Powrót do opowiadań

Złote Wojny


Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.


    • Arial
    • Times
    • Verdana
    • Georgia
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb

Rozdział XIII

Tzziro

Dnia: 22 września 31r.

Ciekawe, czy prawdziwe umieranie mocno boli.

Oby nie.


Queelo spał doskonale i nie miał żadnych przerażających snów, wywołanych strasznymi opowieściami. Tak samo, jak i reszta grupy. Jedyną osobą, na którą poprzedni wieczór jakkolwiek wpłynął, był sam pomysłodawca zabawy. Nassie wyglądał, jakby umarł, ale przypomniał sobie, że jednak ma niewypełnione obowiązki, więc wykopał się sam z grobu, żeby je wypełnić. Oczy miał podkrążone, jego skóra była jeszcze bledsza niż wcześniej, a włosów po raz kolejny nie chciało mu się związywać, więc kosmyki latały na wszystkie strony. Wąs próbował wypełniać swoje obowiązki czapki, ale nawet on nie mógł sobie poradzić z taką ilością. Echo uznała, że najlepszym miejscem będzie ramię wojownika i tam się usadziła, chowając się prawie całkowicie za czupryną.

Szli chwilę przez pagórkowaty teren, żeby powoli zacząć trafiać do niepokojącego wąwozu. Ściany może nie były jakieś wyjątkowo wysokie, ale od samego miejsca biła dziwna energia, każąca mu natychmiast zawrócić i uciec. Queelo rozejrzał się po grupie, żeby zobaczyć, że reszta też to robi. Czyli nie tylko on to wyczuwał.

— Przeklęte — powtórzył Tzziro, jakby czytał w myślach. — Aura jest wyjątkowo mocna. Ale mój dom jest niedaleko, już z daleka od tego wszystkiego.

Nawet Nassie, który poprzedniego wieczora kpił sobie z jego wyjaśnień, skulił ramiona i puścił rękojeść miecza. Może to przez niewyspanie się, a może przez słowa nieznajomego, ale chyba nie zamierzał ryzykować. Ihoo przysunęła się bliżej brata, jednak też nie tknęła swojej broni.

— Nie podoba mi się tu — powiedziała do niego cicho. — Nie sądzę, żeby babcia szła kiedykolwiek tą drogą.

— Ta aura… Magia jest beznadziejna — podsumował Queelo, odsuwając się nieco od grupy, mając nadzieję na zakończenie tego tematu, ale najwyraźniej Tzziro go podłapał.

— Magia to tylko narzędzie — powiedział spokojnie, wzruszając ramionami. — Warto znać jej chociaż trochę, jeśli chce się przeżyć w tym świecie. Jakieś proste znaki tropiące albo znajdujące. Może trochę wróżenia, ale nie za dużo, bo im dalej, tym bardziej to skomplikowane.

— Nie wróż nam — odezwał się natychmiast Nassie. — Nienawidzę wróżenia.

— Oho? — zdziwił się Queelo, patrząc na niego. — A ja myślałem, że uwielbiasz magię.

— Wróżenie jest bez sensu. Nie dość, że nie mówi nic przydatnego, to jeszcze wszyscy zawsze to ubierają w takie tajemnicze słowa, które można zrozumieć na tysiąc sposobów. Poza tym wróżbici odczytują tylko jedną ścieżkę przyszłości, a ta może się potoczyć zupełnie inaczej.

— No i Nassie ma traumę z dzieciństwa — dodał Allois z rozbawieniem.

— Nie mam żadnej traumy!

— Traumę? — zainteresowała się nagle Ihoo. — Wspaniały, nieskazitelny wojownik ma jakąś traumę?

— Daruj sobie ten sarkazm — warknął Nassie. — Poza tym mówię, nie mam żadnej traumy, po prostu uważam wróżenie za głupie. Nikt nie umie odczytać przyszłości. To bez sensu.

— Jak byliśmy młodsi — zaczął Allois, zupełnie ignorując kolegę — to w mieście zrobili jakiś kolorowy targ, nie pamiętam nawet, z jakiej okazji, i postanowiliśmy się przejść, tak z ciekawości. Było tam pełno oszustów, podających się za wróżbitów. Może prawdziwi też byli, ale kto by ich tam odróżniał.

— Nie istnieją prawdziwi wróżbici — sprostował natychmiast Tzziro, przybierając ton profesjonalisty. — Nikt nigdy w stu procentach idealnie nie był i nie będzie w stanie odczytać przyszłości. Nawet smoki.

— Mniejsza o to. I była taka jedna, strasznie miła i strasznie stara babcia na jednym ze stanowisk, a wyglądała jak stereotyp wróżki, więc poszliśmy do niej. Nassie się uparł, że chce być pierwszy i nie dawał nam spokoju, więc mu pozwoliliśmy. Ledwo jeszcze sięgał blatu stołu, był taki malutki.

— Teraz to ty jesteś malutki — zauważył z niechęcią Nassie, idąc na samym przodzie, obrażony, że ktoś ośmiela się go obgadywać. To tylko sprawiało, że chciało się go obgadywać jeszcze bardziej.

— Wróżka chyba była bardzo zadowolona z jego widoku, nie wiem czemu, może wyglądał na uroczego dzieciaka i chciała go pocieszyć czy coś. Więc powiedziała mu, że znajdzie sobie piękną żonę, która będzie go kochała i będą mieli razem trójkę dzieci. Żebyście widzieli jego twarz, jak to usłyszał! Rozpłakał się i uciekł do pokoju, schować się pod kołdrą. Z pięć godzin musieliśmy go uspokajać, aż w końcu odważył się wyjść!

— I nadal nie mam żony! — odezwał się Nassie ze złością, w końcu się do nich odwracając i zaczynając iść tyłem. — I nie zamierzam mieć. Nigdy. Wróżenie to jedna wielka ściema. Mówią ci to, co według nich chcesz usłyszeć. Tak to ja też umiem.

— To może zaczniesz — prychnął Queelo. — To byłaby miła odmiana od twojego wkurzania wszystkich.

Reszta grupy zaśmiała się, jakby powiedział coś śmiesznego. Queelo spojrzał po nich, zupełnie nie rozumiejąc. Wcale sobie nie żartował. Nassie zmrużył oczy, po czym dumnie się obrócił, zamiatając powietrze włosami. Najwyraźniej niezbyt mu się to spodobało. Queelo wpatrywał się chwilę w Wąsa, siedzącego na jego głowie, po czym stwierdził, że w sumie wszystko mu jedno. Wzruszył ramionami i zajął się swoimi myślami.

Rozglądając się dookoła, był w stanie zauważyć kilka ciekawskich spojrzeń, skierowanych na ich grupę. Malutkie infery zbliżały się do krawędzi i patrzyły na nich z góry, w ciszy i skupieniu, jednak żaden nie ośmielił się bardziej zbliżyć. Sięgnął po notatnik.

— Lubisz notować, co?

Queelo natychmiast zamknął książkę i spiorunował spojrzeniem Nassie'ego, który, jak zwykle, uśmiechał się idiotycznie. Koty już wróciły do siedzenia na jego głowie i próbowały udawać czapkę, nawet jeśli niezbyt im to wychodziło. Nikt nie szył czapek z tak różnych materiałów. Ciekawe, jakim cudem Nassie nie miał jeszcze całkowicie brudnych włosów, skoro te zwierze ciągle mu po nich chodziły.

— Nie podglądam — dodał szybko, widząc niezadowoloną minę Queelo. — Tak tylko zauważyłem, że ciągle coś piszesz. Myślałem, że masz dobrą pamięć. Po co to?

— Dla uporządkowania myśli — odpowiedział sucho Queelo, chowając notatnik do torby.

— I robienia naszych karykatur — zauważył Nassie.

— A podobno nie podglądasz.

— Zgaduję po prostu. Zawsze, jak mi dawałeś jakieś swoje notatki, to były na nich jakieś bazgroły. Moja ulubiona to ta, kiedy miałeś zapisać mój wykład i napisałeś tylko „bla bla bla” na całej kartce i jeszcze w rogu narysowałeś moją karykaturę. To piękna kartka. Oprawiłem ją sobie w ramkę i postawiłem w biurze.

— Czego ty właściwie chcesz?

— Pogadać tylko — powiedział wesoło Nassie, splatając dłonie za plecami. Obrócił się i zaczął iść tyłem, a wtedy jego mina stała się bardziej poważna. — Powiedz mi szczerze, dopóki jeszcze idziemy. Co sądzisz?

Queelo spojrzał na Tzziro, który szedł na przodzie, powoli i spokojnie, omijając wszelkie przeszkody. Utykał nieco i chwiał się, ale, o dziwo, na nic nie wpadał. Dzikie infery zbliżały się do niego na odległość kilku kroków, po czym uciekały. Siedzące na głowie Nassie'ego koty spoglądały nieufnie na nieznajomego wojownika. Jakby im coś zrobił.

— Jest jakiś… dziwny.

— Żyje tutaj całkiem samotnie — zauważył Nassie. — Poza barierą. Chyba nikt, kto byłby normalny, by się na to nie zdecydował.

— Nie o to mi chodziło. Zachowuje się… zachowuje…

— Jesteśmy — przerwał mu Tzziro, zatrzymując się.

Nassie obrócił się, przywracając na twarz swój promienny uśmiech. A to wstrętny gad. Sam wyraźnie nie ufał temu gościowi, ale i tak zamierzał udawać, że jest inaczej.

Zeszli do jakiejś niewielkiej dolinki, w której rozstawiony był swego rodzaju szałas z gałęzi i liści. Nie był zbyt wielki, ale dla jednej osoby zdecydowanie by wystarczył. Tyle że ich było trochę więcej. Tzziro wszedł do środka, pokazując im, żeby poczekali na zewnątrz, po czym wyniósł coś, co wyglądało jak prowizoryczne krzesła. Nassie przyjrzał się jednemu z nich, przekrzywiając głowę. Chyba nie był pewien, czy się nie rozpadną. Inspekcja jednak musiała przejść pomyślnie, bo przysunął sobie jedno i usiadł na nim. Tyłem na przód, bo był kretynem. Położył ręce na oparciu.

— Siadajcie, potrzebujemy trochę odpocząć — powiedział wesoło. — Bez obrazy, ale wyglądacie tragicznie.

— To nie ja sobie sprawdzałem włosy całą noc — prychnął Allois, ale też wziął jedno z krzeseł. — Tylko ja mam wrażenie, że to do niczego nie zmierza?

Cała reszta zaczęła mruczeć coś pod nosem, chyba zgadzając się z nim. Wzięli sobie krzesełka i usiedli w niewielkim kółeczku. Tzziro znów poszedł do swojego szałasu i wrócił z niewielkim pudełkiem, które najwyraźniej też zrobił sam. Było nierówne i miało kilka dziur. Otworzył je, żeby pokazać, że w środku trzyma martwe robaki. Na ich oczach wyjął jednego i zjadł, po czym przysunął pierwszej osobie, która była w pobliżu.

— Dobre dla zdrowia — zachęcił, kiedy Queelo pokręcił szybko głową. — Wzmacnia zęby.

— Nie potrzebuję wzmocnienia zębów — wydusił z siebie Queelo z obrzydzeniem.

— Ja chcę! — zgłosił się natychmiast Nassie i natychmiast wepchnął sobie jednego robaka do ust. Wszyscy spojrzeli na niego z niedowierzaniem, ale on się tym w ogóle nie przejął, tylko przełknął go. — Całkiem smaczne, chociaż dodałbym do tego jakieś zioła. — Rozejrzał się i dopiero wtedy zauważył, że cała reszta skupiła na nim spojrzenia. — Co? Lubię egzotyczną kuchnię. Poza tym w końcu skończą nam się zapasy, trzeba być przygotowanym. Gdzie je łapiesz?

— Jesteś obrzydliwy — podsumował Queelo.

— Prawdopodobnie masz rację. Hej, Tzziro! Nie widziałeś w okolicy może innych złotych wojowników? Trochę nam się ich zgubiło, jeśli mam być szczery. Dokładnie to dwóch! Nie widziałeś żadnych?

Gdy wspomniał o wojownikach, Tzziro jakby nieznacznie się skrzywił. Jakby mu coś nie pasowało. Queelo zmrużył oczy, wpatrując się w jego twarz, ale ten nie powtórzył już tego ruchu.

— Nie było tu żadnych ludzi od dawna — odpowiedział, chowając pudełko ze swoim jedzeniem, jakby obawiał się, że Nassie zje mu wszystko. — Jesteście pierwszymi, których widzę od lat. Nie przypuszczałem, że ktokolwiek jeszcze wypuszcza się tak daleko poza miasto.

— Jak prowadzimy poszukiwania, to i owszem, zdarzy się — mruknął Nassie. — To mam rozumieć, że ostatnio nie widziałeś też żadnej starszej kobiety w okolicy?

Znowu! Przez sekundę na twarzy Tzziro pojawiło się dziwne zawahanie, które natychmiast zniknęło, ale Queelo bardzo wyraźnie je zobaczył. Ten podejrzany typ coś wiedział i zdecydowanie nie chciał się posiadanymi informacjami dzielić, bo w odpowiedzi tylko pokręcił głową. Queelo spojrzał kątem oka na Nassie'ego, ale wojownik nie wyglądał, jakby to zauważył i nadal się uśmiechał. Co z nim było nie tak?! Przecież bardzo wyraźnie Tzziro nie był kimś, komu powinno się ufać!

— Nikt się tu nie zapuszcza — powtórzył się. — Za blisko terenów królewskich. Nawet infery starają się omijać to miejsce szerokim łukiem. — Spojrzał na dwa koty, siedzące wciąż na głowie Nassie'ego. — Dlaczego właściwie macie jakieś ze sobą? Wcześniej nie chciałem pytać, ale…

— To moi przyjaciele — odparł wesoło Nassie.

— Infery?

— To źle?

Tzziro spojrzał na Nassie'ego dokładnie w taki sam sposób, jak każdy, kto usłyszał jego pomysły. Oznaczało to tyle, że uznał go za idiotę. Nassie w ogóle nie zwrócił na to uwagi.

— Jeśli nie byłby to dla ciebie problem, chcielibyśmy trochę odpocząć — kontynuował swoje gadanie. — Nie będziemy ci się oczywiście wszyscy wciskać do domu, ale zanim wyruszymy znów w drogę, dobrze byłoby rozbić jakiś mały obóz, prawda? Nie obrazisz się, jeśli zrobimy to w twoim ogródku?

Tzziro po prostu pokręcił głową, tym razem chyba nie mając żadnych ukrytych intencji. Naprawdę nie miał nic przeciwko.

— To świetnie! — Nassie uśmiechnął się jeszcze promienniej, podnosząc się z miejsca i biorąc się za wyjmowanie rzeczy ze swojej torby. Widząc to, inni poszli za jego przykładem. — A swoją drogą mówiłeś coś o terenach królewskich. Myślałem, że w tych czasach nie ma żadnych królów, a już na pewno nie poza cywilizacją ludzką. Mógłbyś rozwinąć tę myśl? Interesują mnie ciekawostki ze świata.

Ten przeklęty, cwany wojownik! Zrobił to specjalnie! Zamierzał wdać się w rozmowę w taki sposób, żeby nikt nie zwracał na niego uwagi. Queelo rozejrzał się i faktycznie. Allois i Ihoo zajęli się rozstawianiem swojego namiotu i chyba w ogóle nie interesowała ich rozmowa. Pewnie uznali, że to po prostu kolejna głupia zachcianka tego złotego buca, dowiedzieć się czegoś nowego, bo w końcu tak uwielbiał słuchać ciekawostek, które nigdy mu się w życiu nie przydadzą. Queelo wyjął koc z torby oraz notatnik i zaczął udawać, że wcale nie podsłuchuje.

— Na północy leżą królestwa — powiedział Tzziro bezbarwnym głosem. — Jest ich chyba pięć albo sześć, nie liczyłem nigdy. Nikt, kto przekracza granicę, już stamtąd nie wraca. Infery, które pilnują przejść, cały czas wykrzykują coś o królewskiej woli.

— Wykrzykują? — powtórzył Nassie z zaciekawieniem. — Więc umieją mówić? Istnieją infery, które umieją mówić jak ludzie? Naprawdę?

Może jednak Nassie nie był aż takim debilem, za jakiego Queelo go uważał. Ewentualnie miał naprawdę słabą pamięć.

— Dużo — odpowiedział mu po prostu Tzziro. — Udają ludzkie głosy jak papugi.

— A królowie?

— Nigdy żadnego nie widziałem, ale skoro tyle inferów o nich mówi, to pewnie jacyś istnieją. To chyba jakieś potężne istoty. Coś jak smoki.

— Potężne infery — mruknął Nassie pod nosem. — TO dopiero jest zaskakujące! Powinniśmy na ten temat zrobić badania, nie uważacie?

Odwrócił się do reszty, żeby zobaczyć, że absolutnie nikt nie zwraca na niego uwagi. Queelo prychnął pod nosem. Nie, Nassie był po prostu idiotą, lubiącym zbierać ciekawostki. Pokręcił głową. Nie miał pojęcia, jak do głowy mogłoby mu przyjść, że ten kretyn miał faktycznie jakiś plan. Totalna głupota. Przecież Nassie zawsze o wszystkim musiał myśleć na szybko, bo nie umiał pomyśleć wcześniej.

— O, rozstawiliście namiot! — ucieszył się Nassie, zupełnie zapominając o tym, jak wszyscy zignorowali jego pytanie. — Świetnie! Nie wiem jak wy, ale ja w sumie przygotowałbym jakiś obiad, czuję, jak burczy mi w brzuchu. Powinniśmy nazbierać gałęzi na ognisko! Kto chce mi pomóc? — Zrobił sekundę przerwy. — Queelo, świetnie, że się zgłosiłeś! Idziemy!

— Co? — Queelo podniósł głowę i spojrzał na stojącego nad nim Nassie'ego. — Nie zgła…

Wojownik nie czekał, aż Queelo dokończy zdanie, tylko złapał go za ramię, zmusił do wstania i pociągnął za sobą, zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować. W pobliżu nie było zbyt wiele drzew, a jeszcze mniej gałęzi na ziemi. Z czego niby mieli zrobić to ognisko?

Nassie nie zatrzymał się jednak przy drzewach, tylko szedł dalej.

— O co ci chodzi? — zapytał Queelo, próbując uwolnić rękę. — Nie chcesz rozpalić tego ogniska?

— Chcę, jak najbardziej chcę. Chyba już jesteśmy poza zasięgiem słuchu — dodał, zatrzymując się i rozglądając. Nagle cała radość z niego uleciała i stał się poważny jak nigdy. Jakby ktoś go podmienił. — Słuchaj, potrzebuję twojej pomocy.

— Co za nowość.

— Nie atakuj mnie teraz swoim sarkazmem! Sam zauważyłeś, że z tym gościem jest coś nie tak, prawda?

— Dlatego zostawiliśmy go z całą resztą? — zdziwił się Queelo. — Ty wiesz, że tam jest moja siostra? Jak przez ciebie coś jej się stanie…

— Daj spokój, Ihoo jest w stanie poradzić sobie sama z zagrożeniem — prychnął Nassie. — Straszna kobieta. Poza tym nie chodziło mi o to, że jest niebezpieczny. Nie daje odczucia, żeby miał złe zamiary. Przynajmniej nie takie, które ON uważałby za złe. Ale jakieś zamiary ten typ zdecydowanie ma i na dodatek wie więcej, niż chce powiedzieć. Potrzebuję, żeby ktoś wyciągnął z niego informacje.

— I uważasz, że ja jestem dobrą osobą do tego? — Queelo uniósł brwi. — Drwisz sobie ze mnie? Ja nie umiem wyciągać informacji!

— On wyraźnie nie ufa swoim — kontynuował Nassie, pokazując na swój złoty mundur. — Więc zostajesz tylko ty. Poza tym nie jesteś aż tak zły w rozmowach, jak ci się wydaje. Po prostu zmuś go, żeby gadał na ten temat, o którym ty chcesz gadać i zostaw gadanie jemu. Jak zawsze robisz.

— Co? Niby co zawsze robię?

— Rozmawiasz, prawie nie rozmawiając. To zadanie idealne dla ciebie! — Na jego twarz w końcu wrócił ten irytujący uśmiech. — Ale mimo wszystko i tak powinniśmy spróbować pozbierać gałęzie. To będzie podejrzane, jak wrócimy bez nich. Kawałek dalej widziałem jakiś mały lasek, tam powinniśmy coś znaleźć.

Queelo nie powiedział nic, ale poszedł za wojownikiem. Lasek istotnie był naprawdę mały i to tak bardzo, że chyba nawet nie dało się go określić tym mianem. Było to po prostu zbiorowisko kilku niewielkich drzew, które chyba po prostu wyrosły tam losowo. Nie zamierzały zbierać się w grupę, ale tak wyszło. Kilka inferów uciekło z koron, widząc zbliżających się ludzi. Wąs miauknął coś przez sen.

— Co w ogóle byś chciał wiedzieć? — zapytał Queelo, schylając się, żeby podnieść gałęzie. O dziwo było ich tam pełno. Wszystkie były też suche. Na tych terenach od dawna musiało nie padać.

— Najbardziej przydałyby się informacje na temat tych królewskich terenów — odpowiedział Nassie spokojnie, zbierając gałęzie na jakąś kupkę, zamiast je po prostu trzymać. — Wszystko wskazuje na to, że to tam musimy się dostać. Możesz też dopytać o Króla Kirrho, może będzie coś wiedział. Oczywiście subtelnie. Jak od razu o tym wypalisz, to raczej nic nie powie. Ogólnie możesz pytać o te rzeczy, o które ja pytałem. Podsłuchiwałeś naszą rozmowę, no nie?

— Gadałeś tak głośno, że trudno było nie słyszeć.

— Powinniśmy ruszyć przed zapadnięciem zmroku — dodał Nassie, opierając się o drzewo. — Znaleźć inne miejsce na obóz albo w ogóle nie zatrzymywać się nigdzie na noc, tylko iść przed siebie. Spanie w pobliżu chatki Tzziro, jakkolwiek rozłożone mielibyśmy warty, byłoby zbyt niebezpieczne. Poza tym istnieje też szansa, że mgła nas dogoni.

— To po co w ogóle do niego poszliśmy? Mogłeś go zostawić samemu sobie.

— Bo potrzebujemy informacji! Im więcej ich mamy, tym lepiej jesteśmy przygotowani na niebezpieczeństwa! Informacje są lepszą bronią niż jakieś złote miecze.

— Informacją nie przebijesz potworowi serca.

— Ale dzięki niej wiesz, gdzie ma serce! — Nassie uśmiechnął się, pokazując wszystkie zęby. Ta jasność to było za dużo dla Queelo. Przeniósł spojrzenie na stos gałązek.

— Zamierzasz to wszystko zabrać sam?

— A co, nie ufasz, że dam radę podnieść aż tyle? Może na to nie wyglądam, ale jestem silny!

— Nie o to mi…

— Naprawdę jestem bardzo silny! Byłbym w stanie podnieść ciebie bez problemu! Ciebie i te wszystkie gałęzie naraz!

— Gałęzie są lekkie — warknął Queelo z irytacją. — Chodziło mi o to, że jest ich dużo, debilu. Mogą ci wypadać z rąk.

— Och. — Nassie szybko się uspokoił. — W sumie to jest fakt, powinienem to czymś związać. Chyba mam gdzieś jakieś sznurki — mruknął do siebie, zaczynając przeczesywać wszystkie kieszenie swojego munduru. — Na pewno miałem sznurki, zawsze jakieś przy sobie noszę, nie mogły się nagle skończyć… aha! — Wyjął cieniutki, krótki sznureczek z tylnej kieszeni spodni. — Wiedziałem, że jeszcze jakieś się znajdą.

Usiadł na ziemi po turecku i zaczął zbierać swoje gałązki, żeby je ładnie związać. Miał zadziwiająco zwinne ręce, zbierał patyki i związywał supełki, zupełnie jakby robił to tysiące razy. Pewnie tak też było, w końcu często wychodził poza barierę. Queelo za to zaczęło zastanawiać coś innego.

— Po co trzymasz sznurki po kieszeniach?

— Nigdy nie wiadomo, kiedy się przydadzą — odpowiedział tajemniczo Nassie, podnosząc swój pęk gałązek i wstając na równe nogi. — Zawsze jest coś, do czego można je wykorzystać. Mam też pełno klamerek, guzików, nici do szycia chyba też jakieś miałem, o ile jeszcze mi się nie skończyły. Próbowałem nosić też igły, ale strasznie kłują, więc powrzucałem je do torby.

— Umiesz szyć?

— A to jakieś mocno trudne, że tak się dziwisz?

Na to Queelo nie miał odpowiedzi. Poprawił trzymane gałęzie i skierowali się z powrotem w stronę szałasu.

— Nigdy nie rozumiem, czemu ludzi dziwią proste rzeczy — kontynuował rozmowę Nassie. — Bo co, jak jestem wojownikiem, to powinienem umieć się tylko bić i nic więcej? A może jestem świetnym malarzem, co? Może jestem mistrzem krawiectwa!

— Po prostu nie wyglądasz jak osoba, która umie szyć — mruknął Queelo. — Nie sądzę, żeby to miało jakikolwiek związek z twoją pracą.

— Umiem też gotować, sprzątać, prać… jestem samowystarczalny. Byłbym doskonałą kurą domową.

— Ale nie zamierzasz się żenić.

— Nie. Co to ma do rzeczy? Zresztą i tak nie mam czasu na życie domowe przez swoją pracę. Zabijanie potworów nie jest zbyt dobrą pozycją w CV, kiedy szuka się drugiej połówki. Może powinienem przejść na emeryturę?

— W wieku dwudziestu lat?

— Narobiłem się za czterdzieści.

— To nadal za mało na emeryturę.

— Poza tym nie mam dwudziestu lat.

— Więc jednak piętnaście?

— Mam dwadzieścia pięć! — oburzył się Nassie, po czym zawahał się. — Chyba. Tak bym obstawiał.

— Chyba? — zdziwił się Queelo.

— Nie mam pojęcia. Urodziłem się jakoś zimą, ale kto by pamiętał takie rzeczy jak dokładny rok czy dzień.

Nagle dziwnie posmutniał, a Queelo w ostatniej chwili ugryzł się w język. Każdy normalny człowiek pamięta przecież przynajmniej rok, żeby umieć policzyć, ile ma lat! Jak można było czegoś takiego nie pamiętać albo przynajmniej nie zapisać? Jakim cudem ktoś mógł tego nie zapamiętać? A może raczej, dlaczego nie mógł tego zapamiętać?

W obozie panował spokój. Allois siedział przed namiotem z kubkiem w rękach i pił jakiś napój, skądkolwiek go miał. Ihoo krążyła dookoła, rozglądając się po otoczeniu spojrzeniem drapieżnika. Gdyby Queelo jej nie znał, naprawdę bałby się do niej zbliżać. Całe szczęście, że najstraszniejsze osoby z miasta były jego rodziną.

— Gdzie gospodarz? — zapytał Nassie, rzucając swoją zbitkę gałązek na ziemię i zdejmując z nich swój sznurek, tylko po to, żeby schować go z powrotem do kieszeni.

— Uciekł do swojego szałasu — odpowiedział mu po prostu Allois, nawet na niego nie patrząc. — Chyba nie jesteśmy dla niego zbyt dobrymi rozmówcami.

Queelo dorzucił swoje gałązki na stos, po czym odsunął się i pozwolił Nassie'emu na rozpalenie ogniska. Na tym najwyraźniej też się znał. Wspaniały pan idealny, wielki mędrzec od siedmiu boleści, znający się zawsze na wszystkim. Queelo wcisnął dłonie do kieszeni. Nie mógł dłużej na to patrzeć. Korzystając z okazji, że nikt nie zwracał na niego uwagi, przemknął się i wślizgnął do środka szałasu.

Sam Tzziro niemal dorównywał Queelo wzrostem, ale mimo to sufit znajdował się zaskakująco nisko i trzeba było się kulić. Nie było tam zbyt wiele mebli, jedynie kilka krzesełek, które wcześniej powynosił na zewnątrz, dziwna kostka, która miała chyba służyć za stolik, i jakaś marnej jakości szafeczka, prawdopodobnie ręcznie robiona. Na samym tyle pomieszczenia stało coś, co chyba można było uznać za posłanie. Podłoga wyłożona trawą i jakimiś liśćmi, przykryta nieco kawałkiem materiału. To zdecydowanie wyglądało jak prowizoryczne łóżko.

Sam Tzziro siedział na jakimś krześle w kącie, plecami do wejścia i mamrotał coś do siebie. Natychmiast podniósł głowę, kiedy tylko usłyszał kroki i odwrócił się, chowając coś do kieszeni. Queelo był bardzo ciekaw, co to było, ale wolał nie pytać. Zobaczył tylko jakiś złoty błysk. Oczywiście. Przeklęci wojownicy i ich fetysz złotych rzeczy. A podobno to infery były uzależnione od złota.

— Tak? — zapytał nieco nieprzytomnie Tzziro, próbując skupić spojrzenie na Queelo. Jego oczy jednak latały dziwnie na boki, jakby coś z nim było nie tak.

Teraz, kiedy miał opuszczoną gardę, powinien powiedzieć więcej. Może jednak ten plan miał jakąś szansę powodzenia. Może nie był aż tak idiotyczny, jak Queelo się z początku wydawało. Wziął jedno z krzesełek i usiadł niedaleko wojownika.

— Chciałem zobaczyć, co słychać — powiedział zgodnie z prawdą. Zawsze starał się być szczery, nawet jeśli szczerość niekoniecznie była wskazana. W przeszłości często nie dostawał przez to pracy. — Chowasz się przed kimś w tej chacie? Nie podoba ci się ich towarzystwo, co?

Nie musiał nawet mówić, o kogo mu chodzi. O dziwo Tzziro pokiwał głową. Czyli mieli coś ze sobą wspólnego. Świetnie! Zaczęcie rozmowy nagle wydało się jakby prostsze.

— Chociaż ja nigdy bym nie pomyślał, żeby uciec od nich poza miasto — kontynuował Queelo. — Nie za niebezpiecznie tutaj aby?

— Bardzo — podchwycił temat Tzziro. Wprost idealnie. — Nawet pomimo tego, że w pobliżu jest naznaczona ziemia, i tak czasem ktoś atakuje i rozwala ten dom. Kradną całe zapasy. Infery w okolicy nie są zbyt miłe. Poza tym jest blisko królewskich ziem. Podwładni królów to nie są miłe istoty. Rozkazują wszystkim, jakby sami byli władcami. Poza tym są potężni. Trudno uciec.

— A nie myślałeś o przeniesieniu się?

— Nie ma gdzie. — Tzziro okazał się wyjątkowo gadatliwą osobą, kiedy w pobliżu nie było nikogo, kto by go irytował. Queelo nawet nie musiał go specjalnie zmuszać do mówienia. — To miejsce otoczone ze wszystkich stron. Na północy tereny królewskie, na południe miasto. Zachód przeklęte po wieczność groby. Ze wschodu nikt nie wraca, mówią tylko, że boginie tam zabijają każdego. Dźwięk dzwonków niesie się po wzgórzach piaszczystych, zwiastując śmierć dusz nieczystych, a każdy, kto przekroczy niebios granice, przed potrójnej bogini stanie licem. Nikt tam nie chodzi. Już bezpieczniej jest na terenach królów.

— To dziwne — przyznał Queelo z pewną niechęcią. — Poza miastem macie jakichś królów, boginie, smoki, Bóg wie co jeszcze, a my mamy tylko najwyższego generała za jakiegoś władcę. Beznadzieja, wojsko nami rządzi. Poza barierą rządzą królowie?

Tzziro gwałtownie pokręcił głową. To musiało się bardzo mocno nie zgadzać z jego doświadczeniami.

— Królowie tylko na królewskich ziemiach. Rządzą tylko tymi, których stworzyli. Poza granicami jest bezpiecznie. Jak nie jesteś z nimi, to jesteś wrogiem. Nie powinno się przekraczać granic. Nigdy! Złe dla zdrowia.

Ta myśl wyraźnie go zdenerwowała, bo sięgnął do jakiegoś pudełka w pobliżu. Queelo zorientował się, że to to samo pudełko, które im wcześniej przyniósł, dopiero gdy wojownik wyjął z niego robaka i wpakował sobie do ust, po czym zaczął żuć. Queelo drgnęła powieka. To było obrzydliwe, nawet jeśli musiał tylko na to patrzeć. Jedzenie robaków… już wolał zacząć jeść ziemię. Ohyda.

— Królowie okropni — kontynuował myśl Tzziro, kiedy tylko przełknął swoje jedzenie. Po czym zająknął się nieco. — Oczywiście n-nigdy żadnego nie spotkałem, pewnie bym nie żył, ale inne infery mówią o nich dużo. Że straszni. Że na ogromnych skrzydłach przemierzają niebo, pilnując swoich królestw. Że ich siła przekracza wszelkie pojęcie i nawet jak pomyśli się o najpotężniejszej osobie, jaką możesz wymyślić, będzie to za mało. Że umieją myślami kogoś zabić. Poza tym trzecie oko… — przełknął ślinę i podniósł rękę, żeby pokazać przestrzeń nad nosem, gdzieś w okolicy czoła. — Mówią, że otwiera inny wymiar. Że dzięki temu są nieśmiertelni. Nikt zdrowy tutaj — popukał się w głowę — nie zbliża się do królów.

— No ale nie znasz żadnego, nie? — dopytywał Queelo. — A skoro nie, to może to tylko pogło…

— Ależ królowie są znani! — zaprotestował natychmiast Tzziro. Zwykle Queelo nie lubił, gdy ktoś wcinał mu się w zdanie, ale tym razem nie miał nic przeciwko. Im dłużej rozmawiał, tym mniej miał na to ochotę. — Wszyscy znają! Wszyscy w okolicy wiedzą! Dwóch przynajmniej, podobno więcej ich, ale każdy o dwóch wie. Najgorsi, bezczelni, wszystko zmieniają w swoich podwładnych. Biją się między sobą strasznie, ale gdyby się nie bili, pewnie zagarnęliby i te ziemie, więc bezpiecznie, że robią to u siebie, oby bili się jak najdłużej. Iriin to największa królowa, podobno niczym anioł wygląda, ale tylko śmierć niesie. Wszystko za nią sługi robią i roznoszą jej imię, niemal całą północą włada, a jej armia ponoć płonie i pali wszystko, co spotka na drodze. Mówi się, że wszystkie ogniste to jej dzieło, tak bardzo ogniem włada. Ale bliżej tutaj granice należą do króla Kirrho, chociaż on podobno gorszy i od niej. Mówią, że cały czas trzecie oko trzyma otwarte, chociaż to katorga dla wszystkich jego gatunku i że nie pokonał przeciwnika, tylko dlatego, że go to nie obchodzi. Że od smoków pochodzi, a smoki zawsze były potężne. Czasem na polach bitwy widać ślady, które prawdopodobnie należały do niego, ale nikt po tych bitwach nigdy nie przeżył, więc nie potwierdzi. Ale o jego sługach słychać często, prawe ręce jego dwie. Tropicieli mistrz, co umie się wtapiać w tło i wywęszy każdego, a drugi mglak, zwodzący wszystkich w chmury i mącący im zmysły. Najbardziej zaufani. Prawie tak potężni, jak sam ich król.

Gdyby nie część o mglaku, Queelo prawdopodobnie nie uwierzyłby w ani jedno słowo. Niestety miał okazję spotkać się z tym stworem twarzą w twarz. A więc to coś było sługą jakiegoś króla. Króla Kirrho. Czemu wszystko kręciło się wokół niego? Czy naprawdę wszystkie ścieżki prowadziły właśnie tam? Czy to nie było zbyt podejrzane, że kierowały się właśnie tam? Trochę jakby cały świat pokazywał palcem w jedną stronę.

Tzziro zawahał się przez chwilę, jakby nagle zdał sobie sprawę, że właśnie wygadał za dużo. Sięgnął szybko po pudełko z robakami i podsunął w stronę Queelo, który natychmiast odchylił się do tyłu.

— Dobre dla zdrowia — powtórzył chyba swój ulubiony tekst. Potrząsnął pudełkiem. — Zdrowe zęby po tym. I mocne.

— E… dziękuję, ale nie! — Queelo podniósł się ze swojego miejsca, zapominając, jak niski jest tam sufit i prawie uderzając w niego głową. — Pójdę już… sprawdzę, co robi reszta. Nie będę ci dłużej przeszkadzał, w końcu coś robiłeś, zanim ci przerwałem! To… e… cześć.

Jak najszybciej się wycofał, odprowadzany zdumionym spojrzeniem Tzziro. Najwyraźniej i on uznał, że Queelo zupełnie nie umie się żegnać i nie byłby pierwszy, a już zdecydowanie nie ostatni. Całe szczęście, że nie trzeba było się użerać z nim dłużej! Queelo wydostał się na zewnątrz i natychmiast wpadł na Nassie'ego, który, w dość oczywisty sposób, musiał podsłuchiwać przy wejściu. Natychmiast się wyprostował i przywołał na twarz swój irytujący uśmieszek. Nawet nie próbował udawać.

— Widzisz? Umiesz rozmawiać — ucieszył się, obejmując go ramieniem. — Jak tak dalej pójdzie, to może nawet zaczniesz sobie znajdować prawdziwych przyjaciół, zamiast przesiadywać całymi dniami samotnie.

— Masz jakiś problem z moim życiem?

— Po prostu wydajesz się jakiś taki samotny czasami — zauważył Nassie. — Jakbyś chciał rozmawiać z ludźmi, ale nie umiał tego robić. Ale nie przejmuj się, można się tego nauczyć. To nawet nie jest takie trudne.

Queelo spoglądał na niego przez chwilę, po czym ze złością odepchnął go, uwalniając się z uścisku.

— A może ja po prostu nie chcę się z nikim zadawać, co? — zapytał, wkurzony. — Nie pomyślałeś czasem może o tym w swoim małym móżdżku, że jeśli się z nikim nie zadaję, to po prostu chcę być sam? Nie każdy jest tobą i chce się przyjaźnić z każdą napotkaną osobą! Może ja po prostu nie lubię ludzi! Wszyscy jesteście wkurzający, z tobą na czele!

— Ale…

— Jestem zmęczony — skłamał Queelo, odwracając się. Nie zamierzał dłużej prowadzić ani tej, ani żadnej innej rozmowy. — Muszę się przespać. Obudźcie mnie, jak będziecie chcieli coś ważnego. Jak to nie będzie wystarczająco ważne, to was postrzelę.

Usiadł na ziemi i podniósł swój kocyk, który wcześniej tam rzucił. Nikt nie ruszył ani jednej jego rzeczy, całe szczęście. Owinął się niczym naleśnik i zamknął oczy, próbując zapaść w sen. Wciąż słyszał jakieś rozmowy, ale usilnie starał się je zignorować. Tylko sen. Tylko jeśli zaśnie, nikt nie będzie mu zawracał głowy rozmawianiem. Nie chciał rozmawiać o sobie. Dlaczego miałby chcieć?


Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.