Powrót do opowiadań

Złote Wojny


Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.


    • Arial
    • Times
    • Verdana
    • Georgia
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb

Rozdział XIV

Tzziro

Dnia: 22 września 31r.

Król Kirrho – rządzący ziemiami na północy, z tropicielem i mglakiem jako pomocnikami. To jeszcze infery, czy już coś gorszego?


Queelo otworzył oczy, żeby zobaczyć ciemność. Musiał spać zdecydowanie dłużej niż zamierzał. Zmarszczył brwi, powoli dochodząc do świadomości. Czy Nassie nie mówił, że powinni wyruszyć przed zapadnięciem zmroku? Że tak będzie bezpieczniej? Czyżby zmienił zdanie w trakcie? W sumie to było do niego podobne.

Coś dziwnego unosiło się w powietrzu, coś, czego nie potrafił określić. Podniósł się ostrożnie i rozejrzał dookoła. Ledwo cokolwiek widział. Rozstawiony namiot stał kilka kroków od niego, a wokół leżały cztery osoby i smacznie chrapały w swoich śpiworach. Tzziro nigdzie nie było widać. W zasadzie prawie nic nie było widać.

Stanął gwałtownie na równe nogi, zrzucając z siebie koc. To nie była wina jego oczu, tylko naprawdę otoczenie było zamglone. Poza tym nikt nie trzymał warty! Jeszcze się tak nie zdarzyło, żeby wszyscy poszli spać! Przecież to był ich obowiązek pilnować bezpieczeństwa, nie mogli sobie tak po prostu ucinać drzemek! Nieodpowiedzialne!

Ktoś złapał go za ramię. Queelo obrócił się gwałtownie, cofając się kilka kroków do tyłu. Złote oczy Tzziro lśniły w otaczającej go ciemności.

— Powinieneś spać — powiedział wypranym z emocji głosem.

Queelo cofnął się jeszcze bardziej.

— To twoja sprawka? — zapytał, zastanawiając się, czy da radę dopaść do Ihoo i ją obudzić na czas. Jakkolwiek tego nie rozważał w swojej głowie, za każdym razem wychodziło mu, że nie zdąży.

— Powinieneś spać — powtórzył nieco ostrzej.

Queelo cofnął się jeszcze o krok, a twarz Tzziro wykrzywiła się ze złością. Nie było dobrze. Queelo odruchowo sięgnął w bok i wtedy sobie przypomniał, że przecież przez cały czas ma przy sobie pistolet! Biorąc pod uwagę, jak rzadko go używał, musiały tam być jeszcze jakieś naboje. Powinien jednak działać naprawdę szybko.

— Nie jestem śpiący — odpowiedział, starając się nie brzmieć na tak bardzo wystraszonego, jak był. Czuł, jak pot zaczyna spływać mu po twarzy. — Chciałem się trochę przejść, rozprostować nogi…

— Powinieneś. Spać.

Wyjął broń i zdążył odbezpieczyć, ale Tzziro złapał go za rękę i sprowadził ją w dół, tuż przed wystrzałem. Huk poniósł się po okolicy, jednak, zamiast trafić w cokolwiek, pocisk wystrzelił w ziemię. Uścisk na jego nadgarstku zacieśnił się i Queelo mimowolnie obluźnił palce, a pistolet wypadł mu z dłoni. Podniósł wzrok na twarz Tzziro. Wojownik był wkurzony.

— Ludzie są głupi — wysyczał. — Nikt nie będzie się sprzeciwiał woli króla…

Natychmiast cofnął rękę, a dosłownie sekundę później, w tym samym miejscu, błysnęło ostrze miecza. Queelo wycofał się, potykając się o własne nogi i przewracając na ziemię. Czyli jednak się udało i wystrzałem obudził wszystkich! Całe szczęście! Ihoo natychmiast stanęła przed nim, zasłaniając go swoim ciałem.

— Chyba trochę zaspaliśmy — zażartował sobie Nassie. — To bardzo nieładnie wykluczać z walki osoby, które faktycznie umieją się bić! — Odwrócił głowę w stronę Queelo, wciąż jednak trzymając miecz wyciągnięty w stronę wroga. — Wszystko okej?

Wciąż bolał go nadgarstek, ale poza tym raczej nie miał żadnych szkód na ciele. Nie mógł z siebie wydusić jednak żadnego słowa, więc po prostu pokiwał głową. To wystarczyło. Nassie odwrócił się z powrotem do Tzziro, który syczał teraz ze złością jakieś słowa pod nosem. Jego twarz była tak wykrzywiona, że przestawał przypominać człowieka.

Dziwne dzwonienie rozległo się gdzieś na granicy myśli Queelo.

„Dzięki, że nas obudziłeś”, odezwał się głos Alloisa w jego głowie. Queelo odruchowo sięgnął i podrapał się w ucho. To nie było przyjemne uczucie.

„Połączenie myślowe?”, pomyślał, zastanawiając się, czy ktokolwiek to usłyszy.

„Najlepsze do bitwy!”. Tym razem był to głos Nassie'ego. Nawet w myślach brzmiał irytująco i głośno. Głowa mogła od tego rozboleć. „Za żadną cenę się nie wychylaj. My się wszystkim zajmiemy. Allois, zajdź go od prawej, a Ihoo od lewej. Mruży nieco lewe oko, gorzej na nie widzi”.

Wykonali jego polecenia bez żadnych dyskusji. Jakim cudem Nassie zauważył w ogóle coś takiego jak mrużenie oka?

„Mgła się podnosi!”, pomyślał Queelo, rozglądając się z niepokojem. „Ten drugi infer może się tu zaraz pojawić. Za długo tu zostaliśmy!”.

Tzziro jakby też to usłyszał, bo rzucił się na pierwszą osobę, która stała mu na drodze. Nassie odskoczył szybko na bok i ciął w jego plecy, ale tym razem nie trafił na ślamazarnego przeciwnika, bo Tzziro bez problemu uchylił się przed tym ciosem, po czym uskoczył, wymijając też Alloisa. Ihoo za to udało się trafić, raniąc go w ramię i rozrywając materiał marynarki. Tzziro przystanął, sycząc ze złością. Spod rozcięcia bardzo wyraźnie dało się zauważyć, że na ciemniej skórze rysuje się niewielka, biała błyskawica.

„Czyli to faktycznie jest infer!”. Queelo nie mógł powstrzymać tej myśli. Allois odwrócił się w jego stronę.

„FAKTYCZNIE?! Wiedziałeś o tym?! I nie powiedziałeś?!”. Nawet w jego myślach dało się usłyszeć wyrzut.

„Domyślałem się tylko! Poza tym nie wiedziałem, że wy też możecie zostać inferami!”.

„Ludzkie infery to rzadkość”, zauważył Nassie, zaczynając wesoło skakać wokół Tzziro, chyba tylko po to, żeby go bardziej rozzłościć. „A już na pewno nigdy nie widziałem żadnego próbującego udawać jednego z nas. Ja go zajmę, a wy mu celujcie w nogi. Jak nie będzie mógł się poruszać, nie będzie stanowił takiego zagro… PADNIJ!”.

Dziwny blask wydobył się z dłoni Tzziro, po czym pomknął przez powietrze niczym ostrze. Nassie ledwo się przed tym zjawiskiem uchylił. Smuga trafiła w jedno z krzeseł, a to zniknęło w niewielkim wybuchu światła. Queelo przełknął ślinę. To na pewno nie wyglądało bezpiecznie.

— Czego ty w ogóle chcesz? — zapytał Nassie, wciąż tańcząc wokół infera i próbując go atakować, jednak z marnym skutkiem, bo nie mógł się do niego na tyle zbliżyć, żeby choć go drasnąć.

— Królewska wola musi zostać wypełniona — odpowiedział Tzziro bez emocji, wydobywając ze swoich rąk kolejną świetlistą smugę. Tym razem próbował posłać ją w stronę Queelo, ale ten szybko odskoczył. Atak pochłonął kolejne krzeszło.

— Ale jaka jest ta królewska wola? — nie przestawał gadać Nassie.

Uskoczył tak, że zaraz za jego plecami znalazł się szałas i stał tam o kilka sekund dłużej, niż gdziekolwiek indziej. Najwyraźniej Tzziro uznał, że to idealna okazja do pozbycia się go, i ukształtował kolejny portal, po czym posłał go w stronę wojownika. Nassie chyba tylko na to czekał. Uskoczył w ostatniej chwili, a zaklęcie zamiast niego, porwało cały ten dom. Infer zasyczał ze złością, na chwilę tracąc zainteresowanie czymkolwiek innym, co natychmiast wykorzystali Ihoo i Allois. Dziewczyna zarzuciła biczem, by ten owinął się wokół kostki Tzziro, po czym pociągnęła, przewracając go na ziemię. Allois podbiegł i przeciął mu mięśnie w nogach, po czym wbił swój miecz w jedną z nich. To musiało boleć. Tzziro syknął jeszcze bardziej wkurzony, a Queelo odwrócił wzrok. Nie mógł na to po prostu patrzeć.

— To co z tą królewską wolą? — zapytał znów Nassie, opierając ostrze miecza o szyję infera. Ten ani drgnął. — Jak niby mamy ją wypełnić, skoro jej nie znamy? Możesz powiedzieć po dobroci albo ręka mi się trochę omsknie.

„Zdajesz sobie sprawę, że tak go nie zabijesz?”, zapytała z pewną irytacją Ihoo. Nassie'emu lekko drgnęły ramiona.

„Sprawdzić nigdy nie zaszkodzi”, zauważył Nassie.

„Powinniśmy go powalić i uciekać, a nie zadawać pytania! To wykracza daleko poza zakres naszej obecnej wiedzy! Wojownik-infer!”, syknęła, tak że Queelo aż poczuł jej złość.

Tzziro raczej nie słyszał ich telepatycznej rozmowy, ale z pewnością usłyszał przerwę w rozmowie normalnej. Wydał z siebie dziwny, trzeszczący dźwięk, zwracając uwagę wszystkich. Marynarka dziwnie zafalowała na jego plecach, jakby coś się tam ukrywało. A potem, zanim ktokolwiek zdążył jakkolwiek zareagować, wyrosły mu ogromne skrzydła, rozdzierając materiał. Infer machnął nimi, odrzucając całą trójkę wojowników gdzieś w dal. Queelo cofnął się gwałtownie i cudem sam nimi nie oberwał.

Spod ubrania Tzziro wychynął też długi ogon, zakończony postrzępioną strzałką. Owinął się wokół rękojeści miecza i wyszarpnął go z nogi, po czym wyrzucił. W miejscach, gdzie dotykał złotej broni, biała skóra była poparzona, ale natychmiast zaczęła się goić. To samo zresztą działo się z nogami. Po chwili mężczyzna podniósł się, na powrót całkowicie sprawny, już w swojej prawdziwej formie. Oprócz ogromnych skrzydeł i ogona posiadał też niewielkie rogi na głowie, a jego palce, dotąd zwyczajne, zmieniły się w szpony.

„Co to do cholery jest?!”, przeraził się Allois, próbując podnieść się na równe nogi, ale niezbyt mu to szło. „Boli”.

Queelo doskonale go rozumiał. Sam również wpatrywał się w to z przerażeniem. Jasne, widywał w życiu wiele inferów, małych i dużych, uroczych i przerażających, ale pierwszy raz w życiu zobaczył coś takiego. I nie chodziło tylko o to, jak błyskawicznie zmienił się ze zwykłego człowieka w stwora, ani o błyskawiczną regenerację. Była jeszcze ta niepokojąca, potężna aura bijąca od Tzziro, która sprawiała, że miał ochotę uciec jak najdalej i nigdy nie wracać.

Infer odwrócił głowę w stronę Queelo, który zupełnie nic nie robił. Ten rozejrzał się gwałtownie, szukając jakiejkolwiek sensownej kryjówki, ale nic nie znalazł. Lśniąca smuga pomknęła po raz kolejny w jego stronę i tylko cudem udało mu się uchylić.

„Uciekajmy!”, pomyślał sobie Queelo, widząc, że Tzziro nie zamierza mu odpuścić z jakiegoś powodu. Problem jednak był taki, że wokół nich mgła stawała się coraz gęstsza i trudno było określić, w którym w ogóle kierunku uciekać.

Infer zrobił krok w stronę Queelo, a jego pazury znów zaczęły lśnić. Wtedy nagle z ciemności wystrzeliły dwa złote sztylety, celujące w twarz infera. Szybko się przed nimi uchylił, ale te zawróciły i przebiły się przez jego skrzydła. Infer zaskrzeczał z bólu, nawet jeśli dwie rany natychmiast zaczęły się zasklepiać.

Mikky zleciała z nieba i wylądowała tuż obok Queelo, trzymając w dłoniach kolejne sztylety.

— Usłyszałam wystrzał. Ciężko was znaleźć — powiedziała, natychmiast przyjmując postawę obronną. — To nieładnie chodzić na bossa samemu. Teraz musicie się użerać z konsekwencjami. Hej, ty! — wskazała ostrzem noża w stronę Tzziro. — Masz ładne skrzydła! Potrzebuję ich do badań!

— Ty… — Queelo nie miał pojęcia, co powinien powiedzieć, ale Mikky i tak nie zamierzała dać mu dość do słowa.

— Przekaż Alloisowi, żeby z łaski swojej mnie z wami połączył, o ile ten kretyn jeszcze żyje.

„Allois? Żyjesz?”, pomyślał Queelo. Rozmawianie w myślach było dziwne. To było trochę jak myślenie, tylko takie głośniejsze, żeby każdy na pewno usłyszał. Jakkolwiek nieco szybsze niż faktyczna rozmowa, zdecydowanie było bardziej niekomfortowe.

„Boli”, odezwał się znowu Allois. „Nie widziałem, co mnie uderzyło. Co mnie uderzyło? Boli”.

„Skrzydło”, odpowiedział mu Queelo bezwiednie. „Mikky tu jest, mówi, żebyś się z nią też połączył”.

Allois wydał z siebie kilka niezidentyfikowanych dźwięków. Queelo nie był pewien, czy to zgadzanie się, czy niezgadzanie, a może żadne z nich, ale wolał nie dopytywać.

Mikky nie czekała, aż infer ją zaatakuje, tylko sama zaczęła to robić. Przejechała dłonią po rękojeściach kilku sztyletów, które wciąż trzymała przy pasie, a te natychmiast, jakby z własnej woli, wydostały się na zewnątrz. Poleciały w stronę stwora, otaczając go i zaczynając ciachać, gdzie tylko się dało. Zadawały wyłącznie powierzchowne rany, które szybko się goiły, ale Tzziro i tak wydawał się tym wkurzony. Próbował odganiać od siebie tę broń, żeby jakoś przedostać się do Mikky i Queelo, ale sztylety skutecznie go przed tym powstrzymywały. Kobieta miała wymalowane skupienie na twarzy, a dłoń, którą trzymała rozłożoną przed sobą, drżała lekko.

„Ruszcie swoje leniwe tyłki”, odezwała się ostro w myślach, tak, że aż Queelo się skrzywił. „Nie będę odwalać całej roboty za was! Nie wiecie, ile musiałam się namęczyć, żeby was tutaj znaleźć, a wam wystarczyło jedno uderzenie, żeby stracić wszystkie siły?! Przez godziny krążyłam po całej okolicy, próbując cokolwiek znaleźć!”.

Ihoo w końcu się podniosła. Wyglądała na obolałą, ale i tak stanęła na równych nogach, trzymając swój bicz. Przyjrzała się klatce wirujących ostrzy, mrużąc przy tym oczy i wyraźnie czekając na jakiś specjalny moment. Nie skontaktowała się nijak z Mikky, ale ta jakby doskonale wiedziała, co się szykuje. Uniosła nieco dłoń, a sztylety odpowiedziały na ten znak, i wirujące tornado uniosło się ponad głowę infera. Jednak zanim ten wykonał jakikolwiek ruch, Ihoo po raz kolejny użyła bicza, żeby go przewrócić. Mikky zacisnęła dłoń w pięść, a sztylety skierowały się w stronę ziemi i powbijały się w skrzydła. Żaden nie chybił. Mikky i Ihoo natychmiast się rzuciły, żeby przygwoździć stwora, na wypadek, gdyby próbował się znów wyrywać.

„Zaklęcie!”, krzyknęła Mikky w myślach.

„Nie mamy Aiiry’ego!”, zaprotestował natychmiast Nassie.

„Kurwa”.

„Po prostu uciekajmy!”, zaproponował natychmiast Allois. Queelo spojrzał w jego stronę. Jakimś cudem udało mu się podnieść na równe nogi. „Wszyscy za mną!”.

Od razu się rzucił w jedną stronę, nie dając nikomu czasu do namysłu. Ihoo i Mikky wymieniły spojrzenia i podniosły się gwałtownie, również rzucając się do ucieczki. Nassie przeskoczył nad zdezorientowanym stworem i złapał stojącego jak słup Queelo, ciągnąc go za sobą. Za plecami usłyszeli wściekły okrzyk Tzziro, ale z jakiegoś powodu nie rzucił się za nimi. Biegli przez długi czas, zanim w końcu mgła wokół nich całkowicie zniknęła i stanęli na powrót w zwykłej, nocnej ciemności.

— Z-zróbmy przerwę — zaproponował Allois, ledwo łapiąc oddech i od razu padł na ziemię. — Ch-chyba nas nie dogoni? — zapytał w stronę trawy, ale nie wyglądało na to, żeby miał przejąć się jakąkolwiek odpowiedzią.

— Regeneracja jest męcząca — odpowiedział mu Nassie. — Mikky i Ihoo chyba wystarczająco zaszły mu ze skórę, żeby potrzebował trochę czasu na wrócenie do pełni sił… miejmy taką nadzieję.

— Straciłam przez was większość moich noży — zauważyła Mikky lodowato, wskazując na kilka ostatnich sztyletów. — Jak wrócimy, to macie mi je odkupić. Wszystkie. Całą trzydziestkę.

— Jesteś bogata — prychnął Allois, nadal nie podnosząc głowy.

— Więc uważasz, że to ja mam płacić za waszą niekompetencję? — Nie wyglądała na zadowoloną z takiej odpowiedzi. Spiorunowała leżącego kolegę spojrzeniem. — Uratowałam ci dupę. Mógłbyś przynajmniej podziękować. Kilka noży chyba nie jest aż taką wielką ceną za twoje życie, co?

Queelo poczuł jakieś ukłucie, słuchając tych słów. Otworzył usta, żeby się odezwać, ale najwyraźniej Allois nie był jedyną osobą, która umiała czytać w myślach, bo Mikky odwróciła się od razu do niego.

— Ty nie dziękuj — powiedziała. — Ty masz to wypisane na twarzy. Poza tym nie potrzebuję podziękowań od nikogo oprócz tych dwóch niewdzięczników. Uważają się za lepszych, a trzeba ich ciągle ratować.

— Czemu dwóch? — Nassie udał oburzenie. — Ja zawsze jestem ci wdzięczny! Ciągle powtarzam, że powinni w końcu ciebie wybrać na najlepszego wojownika Twierdzy zamiast mnie, tak, jak na to zasługujesz! Mistrzyni Mikky! Najwspanialsza i najlepsza. Mogę ci kupić nawet pięć razy więcej noży, za to, że cały czas mnie ratujesz!

— Uznam to za „dziękuję” — mruknęła Mikky. Wyglądała na zadowoloną z tych słów, jednak wszystko to zostało zastąpione przez złość, kiedy przeniosła spojrzenie znów na Alloisa. — A ty?

Allois wymamrotał coś pod nosem, jednak nawet jeśli było to „dziękuję”, nie zadowoliło to Mikky.

— A może tak głośniej?

— Dobra, odkupię ci te noże — syknął Allois, w końcu podnosząc głowę. — Zadowolona? A teraz mi nie przeszkadzaj, umieram — zakończył, na powrót ukrywając twarz w trawie.

— Patrzcie no na niego, mistrz dramatu się znalazł.

— Powinniśmy poszukać miejsca na obóz! — wciął się Nassie, wyraźnie czując, że zaczyna się kłótnia. — Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Powinniśmy odpocząć i wyleczyć rany.

— Ciekawe jak mamy rozbić obóz — mruknęła Ihoo — skoro bagaże zostawiliśmy za sobą.

Wszyscy rozejrzeli się po sobie, dopiero teraz się orientując, że faktycznie tak jest. Queelo złapał za pasek swojej torby. To, że zawsze miał ją przy sobie, uratowało go od straty rzeczy, ale nikt poza nim nie miał takiego szczęścia. Mikky też wciąż trzymała swoją torbę, ale nie sądził, by miała tam zbyt wiele rzeczy. Chyba tylko ten mały szałasik i ewentualnie swój koc.

W okolicy nie było żadnego dobrego miejsca na obóz, ale mało kto miał siłę, żeby chodzić dalej, więc rozbili się po prostu na otwartym terenie. Mikky rozstawiła szałas tak, że był częściowo otwarty i wszyscy mogli się za nim ukryć przed wiatrem. Usiedli sobie wesoło w kółeczku, próbując rozpalić jakiś nikły ogień, ale niezbyt im to wyszło.

— Całe szczęście, że mamy ze sobą Mikky — powtórzył znowu wesoło Nassie, wciskając się między nią a Queelo, jakby sobie nie mógł znaleźć innego towarzystwa. — Gdyby nie ona, już dawno bym nie żył, i to ile razy! Za Mikky!

Udał, że unosi fikcyjny kieliszek z winem, a potem z niego pije. Dziewczyna spojrzała na niego z politowaniem.

— Możesz już przestać z tym zachwalaniem.

— Ale to prawda! Gdyby nie ty, to już dawno połowa Twierdzy zmówiłaby się przeciw mnie i zabiliby mnie we śnie. A tak to nie lubi mnie tylko ćwierć. Ćwierć to za mało, żeby mogli się zmówić.

— Muszę zatem poszukać tej ćwierci — mruknął Queelo pod nosem.

Nassie zaśmiał się, słysząc to i objął go ramieniem.

— Jesteś zabawny!

— Nie żartuję — warknął Queelo, próbując się uwolnić. — Zabieraj tę łapę.

— Patrzcie, teraz powie o naruszaniu przestrzeni osobistej.

Wzmocnił tylko uścisk, jakby go to bawiło. Queelo spojrzał na niego ze złością. Skoro słowa nie działały, trzeba było spróbować inaczej. Dłoń Nassie'ego akurat była gdzieś w pobliżu jego twarzy. Cóż za szkoda. Nie zastanawiając się długo, zrobił pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy i ugryzł. Nassie krzyknął i natychmiast zabrał rękę, uwalniając się od zębów. Wykorzystując okazję, Queelo natychmiast się od niego odsunął.

— Ugryzłeś mnie! — powiedział Nassie z niedowierzaniem, chowając dłoń w drugiej, po czym zaczął dmuchać na ranę. — Boże, nic dziwnego, że nie chciałeś tych robaków. Twoje zęby już są mocne jak cholera. To boli!

— Bo miało boleć! Odwal się w końcu ode mnie!

Przesunął się i usiadł tak, by między nim a Nassie'em znajdowała się Ihoo. Siostra w ogóle nie zaprotestowała, a nawet specjalnie ustawiła się tak, żeby schować brata. Nassie spojrzał na nią i natychmiast odwrócił wzrok.

— Powinniśmy pogadać o czymś innym! — rzucił natychmiast, najwyraźniej nie chcąc siedzieć w niezręcznej ciszy. — Jak myślicie, o co mogło chodzić z tą królewską wolą? Jakoś się naraziliśmy jego wysokości?

— Królowi? — zdziwiła się Mikky. — Dowiedzieliście się czegoś o jakiejś monarchii?

— Z tego, co zrozumiałem, to królowie to infery, tylko że takie wiele potężniejsze niż zwykłe. No i rządzą terenami, do których zmierzamy.

— Więc pewnie wkurzyliśmy ich naszą obecnością — prychnęła z drwiną, zaczynając się bawić jednym z noży, który jej został. — My się wkurzamy, że infery nam włażą na nasze ziemie, to one pewnie też mogą się wkurzać, kiedy my im włazimy na ich tereny.

— W sumie nic nas tu jeszcze nie zaatakowało — zauważyła Ihoo, rozglądając się dookoła po ciemności. — Czy to nie jest dziwne? Wcześniej pewnie odstraszał je Tzziro, wygląda na to, że obecność jednych potężnych inferów odstrasza te słabsze. Ale jego już z nami nie ma.

— Może wszystkie śpią — prychnął Nassie. — Infery też potrzebują snu.

— Ale nie aż tyle, co ludzie. Nie powinniśmy tu zostawać zbyt długo — dodała z pewnym niepokojem. — Mam wrażenie, że coś jest nie tak w tym miejscu. Powinniśmy odpocząć chwilę, wyleczyć się i ruszać dalej.

Nikt nie zaprotestował. Queelo zrobił szybki przegląd samego siebie, ale jego nadgarstek nie był w żaden specjalny sposób uszkodzony, a i z resztą ciała było podobnie. Podejrzewał, że z całej grupy raczej zebrał najmniej obrażeń. Odsunął się więc na bok, nie zamierzając korzystać z leczniczych zaklęć, które już zaczęła rozrysowywać na ziemi Ihoo. Nie żeby zamierzał to robić, w razie jakby coś mu się stało. Po prostu znalazł sobie wymówkę. Mikky usiadła obok niego, z daleka od kolejki po lekarstwo.

Oczywiście Nassie ustawił się pierwszy i próbował zacząć jakąś konwersację z Ihoo, której ta wyjątkowo nie ucięła. Wojownik wciąż trzymał się za zranioną dłoń. Mikky prychnęła z rozbawieniem.

— Ciekawy ruch — przyznała, trącając Queelo ramieniem. — Ale wiesz, że teraz będzie cię jeszcze bardziej prześladował, nie?

— Co? — Queelo odwrócił się do niej. — Jak to? Przecież…

— Miałeś nadzieję, że go zniechęcisz — dokończyła za niego Mikky. — To tak nie działa. On jest dziwny, jak już zdążyłeś zauważyć. Nie lubi się zadawać ze „zwykłymi” ludźmi. Dziwne rzeczy działają na niego jak magnes.

— Dzięki za ostrzeżenie.

— Ale jeśli myślisz, że teraz normalnym zachowaniem go zniechęcisz, to to też nie zadziała.

— To co mam niby zrobić?!

— Hm, to ciekawe pytanie — mruknęła Mikky, drapiąc się po brodzie. — Myślę, że na tym etapie, w grę wchodzi jedynie zabójstwo. Nie żebym coś takiego pochwalała.

Queelo jęknął i ukrył twarz w dłoniach.

— To piekło nigdy się nie skończy!

— Jak chcesz, to mogę mu nagadać — zaproponowała Mikky, uśmiechając się przy tym. — Na dłuższą metę pewnie nie za wiele pomoże, ale przynajmniej jeden albo dwa dni spokoju się znajdą. Potem możemy pomyśleć nad innym rozwiązaniem.

— Naprawdę? — Uniósł wzrok, żeby na nią spojrzeć. — Dzięki. To… doprowadza mnie do szału! Mam już dość. Nie mogę przebywać w jego towarzystwie tak długo! Zaczynam tracić wtedy moje szare komórki, a nie mam ich aż tak dużo!

— Nie ma sprawy, mogę to załatwić. Ale żebyś sobie nie myślał, że to za darmo! Chcę coś w zamian.

Queelo spojrzał na nią z lekkim strachem.

— Tak?

— Podobno masz dobrą pamięć. Opiszesz mi ze szczegółami tego stwora, z którym walczyliście. Tego z mgły też podobno widziałeś. Jego też. Chcę wiedzieć WSZYSTKO.

Odetchnął z ulgą. To nie było nic trudnego, więc mógł to zrobić. Przywołał w głowie obraz i zaczął opowiadać. Mikky czasem tylko przerywała mu, żeby o coś zapytać, ale przez większość czasu po prostu siedziała, zasłuchana w jego słowa, i przytakiwała. Kiedy kończył swój monolog, słońce już powoli wyłaniało się zza horyzontu, zaczynając nowy dzień.


Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.