mógłby bez problemu go usłyszeć, ale nie chciał aż tak naruszać cudzej prywatności. Zamiast tego postanowił się rozejrzeć po okolicy.
W pobliżu nie znajdowało się zbyt wiele drzew, ale wyglądały ładniej niż te, które zapamiętał z lotu. Nie przypominały powyginanych, bezlistnych potworów. W ogólnie nie były drzewami liściastymi, tylko iglastymi. Kołysały się lekko na wietrze, a pośród ich gałęzi dało się usłyszeć świergoty ptaków. Cała okolica była zielona i pełna życia. Musiał przelecieć spory kawałek, zanim faktycznie spadł z nieba, bo to nie wyglądało na tereny wokół ponurego zamczyska.
Zmarszczył brwi. Miał dziwne wrażenie, że kojarzył tę okolicę i to chyba nie w ten dobry sposób. Jak mógł tak kolorowego miejsca nie kojarzyć w dobry sposób? Skąd w ogóle je kojarzył? Zrobił jeszcze kilka kroków, wchodząc między drzewa. Trawa łaskotała go w stopy. Co to było za miejsce?
— Queelo? — Nassie natychmiast znalazł się obok niego. — Powinieneś odpoczywać. Nie wiem, czy to dobry pomysł gdzieś chodzić.
Queelo zupełnie go zignorował. Przeszedł kilka kroków i zobaczył, że trawa kończy się kawałek dalej. Teren schodził nieco w dół i dopiero po chwili Queelo zorientował się, że był to jakiś niewielki krater. Skała, która go stworzyła, musiała już dawno zostać sprzątnięta, ale na jej miejscu stał niewielki, drewniany domek, wyraźnie zniszczony przez czas. Było w nim coś mocno niepokojącego. Do wyrwanych drzwi prowadziła wciąż widoczna, ale już nieco zarośnięta chwastami ścieżka.
— To nie wygląda bezpiecznie — mruknął Nassie, wciąż idąc tuż obok Queelo. — Hej, zapadłeś w jakiś trans? Słyszysz mnie? Nie idź tam.
Queelo spojrzał na niego.
— Nic mi nie jest, ale… muszę coś sprawdzić.
Nie czekał na odpowiedź, tylko ruszył dalej, powoli schodząc z niezbyt stromego zbocza. Nassie przez chwilę stał w miejscu, jakby szukał jakichś słów, ale kiedy żadnych nie znalazł, szybko pospieszył za Queelo. Jeszcze zanim wystarczająco się zbliżył, wyczuł w powietrzu swąd starej magii i równie starej krwi. Zatrzymał się w połowie drogi. Nie podobał mu się ten zapach. Nie podobało mu się, że go pamięta.
Nassie wyraźnie chciał o coś zapytać, ale powstrzymał się od tego. Zamknął usta, ale jego twarz wciąż miała ten nic nierozumiejący wyraz.
Queelo w końcu się ruszył i podszedł do wyłamanych drzwi. Leżały na ziemi, wygięte dziwnie, jakby ktoś próbował wybić w nich dziurę pięścią, ale nie dał rady tego zrobić, pomimo wyraźnie słabej jakości drewna, z którego były zrobione. Czerwone plamy już prawie zeszły, ale nadal wyraźnie widział pozostałości. Zdecydowanie nie po farbie.
Wkroczył do środka. Wyglądał dziwnie nienaturalnie, jakby ktoś tam posprzątał, ale próbował udawać, że wcale tego nie zrobił. Panował średniej wielkości bałagan, ale zbyt uporządkowany, żeby ktoś zrobił go przypadkiem. Było to tylko jedno pomieszczenie, zajmujące cały domek. Wszystkie okna były powybijane, a resztki szkła leżały na podłodze w dziwny sposób. Pod jednym z nich leżał przewrócony, okrągły stolik. Kilka obrazów było poprzekrzywianych i wytartych, ale wciąż wisiały na ścianach. Na samym środku znajdował się wielki dywan, przysłaniający niemal całą podłogę. Był zbyt nowy jak na całą resztę.
— Co to za dziwne miejsce? — zapytał w końcu Nassie, zaglądając do środka.
Queelo mu nie odpowiedział, tylko podszedł do stolika i podniósł go. Blat również wyglądał, jakby próbowano wyczyścić go z krwi, ale nie udało się tego zrobić całkowicie. Gdyby Queelo nie przyglądał się uważnie, pewnie w ogóle by nie zobaczył delikatnych pozostałości, ale ich właśnie szukał. Ktoś próbował w tamtym miejscu posprzątać i usunąć wszelkie ślady, jednak to nie było aż takie proste.
Odstawił stolik na bok i kucnął, żeby przyjrzeć się dywanowi. Na nim nie było żadnych śladów. Mimo że też był stary, to nie aż tak, jak cała reszta. Ktoś przyniósł go po fakcie, żeby zamaskować rzeczy, których w ogóle nie dało się zamazać.
Złapał za róg dywanu i jednym szarpnięciem podniósł go i wywalił w kąt pokoju, odsłaniając wyryte w podłodze dwa wielkie, wymalowane krwią kręgi. Paskudny zapach uderzył go w nos, aż się zachwiał i cofnął o krok. Z pewnością nie był tak intensywny jak w dniu, kiedy wszystko się wydarzyło, ale to nie oznaczało, że całkowicie zaniknął.
— Co…? — Nassie otworzył szeroko oczy z przerażenia. — Co to jest?
— Krąg przywoływania — powiedział grobowym tonem Queelo, cofając się pod ścianę i siadając pod nią. — Czemu musiałem przylecieć akurat tutaj? Nienawidzę siebie.
— Co? Nie mów tak! Co to za… — Urwał, kiedy przyjrzał się uważniej drugiemu znakowi. Cokolwiek w nim znalazł, najwyraźniej zrozumiał. — Och.
Zamilkł i podszedł, żeby usiąść tuż obok Queelo. Nie powiedział absolutnie nic, tylko objął go pocieszająco ramieniem. Queelo nawet go nie odepchnął, ba, nie chciał tego zrobić. Czuł, że potrzebował jakiegoś pocieszenia, choćby najmniejszego. Jego ramiona zadrżały.
— Wiesz, kiedy miałem z siedem lat — odezwał się, nie mogąc znieść ciszy, świszczącej w uszach — bardzo lubiłem się bawić z mamą i tatą, ale ich często nie było. Po mieście grasowała wtedy jakaś podejrzana sekta, ludzie znikali z domów i nikt ich nigdy więcej nie widział. Cała policja, Twierdza, wszyscy detektywi zajmowali się wtedy tą sprawą i mieli ręce pełne roboty.
— Czytałem kiedyś o tym — mruknął Nassie. — To była najgorsza sprawa w dziejach całej Twierdzy, ale potem nagle wszystko ucichło. Bez podania żadnych powodów sprawę zamknięto, jakby problem został zażegnany. Ale, co to ma wspólnego…?
— Tata z początku nie przejmował się tym aż tak. Znaczy się uważał, że to poważna sprawa i trzeba się nią zająć, ale nie aż tak, żeby spędzać na niej cały swój czas i zaniedbywać rodzinę. I tak często siedział w domu przy stole, który był zawalony papierami i razem z mamą rozmawiali o jakichś mocno skomplikowanych rzeczach, których ani ja, ani Ihoo nie rozumieliśmy, ale i tak lubiliśmy z nimi wtedy siedzieć i po prostu się patrzeć.
Zamilkł, żeby sprawdzić, czy Nassie znów się wtrąci, ale ten nie mówił nic więcej. Po prostu tak siedział, wpatrując się w przestrzeń. Albo też we wciąż doskonale widoczne znaki na podłodze. Queelo nie chciał patrzeć w tamtą stronę, więc zamiast tego przeniósł spojrzenie na Nassie'ego. Ten widok był nieporównywalnie ładniejszy.
— Na początku nie znaleziono żadnych ofiar, więc nie można było powiedzieć, czy ktoś ich mordował, czy po prostu porywał. Ba, wręcz wszyscy podejrzewali, że ci zaginieni po prostu dołączali w szeregi tej sekty, dlatego nie było po nich śladu. Po ich wizytach w wielu miejscach czasem zostawały jakieś dziwne znaki, które można było uznać za magiczne, ale nigdy nie potwierdzono, żeby zadziałały. D-dopiero potem… Ludzie jednej nocy skarżyli się, że jakieś podejrzane dźwięki dochodzą ze starego kościoła w ich okolicy, a kiedy policja tam przyjechała… w podziemiach znaleźli dziesiątki martwych ludzi, wszystkich tych, którzy zaginęli i jeszcze więcej podejrzanych znaków wymalowanych krwią. Większość z nich, jak stwierdzili magowie, była zupełnie nieszkodliwa, ale dwa… Emanowały jakąś niepojętą energią i nie dało się ich nijak zmazać. Zakazano się komukolwiek do nich zbliżać. Wtedy też rodzice zaczęli całymi dniami przesiadywać w Twierdzy i próbowali złapać tych ludzi, bo… bo…
Głos mu się załamał. Dlaczego w ogóle o tym opowiadał? Kogo to obchodziło? Co to niby miało dać, cofnąć czas? Świat po prostu tak nie działał.
Nassie ścisnął go mocniej za ramię.
— Nie musisz tego opowiadać, jeśli nie chcesz.
Queelo pociągnął nosem, po czym pokręcił głową.
— Sam mówiłeś, że powinienem się wygadać.
— Ale nic na siłę. Już i tak dużo powiedziałeś jak na jeden raz.
Queelo zaśmiał się dziwnie skrzekliwie. Zabrzmiało to bardziej jak kaszel niźli śmiech.
— I tak pewnie już się domyśliłeś reszty.
Nassie zrobił naburmuszoną minę.
— Jestem spostrzegawczy, nie wszystkowiedzący.
Z jakiegoś powodu to rozbawiło Queelo i wydał z siebie jeszcze kilka kolejnych kaszlących dźwięków. To dziwne rozbawienie jednak szybko mu przeszło.
— No więc zajęli się tą sprawą całkowicie. Babcia w sumie też, ale ona przynajmniej bywała czasem w domu i nas odwiedzała. Wynajęli jakąś niańkę, żeby spędzała z nami czas, dopóki oni się nie uporają z tą całą sprawą. I powoli zaczęli znajdować resztę tych zaginionych ludzi, wszystkich z mniej lub bardziej wypranymi mózgami. Zamknęli ich w jakimś psychiatryku, chyba do tej pory tam siedzą. Wtedy nagle cała ta sekta zniknęła. Chcieli się ukryć przed wzrokiem władzy i na chwilę przestali działać. Nie dało się ich dalej znaleźć, ale wszyscy nadal próbowali. Nikt nie zamierzał im odpuścić po tym, co zrobili poprzednim razem.
Queelo przełknął ślinę i przeniósł wzrok na swoje dłonie. Naprawdę były paskudne. Nie lubił ich. Nie lubił na nie patrzeć.
— Tak naprawdę to średnio to pamiętam, to było już tak dawno. Jednej nocy, kiedy rodziców znowu nie było w domu i pilnowała nas niania, o coś się pokłóciłem z Ihoo. To była jakaś nieważna, dziecinna głupota, ale byłem wtedy strasznie obrażony, tak bardzo, że zabrałem ze sobą koc i poszedłem spać na strychu, tak, żeby nikt nie zauważył. Boże, gdybym tego nie zrobił… musieli obserwować dom i tylko czekać na taką okazję. Mama i tata chyba nieźle zaszli im za skórę. Wciąż nie mam pojęcia, jak ci ludzie dostali się do domu. Na-nawet nie zdążyłem niczego zrobić. P-p-po prostu mnie zabrali.
Samo wspominanie tego przyprawiało go o dreszcze, ale, o dziwo, nie chciało mu się płakać. Może był tak wyprany ze wszystkich emocji, że nawet tego nie potrafił. Pociągnął nosem.
— W nocy to miejsce wyglądało jeszcze gorzej, zwłaszcza jak było tu pełno ludzi. Wszyscy w jakichś płaszczach, z przerażającymi maskami na twarzach, pomalowanymi w jakieś potwory… malowali ten wielki krąg. Wtedy po prostu myślałem, że mają czerwoną farbę, ale i tak się bałem. Nie miałem pojęcia, co się dzieje. Wiesz może, skąd się biorą te białe ślady?
Uniósł dłoń. Nassie zamrugał, wyraźnie zdziwiony. Chyba nie był przygotowany na tak nagłą zmianę tematu.
— Jakoś… nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Myślałem… że to po prostu losowe. Nie jest?
Odruchowo złapał za dłoń Queelo i przyciągnął ją do twarzy, jakby przyglądanie się jej mogło mu odpowiedzieć na pytanie. Przejechał palcem po jednej z białych linii.
— Nie jest — mruknął Queelo, przyglądając się, jak Nassie podziwia błyskawice na jego skórze. — To takie… pozostałości po dawnych ranach. — Wojownik spojrzał na niego bez zrozumienia, a Queelo westchnął. — Jak na mądrą osobę, jesteś strasznie głupi. Ucięli mi palce.
Nassie natychmiast puścił jego rękę.
— Przepraszam, nie wiedziałem!
— Nic się nie stało. Tego też prawie nie pamiętam. Wszystko i tak się zamazuje. Ktoś mnie chyba też ugodził nożem w bok, ale mam tak zamgloną pamięć, że ledwo co pamiętam. Równie dobrze mógłbym to sobie wymyślić.
— Wymyślić?! — oburzył się nagle Nassie. — Żartujesz sobie? Niby jak mógłbyś… przecież to okropne!
— W każdym razie w tej sekcie czcili infery, jak już pewnie się domyśliłeś. Malowali te okropne kręgi i wzywali je, składali im ofiary, a te w zamian im pomagały. Jestem absolutnie pewien, że nawet mieli przynajmniej jednego infera w szeregach, ale… nie pamiętam o tym nic więcej. Dziwne, mam wrażenie, że powinienem o tym coś pamiętać… Tamtej nocy przywoływali j-jego. Odprawiali jakieś dziwne rzeczy nad tym kręgiem. I… I… rodzice musieli się w końcu się zorientować, że mnie nie ma. Może niania ich natychmiast wezwała, nie wiem. J-jakoś dowiedzieli się o tym miejscu i dotarli najszybciej, jak to możliwe, ale… oni zawsze byli dobrzy w walce, ale raczej na odległość. Poza tym spodziewali się ludzi, a nie inferów. Kto miałby się spodziewać inferów? To było nie do pomyślenia, że ktoś miałby mieć z nimi jakiekolwiek kontakty. Nie mieli szans.
Urwał na chwilę. Nassie ściskał go już tak mocno, że Queelo mógłby położyć głowę na jego ramieniu. Brakowało zaledwie kawałka.
— Przywołali króla — odezwał się znów Queelo po dłuższej przerwie. — Bardzo się z tego cieszyli. Prawdopodobnie chcieli, żeby zmienił kolejnego z nich w infera, żeby mogli rosnąć w siłę i pławić się we władzy. Ale królowi się to nie spodobało. W-widziałeś jego skrzydła, prawda? Są strasznie ostre. Rozłożył je i… ściął ich na pół, tak, jak stali. Wszystkich. Naraz. Nie zdążyli nawet zareagować, nikt by nie zdążył. Krew była wszędzie, więc… ktokolwiek to wszystko sprzątał, musiał mieć dużo roboty.
— Nic dziwnego, że masz wstręt do krwi — mruknął Nassie. — Przepraszam, że się z ciebie śmiałem.
— Wiesz, wcale nie byłeś tak daleko od prawdy — zignorował jego słowa Queelo. — Chociaż infery to nie trupy. Trupa już nic nie ożywi, pozostanie trupem już na zawsze. Ale jeśli jakiś potężny infer się nad tobą zlituje, kiedy jeszcze umierasz… to musi być ten moment tuż przed śmiercią. Nie wiem, jak to działa, wiem tylko, że działa. To było najgorsze uczucie, nawet jeszcze gorsze, niż samo umieranie.
Nassie nic więcej nie powiedział, ale jego uścisk się poluźnił, jakby chciał w końcu puścić. Queelo wcale by go nie winił.
— A-a-ale to nie wszystko — powiedział jeszcze, podciągając kolana pod brodę. — Jest jeszcze… jeszcze jedna rzecz. B-b-bo ja… kiedy… ja…
Język zaczął mu się plątać. Chciał o tym powiedzieć, powinien o tym w końcu komuś powiedzieć, ale z jakiegoś powodu nie mógł. Tym razem to Nassie westchnął. W końcu go puścił i podniósł się na równe nogi, ale kiedy i Queelo chciał wstać, przed jego twarzą pojawiła się ręka. Podniósł wzrok na Nassie'ego.
— Wiesz, że mogę cię przypadkiem podrapać?
— Myślę, że dopóki nie zaczniesz tego robić celowo, to jakoś przeżyję — zaśmiał się Nassie.
Queelo zawahał się przez chwilę, ale przyjął dłoń i dał się podnieść.
— Nie sądzę, żeby to było dobre miejsce na jeszcze dłuższą rozmowę — powiedział wojownik, wychodząc na zewnątrz. — Nie chcę ci nic sugerować ani narzucać, ale, jakbyś chciał, to musiałem czymś rozpalić tamto ognisko. Nadal to mam.
Queelo wpatrywał się w niego przez chwilę.
— W zasadzie, to możesz mi to dać.
Nassie wyjął dwa niewielkie kamyki. Queelo przyjrzał się im, po czym wzruszył ramionami. Pewnie dało się nimi rozpalić ogień. Rozejrzał się znów po pomieszczeniu i jego wzrok po raz kolejny padł na ten paskudny dywan. To wyglądało jak idealna rozpałka i taką też się okazała. Chwilę później Queelo stał na zewnątrz, kilka kroków dalej i przyglądał się, jak płomienie trawią stare drewno. W jakiś sposób podniosło go to na duchu, nawet jeśli tylko trochę. Jakby ktoś zdjął mu z ramion choć część ciężaru.
Nassie stał kilka kroków dalej i też przyglądał się ogniu z zaciekawieniem. I niepokojącym zadowoleniem. Jednak, kiedy tylko zauważył, że Queelo na niego patrzy, jego mina znów zrobiła się przyjazna jak zawsze.
— Lepiej chodźmy, zanim ktoś nas tu znajdzie — powiedział wesoło, ale spojrzenie na Queelo go powstrzymało. — Coś nie tak? Nie… nie chciałeś tego zrobić?
— Nie chodzi o to — mruknął Queelo, odwracając się, żeby znów popatrzeć na płomienie. Objął się rękoma, uważając na swoje pazury. Skulił ramiona. — Po prostu… Po tym wszystkim powiedział, żebym zapamiętał te słowa, więc pamiętam je dokładnie do dziś. One… Powiedział dokładnie: „Jednak zapamiętaj. Daję ci dokładnie dwadzieścia lat i ani dnia więcej. Kiedy w rocznicę naszego spotkania zegary w mieście wybiją północ, nastąpi koniec”.
Zamilkł. Nie chciał patrzeć, jaką minę miał Nassie, po tych słowach. Nie zdziwiłby się, gdyby wojownik po prostu sobie poszedł. Queelo stał tam sam, w ciszy i samotności, wpatrując się w ogień, który powoli, bardzo powoli zaczął dogasać, zostawiając po sobie tylko popiół pośrodku krateru.
Kiedy się obrócił, Nassie'ego już nie było.
Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.