Powrót do opowiadań

Złote Wojny


Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.


    • Arial
    • Times
    • Verdana
    • Georgia
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb

Rozdział III

Zjawiska Nadprzyrodzone w Bibliotece Miejskiej

Nr Sprawy: 79

Nazwa: Zjawiska Nadprzyrodzone w Bibliotece Miejskiej

Zleceniodawca: Clihoo Pirma, Bibliotekarz

Data Złożenia Zawiadomienia: 4 Stycznia 29r.

Status: Niezaczęta

Miejsce: Biblioteka Miejska Im. Tassily w Centrum

Zapłata: 300 AeR

Dodatkowe zapisy: Czytelnicy skarżą się na dziwne światła pojawiające się po zmroku, niedawno doszły też odgłosy spod podłogi. Serdecznie dziękuję za wszelką udzieloną pomoc


Queelo zatrzymał się przed drzwiami biblioteki i wziął głęboki oddech. Potrzebował chwili przygotowania, zanim świadomie wystawi się na obecność Nassie’ego i jego niszczycielskiej aury. Naprawdę nie miał na to ochoty, zwłaszcza w obecnej sytuacji. Nie wyspał się, w nocy w każdym kącie jego mózg widział jakichś podejrzanych ludzi, z których absolutnie żaden nie okazał się prawdziwy. Kiedy w końcu udało mu się zasnąć, nastał już ranek.

Tak jak przypuszczał, natychmiast po przekroczeniu progu nastąpił atak.

— Jesteś wreszcie! — zachwycił się Nassie, pojawiając się tuż obok niego. — Wiedziałeś, że nikt tu już nie przychodzi? Nawet bibliotekarz powiedział, że on sobie idzie, bo w tym miejscu straszy. Jesteśmy sami!

— Więc mówisz, że gdybym cię teraz zastrzelił, to nie będzie żadnych świadków?

— Chodziło mi bardziej o to, że nikt nie będzie nam przeszkadzał w poszukiwaniach, ale interpretuj to, jak chcesz — odpowiedział wesoło, zupełnie nie przejmując się słowami kolegi. — Próbowałem szukać sam jakichś informacji, ale system katalogowania jest nielogiczny i nie umiem się w tym połapać. Zupełnie jakby bibliotekarz układał to wszystko losowo! Jak tak można?! Musisz mi pomóc!

— Panie i panowie, najmądrzejszy wojownik całej Twierdzy — zakpił sobie Queelo — którego można pokonać zwykłą losowością. Jesteś pewien, że tego tytułu nie nadali ci ironicznie?

— Zajmuję się logicznymi rzeczami, w losowości logiki nie ma — zauważył Nassie. — Mógłbym to zacząć przeszukiwać i pewnie bym coś w końcu znalazł, ale sam powiedz, jak można w bibliotece wszystko zorganizować tak nielogicznie? To nie ma sensu. To jest miejsce, które jak najbardziej powinno być logiczne.

— Jeszcze raz powiesz słowo „logika”, to cię strzelę w twarz.

— Dzisiaj jestem już czysty, nie ubrudzisz sobie rączek, więc nie krępuj się.

— Pistoletem.

— To też jest jakieś wyjście.

Nassie podskoczył wesoło w stronę biurka, przy którym normalnie powinien siedzieć bibliotekarz, i otworzył szufladę. Queelo z niechęcią podszedł bliżej, żeby zobaczyć, że faktycznie, tam, gdzie powinien być jakiś system katalogowania, panował totalny chaos. Nassie, z uśmiechem na ustach, wyjął całą stertę kartek, zeszytów i notatek, żeby rozrzucić je wszystkie po blacie.

— Widzisz? Nielogi… Niepoukładane! A biblioteka jest ogromna! Jak mamy tu cokolwiek znaleźć?!

Queelo wziął plik kartek, żeby sprawdzić, jak w ogóle pozapisywane są na nich informacje. Były czytelne, przynajmniej tyle. Bibliotekarz nie bawił się w kaligrafię, ale też nie tworzył jakichś bazgrołów. Sposób zapisu informacji jednak był tragiczny. Zamiast stworzyć jakieś kategorie, tytuły książek porozpisywano w losowej kolejności i krótko opisano pojedynczymi słowami. Brakowało nawet informacji, w jakiej części biblioteki się znajdują, tylko jakiś numerek. Podejrzewał, że bibliotekarz wiedział, które miejsce oznacza jaki numer, ale postronnemu raczej trudno było się w tym zorientować.

— Będzie ciężko — mruknął pod nosem. — Szukamy czegoś o tych twoich symbolach, nie? Symbolika w znakach? Król Kirrho? Z czymś mi się kojarzy to imię, ale nie mam pojęcia z czym.

— Myślałem o tym i królowie występowali tylko w naprawdę dawnych czasach, więc może udałoby się coś znaleźć w książkach historycznych, ale tych najstarszych. Możesz poszukać czegoś o monarchii, a ja zajmę się tą magiczną częścią.

Z takimi założeniami, nawet jak znajdą tytuł, w którym mogłoby być coś pomocnego, to jak mają znaleźć samą książkę? To nie tak, że setki tych regałów były jakkolwiek pozaznaczane, a nawet gdyby, na jednym leżały tysiące książek. W takich warunkach nie dało się pracować. Zanim Queelo zdążył coś powiedzieć, Nassie rozsiadł się na fotelu bibliotekarza i zaczął przeszukiwać kartki, pogwizdując jakąś skoczną melodyjkę pod nosem.

Queelo spojrzał na swoją kartkę i przeleciał wzrokiem przez słowa. Nie było absolutnie niczego na temat monarchii, historii czy w ogóle jakiejkolwiek władzy. Na pierwszym miejscu widniał jakiś poradnik, za nim fantastyka naukowa, a potem dwie pozycje, które trudno było określić jakimkolwiek słowem, najwyraźniej nawet bibliotekarzowi sprawiło to problem. Odłożył pierwszą kartkę na puste miejsce i zajął się następną.

Był to powolny i mozolny proces, który doprowadzał go do ziewania. Zresztą nie tylko jego, bo po chwili i Nassie zaczął wydawać z siebie dziwne dźwięki, które chyba były jego sposobem na wyrażanie nudy. Lubił zagadki, ale przeglądanie dokumentów jeden po drugim, dla niemal każdego było nudnym zajęciem. Po przejrzeniu dziesięciu walnął całą stertą w biurko. Queelo spojrzał na niego, unosząc brew.

— Mam dość! — oznajmił Nassie, podwijając rękawy. — Zrobimy to moim sposobem.

— A to już tego nie robimy twoim sposobem?

Wojownik nie odpowiedział, tylko jednym ruchem zrzucił wszystko z biurka, prosto pod nogi Queelo, po czym wskoczył na blat.

— Mam dzwonić po lekarza czy po egzorcystę?

— Ciekawe jak — prychnął Nassie, rozglądając się, po czym z biurka przeskoczył na szafkę w pobliżu i zaczął się po niej wspinać. — Raczej nie masz baterii, która wytrzymałaby tak długo. Poza tym w bibliotece nigdy nie było zasięgu. Beznadziejnie ją zbudowano. Ściany nie przepuszczają nawet krzyków, a co dopiero, żeby jakieś fale telefoniczne tu docierały czy na co tam telefony działały. O!

Usiadł na samym szczycie półki i zaczął wesoło wymachiwać nogami. Podniósł rękę i, kiedy zorientował się, że nie sięga nią sufitu, wstał. Zachowywał się jak dziecko, które właśnie odkryło, że jest w stanie wdrapać się na drzewo. Czy tam na półkę na książki.

Uniósł dłonie do twarzy i zaczął udawać, że to lornetka.

— W bibliotekach książki zawsze są ustawiane działami — powiedział, chyba bardziej do siebie, niż do stojącego wciąż na ziemi Queelo. — W trakcie tych dwudziestu lat nikt nie mógł tego aż tak bardzo zepsuć. Ludzie głupi nie odwiedzają takich miejsc za często. Na pewno mają tu jakieś oznaczenia czy coś. Musi coś być…

Queelo przewrócił oczami, ale sam też się rozejrzał. Może faktycznie mogło to być jakkolwiek poukładane, tylko trzeba było zgadnąć, w jaki sposób to rozpoznać. Odłożył kartki i postanowił się przespacerować między półkami. Było większe prawdopodobieństwo, że w ten sposób na coś trafi niż po prostu poprzez przeglądanie bezsensownej dokumentacji. Słyszał Nassie’ego, który najwyraźniej postanowił poskakać sobie po szafkach i ruszył w kierunku przeciwnym do hałasu. Czy w bibliotece nie powinno się zachowywać ciszy?

Pamiętał wciąż zgłoszenie sprzed kilku lat, jakoby w tym miejscu straszyło, ale że nie lubił zajmować się sprawami, w które jakkolwiek mogła być wmieszana magia, nie postanowił go przyjąć. Nassie też się jakoś specjalnie nim nie zainteresował, więc zostawili je dla innych detektywów. Wychodziło jednak na to, że albo nie przyjął go absolutnie nikt, albo ktoś nie wykonał za dobrze swojej pracy. Z innej jednak strony nigdzie nie było widać duchów czy innych potworów.

W powietrzu unosił się stęchły zapach kurzu, który zalegał tonami pośród książek. Właściciela nie było nawet stać na porządne sprzątanie. Queelo miał ochotę wziąć jakąś ścierkę i samemu rozpocząć porządki, ale gdyby zaczął, nie wyszedłby z biblioteki przez przynajmniej rok. Poza tym wola posiadania środków do życia była zdecydowanie większa niż chęć przebywania w czystym pomieszczeniu, choć aż tak wielkiej różnicy między nimi nie było. Z trudem odwrócił myśli od tego całego brudu i skupił się na przeglądaniu tytułów.

Jak można było się spodziewać, większość książek nie wyglądała najlepiej. Musiały na półkach przeleżeć naprawdę wiele lat, ponieważ wyglądały tragicznie, jakby nikomu nawet nie chciało się przetrzeć ich grzbietów, które przecież były najbardziej na widoku. Queelo z ciekawości podszedł do jednej z półek i sięgnął po jakieś grube tomiszcze z wytartą nazwą. Jak trafnie odgadł, tuż po lekkim ruchu w górę wzbił się niewielki obłok kurzu. Zostawił więc książkę. Nie zamierzał się znów użerać z brudnymi ubraniami.

Budynek był o wiele większy, niż wyglądał z zewnątrz. Dlaczego w zasadzie w bibliotekach ludzie musieli tworzyć labirynty z półek? Przecież to nie miało sensu. O wiele łatwiej byłoby ustawić wszystkie półki równo i je jakoś ładnie podpisać, ale nie. Właściciele z jakichś powodów lubili z nich ustawiać pseudokorytarze, chyba tylko po to, żeby nikt tam nie przychodził. Albo, żeby jak ktoś już przyjdzie, to się zgubił i zginął z głodu, nie mogąc znaleźć wyjścia. Bibliotekarze byli psychopatami.

Skręcił za róg i zobaczył kawałek materiału na podłodze. Nie wyglądał na równie brudny i zaniedbany co książki, więc Queelo z zainteresowaniem do niego podszedł. Była to chyba jakaś flaga, a wielkimi, ładnymi literami wyszyto na niej słowa „literatura naukowa”. Czyli biblioteka faktycznie posiadała jakieś oznaczenia działów! Ale czemu leżały one na podłodze? Queelo zmarszczył brwi i podniósł materiał. Zdecydowanie powinien gdzieś wisieć. Rozejrzał się, ale nie widział nigdzie miejsca, gdzie mogłoby to pasować.

Kawałek był oderwany. To dopiero było dziwne, biorąc pod uwagę, że materiał był gruby i rozerwanie go byłoby w zasadzie niemożliwe bez jakiejś nadludzkiej siły. Queelo sam z ciekawości pociągnął nieco, ale nitki ani drgnęły i trzymały się mocno. Raczej nikt tego nie odciął nożyczkami czy tam nożem, a jeśli tak to zrobił, to musiało być to bardzo tępe ostrze, żeby zostawić tak postrzępione ślady.

— Znalazłeś coś?

Queelo nawet nie usłyszał, że ktokolwiek się do niego podkradał. Naprawdę, czy ten człowiek musiał się za nim włóczyć nawet w trakcie poszukiwań? Nie mógł iść w inną stronę, żeby przeszukać większy teren? Odwrócił się, żeby wygarnąć koledze.

Stał tam, w przejściu i uśmiechał się, jak zwykle, w dokładnie ten sam irytujący sposób. Ale mimo to coś było nie tak. Queelo zmrużył oczy.

Wyciągnął pistolet z szybkością błyskawicy, odbezpieczył i bez zastanowienia strzelił. Huk poniósł się echem po bibliotece, a gdy ucichł, zapanowała całkowita cisza. Nawet odgłosy butów skaczących po kolejnych półkach nagle zamarły.

— Strzeliłeś do mnie — powiedział ze zdziwieniem stojący przed nim Nassie.

Nie miał ani jednej rany postrzałowej. Queelo był absolutnie przekonany, że nie spudłował. Jeśli strzelał, to zawsze trafiał, zwłaszcza jeśli cel się nie ruszał. Nie opuścił broni.

— Kim jesteś?

— Masz problemy z głową czy ze wzrokiem? Może to ja powinienem dzwonić po lekarza.

— Mam doskonały wzrok i jeszcze lepszą pamięć. W przeciwieństwie do ciebie, najwyraźniej, skoro gdzieś ci zniknęła taka mała blizna, którą zawsze miałeś pod prawym okiem.

Sobowtór uniósł gwałtownie dłoń do wskazanego miejsca. Queelo prychnął.

— Żartowałem. Aż tak bardzo się nigdy nie interesowałem jego twarzą, żeby coś takiego zobaczyć. Ale faktycznie czegoś ci brakuje. Na przykład dziury w brzuchu. Czym jesteś?

Kimkolwiek nie był, przestał się uśmiechać. Brak tego elementu na twarzy Nassie’ego był naprawdę dziwnym zjawiskiem. Queelo nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek widział tego idiotę z innym wyrazem twarzy. Czasem uśmiechał się przyjaźnie, czasem ironicznie, a czasem wrednie, ale zawsze jakoś się uśmiechał. Z poważniejszą miną wyglądał jak zupełnie inna osoba.

W zasadzie stała przed nim inna osoba, więc może to nie była wina braku wyszczerzonych zębów. O ile w ogóle stała przed nim jakakolwiek osoba.

— Czym jesteś? — powtórzył pytanie, tym razem podnosząc nieco pistolet tak, by celować w głowę. Nie był pewien czy to coś da, biorąc pod uwagę fakt, że pierwsza kula przeleciała przez istotę, jakby ta nie istniała, ale zawsze warto było spróbować.

— To bardzo niemiłe pytanie — odpowiedziała istota. Nadal nie przestawała wyglądać jak Nassie.

— Kiedy zapytałem, kim jesteś, to mi nie odpowiedziałeś, więc dlaczego miałbym być miły? Na dodatek udajesz tego przygłupa. Masz teraz strasznie wkurzającą twarz, w stosunku do niej nigdy nie jestem miły.

To wyraźnie zdziwiło jego rozmówcę. Oczywiście mało kto powiedziałby to o Nassie’em, ludzie widzieli serdeczny uśmiech i tę niewinną twarzyczkę, traktowali go jak aniołka, nawet jeśli często paradował po mieście wysmarowany krwią inferów. Queelo za to irytował ten drwiący uśmieszek, te białe zęby, te jasne, złote oczy, w których było widać radość za każdym razem, gdy temu bucowi udało się kogoś zdenerwować. I jeszcze to idiotyczne uczesanie! Mógłby sobie po prostu związać włosy jak normalny człowiek albo łazić w rozpuszczonych, jak już tak bardzo chciał się pochwalić byciem jedynym blondynem na świecie. Ale nie, robił se jakąś dziwną gumkę z własnych włosów i to na dodatek gdzieś po boku głowy, zamiast na środku. No i nieustannie je poprawiał! Denerwujące!

— Więc? — ponowił pytanie. — Mam strzelić jeszcze raz?

Istota spojrzała na jego twarz, po czym rozwiała się w nicość. Queelo zmrużył oczy, ale absolutnie nic po niej nie zostało. Nastawił uszy, jednak nie usłyszał absolutnie niczego. Powoli opuścił broń, nie zamierzał jednak zdejmować palca ze spustu. Rozejrzał się ostrożnie. Wokół niego była tylko pustka i setki półek z książkami. Nic więcej.

— Co się stało? — odezwał się nagle Nassie z góry, a Queelo gwałtownie wycelował w jego stronę. — Hola, hola, może zanim mnie zastrzelisz, to przynajmniej się pokłócimy, co? Chciałbym odejść z tego świata, wiedząc, czymże cię tak uraziłem.

To zdecydowanie byłoby coś, co ten idiota by powiedział, więc Queelo nie strzelił. Nassie, widząc, że nie grozi mu śmierć, zszedł w końcu z szafki na dół. Był cały w kurzu, ale ani myślał się z niego otrzepywać.

— Do kogo strzelałeś? — zainteresował się, spostrzegając, że jego kolega może i opuścił broń, ale wciąż jej nie schował. Rozejrzał się, najwyraźniej poszukując celu.

— Do ciebie.

Teraz Nassie spojrzał po sobie.

— Jestem pewien, że gdybyś strzelał do mnie, to trafiłbyś prosto w serce i zabił na miejscu. Jakoś jeszcze oddycham. Nie mam nawet dziury po kuli.

— Do czegoś, co wyglądało jak ty — doprecyzował Queelo z irytacją. — Ale jeśli to twój duch straszy w tym miejscu, to nic dziwnego, że ludzie stąd uciekają. Też bym nie chciał przebywać w twoim towarzystwie.

— Jeszcze żyję. Duchy żywych osób nie mogą straszyć. W ogóle duchy nie mogą straszyć, to tylko bajeczka dla dzieci. Co najwyżej wspomnienia po zmarłych osobach, ale duchy? Jak bardzo to wyglądało jak ja?

— No… jak ty? Po prostu?

— Żadnych różnic?

— Raczej nie.

— A mimo to strzeliłeś do tego — dodał Nassie ze smutkiem. — Naprawdę zastrzeliłbyś mnie bez mrugnięcia okiem. To boli moje serce.

— Słyszałem wciąż, jak skaczesz po półkach, debilu. Ostatnie, czego bym teraz chciał, to żeby mnie aresztowali. I to jeszcze za zabicie ciebie. Nie miałbym życia w więzieniu. Dziękuję bardzo za coś takiego.

— Tak sobie to tłumacz, wiem, że tak naprawdę mnie lubisz.

— Bynajmniej.

Nassie uśmiechnął się w ten irytujący sposób, mówiący, że i tak mu nie wierzy, ale zanim Queelo jakkolwiek to skomentował, wojownik już przeszedł do innego tematu.

— Och, znalazłeś coś! — ucieszył się, wyrywając Queelo materiał, który ten nadal trzymał. Nassie rozwinął go w powietrzu, żeby lepiej się przyjrzeć. — Czyli faktycznie mieli tu jakieś działy! Literatura naukowa, to musiało wisieć na jakiejś belce czy coś. Widziałem kilka nadających się do tego po drodze, ale wszystkie były puste. Ktoś musiał specjalnie pozdejmować oznaczenia. Wiesz, co to znaczy?

— Że powinniśmy sobie stąd iść, bo tu straszysz?

— Że faktycznie będziemy w stanie coś znaleźć! Czy tutaj są książki naukowe? — zapytał, podbiegając do półki i zdejmując jeden z tytułów. Queelo cofnął się gwałtownie, gdy w powietrze wystrzeliła chmura kurzu. — To jest totalnie ten język, którego używają Mikky i Allois w dokumentach, bingo! Zawieszę to na belce tego działu i możemy pójść do innych, żeby posprawdzać, jakie tam mają książki.

— A co z twoim duchem?

— To pewnie tylko złośliwe widmo lustrzane. Są irytujące, ale zupełnie nieszkodliwe, przynajmniej dopóki nie dasz się nabrać na jego sztuczki. Pokazało ci mnie, bo jesteśmy jedynymi osobami tutaj. Hm… ale to znaczy, że jak się rozdzielimy, to mnie pokaże się jako ty… chwila, nie jesteś widmem, prawda?

— Powiedziałem ci o nim, kretynie. Po co miałbym ci mówić o sobie?

— Fakt, widmo przekonywałoby mnie słodkimi słówkami, zamiast mnie nieustannie wyzywać, masz tutaj rację. Chociaż zobaczenie choć raz miłego Queelo byłoby ciekawe, to lepiej, żebyśmy się nie rozdzielali. Idziemy na górę?

— Nie będę łaził po półkach.

— Nie masz kondycji?

— Mam jakiś szacunek do siebie.

— No dalej, będzie zabawnie!

— Czy ja wyglądam jak jakiś pająk?

— Na górze jest czyściej.

Queelo zmierzył spojrzeniem jego zakurzone ubranie.

— Właśnie widzę.

— Potknąłem się o jakąś dziurę i prawie spadłem. Obiłem się trochę o jakąś półkę i zebrałem z niej brudy. Poza tym, skoro już zebrałem cały kurz, to tam zostało go mniej! No chodź, będzie szybciej.

— Nie.

Koniec końców Queelo nie dał się przekonać i poszli dołem. Nassie co jakiś czas wspinał się do połowy na półki, żeby wypatrywać belek, ale nie zamierzał zniknąć z pola widzenia. Zupełnie jakby to widmo, czy jakkolwiek by to nazwać, nie było aż tak nieszkodliwe, jak to przedstawił. Co jakiś czas też podejrzanie zbliżał dłoń do rękojeści miecza, który oczywiście, że zabrał ze sobą, bo jakby go nie wziął choć raz z domu, to chyba by umarł. To już było niepokojące.

Wyszli z działu literatury naukowej i trafili chyba do działu teorii spiskowych, o ile taki mógł w ogóle istnieć w bibliotece. W każdym razie na ten temat była pierwsza książka, którą Queelo sprawdził. Coś na temat ludzi-jaszczurów i ich władzy nad światem. Potem jednak Nassie odkrył książkę o wróżkach i zgodnie stwierdzili, że to po prostu dział fantastyki. Przeszli przez niego najszybciej jak się dało, choć Nassie przez chwilę uważał, że mogłyby tam być jakieś informacje o znakach magicznych, ale szybko porzucił tę nadzieję, gdy przeczytał, jak idiotycznie magia tam była przedstawiana.

Krążyli po bibliotece, odkrywając kolejne działy, ale nie znaleźli nic, co mogłoby im się przydać. Według zegarka Queelo siedzieli tam przynajmniej trzy godziny, zanim w końcu trafili do jakiegoś działu, w którym mogliby otrzymać jakiekolwiek informacje. Gorzej dla niego, że był to dział sztuk magicznych.

— Nikt nie czaruje książek — zauważył ze śmiechem Nassie, widząc niechęć kolegi. Złapał jakąś księgę z półki. — Zobacz, mogę ją otworzyć i nic nie wystrzeli mi w twarz. Widzisz? Sto procent bezpieczne. Jeśli ktoś kiedyś spróbował rzucić czar na książkę, to pewnie już dawno nie żyje i on, i książka. Papier znosi zaklęcia jeszcze gorzej niż ty. Co to w ogóle za tytuł? — Przewrócił kartki na pierwszą stronę. — „Zastosowanie magii użytkowej w gospodarstwie domowym”. Dobry boże, jaki staroć! To nam się raczej nie przyda. Powinniśmy szukać czegoś o znakach przywoływania, ewentualnie starożytnej magii. Nie są jakimiś powszechnymi, bo inaczej bym je znał.

— Ty powinieneś szukać — prychnął Queelo, krzyżując ręce. — Ja nie zamierzam się w to bawić.

— No weź. Proszę. Sam nic nie zdziałam.

— Nie żebyś miał wybór. Ja magii się nie tykam.

— Queelo…

— Queelo — odezwał się głos, powtarzający po Nassie’em niczym echo.

Obaj obrócili się gwałtownie. Dziwna zjawa stała kilka metrów od nich, wpatrując się uważnie. Nadal wyglądała jak Nassie bez uśmiechu, ponura i groźna. Queelo skrzywił się na ten widok. Nassie za to wydał z siebie jakiś nieokreślony dźwięk, coś pomiędzy mruknięciem a beknięciem. Cokolwiek to mogło oznaczać.

— Ja tak wyglądam? — zdziwił się po chwili milczenia, wskazując palcem na zjawę. — Naprawdę?

Queelo spojrzał najpierw na niego, a potem na zjawę. Wyglądali niemal identycznie, więc skinął głową. Myślał, że Nassie zareaguje zdziwieniem, zaskoczeniem, może jakąś złością czy rozpaczą, w końcu ludzie dziwnie reagowali, widząc samych siebie. Tymczasem on się uśmiechnął jeszcze szerzej niż dotychczas, ukazując chyba wszystkie swoje zęby.

— Nic dziwnego, że wszyscy na mnie lecą! Jestem chodzącym ideałem!

— Tylko się nie zakochaj — prychnął z niechęcią Queelo, po czym zwrócił się do zjawy. — Czego chcesz? Znów udawać, że jesteś tym idiotą?

— Nie nadajesz się na mnie — uznał Nassie z lekkim smutkiem. — Masz za mało uśmiechu na twarzy, zwłaszcza w oczach. Nie wyglądasz przez to źle, ale nie wyglądasz aż tak dobrze, jak ja teraz. Uśmiech to podstawa.

— Kogo to obchodzi?! — zezłościł się Queelo, odwracając się w jego stronę. — Jesteś typem od pozbywania się potworów, a nie uczenia ich sztuki podrywania! Czemu po prostu nie przetniesz go na pół?

Nassie zacmokał, słysząc te słowa.

— Oj, Queelo, Queelo, mały, naiwny Queelo — powiedział zbolałym głosem, opierając się o jego ramię. — Świat nie działa w ten sposób, że dzielisz istoty na potwory i ludzi. Gdybyśmy poszli tym kluczem, musielibyśmy zacząć wybijać nas, złotookich, bo też nie jesteśmy w stu procentach ludźmi czy jakoś tak.

— Brzmi świetnie, zacznijmy od ciebie.

— Ta zjawa jeszcze w żaden sposób nas nie zaatakowała — zauważył Nassie, puszczając uwagę mimo uszu. — Ani nie postawiła nas w żadnym problematycznym położeniu. Po prostu przyszła i rozmawia. Może po prostu szuka pomocy i nie chce nikomu zrobić krzywdy? Nigdy nie atakuję pierwszy. Ten, kto atakuje pierwszy, i to bez powodu, jest tym złym, a ja tym złym nie jestem.

— Jesteś tym głupim.

— Dokładnie. Witaj, o szlachetne widmo — odezwał się z powrotem w stronę zjawy, która po prostu tam stała i przyglądała się im pusto złotymi oczami. — Wybacz nam naszą nieuprzejmość, jednak niecodziennie spotyka się takie zjawy jak ty. Rozumiem, czemuś przybrałoś taką formę, w końcu każdy chciałby być mną, jednak jest to dla mnie nieco niekomfortowe rozmawiać z tobą, gdy masz moją twarz. Byłobyś na tyle miłe, by ją zmienić?

Zjawa się nijak nie odezwała, ani nawet nie dała znaku, że w ogóle go usłyszała.

— Jesteś pewien, że z tobą rozmawiało? — zapytał Nassie, znów spoglądając na Queelo. — Nie wygląda na zbyt rozmowne. Totalnie nie jak ja.

— Ta, ty bez przerwy nadajesz — warknął Queelo, odpychając go od siebie. — W tym jednym widmo jest lepsze. Fuj. Nie chcę już widzieć tej twojej parszywej twarzy!

Powiedział to w stronę Nassie’ego, który znów zaczął się przysuwać, ale widmo najwyraźniej uznało, że to było do niego, bo nagle jego twarz dziwnie zafalowała i zaczęła się zmieniać. Wyglądało to dość niepokojąco, cała istota zaczęła się marszczyć niczym materiał na wietrze, a kolory tańczyły jak w kalejdoskopie. Queelo aż rozbolały oczy od tego widowiska i miał ochotę je zamknąć, ale równie szybko, jak się zaczęło, równie szybko się skończyło i teraz stała tam zupełnie inna osoba.

Nassie znów wydał z siebie dziwny dźwięk, ale Queelo miał to totalnie gdzieś. Nawet nie chciało mu się jakoś specjalnie przyglądać tej osobie, ważne, że teraz miał tylko jednego złotookiego idiotę w pobliżu, a nie dwóch.

— Interesujące — odezwał się Nassie, podchodząc krok bliżej do istoty. — Wygląda na to, że słucha się tylko ciebie — powiedział w stronę Queelo, nadal jednak nie odwracając wzroku od zjawy. — Może zapytaj się, czego chce?

— Jakbym nie pytał wcześniej — prychnął Queelo. — Czego chcesz, co?

Istota przechyliła głowę, a kilka kosmyków czarnych włosów opadło jej do oczu. Wyglądała jakoś znajomo, jakby Queelo już gdzieś wcześniej widział tę twarz, choć nie dokładnie taką samą. Trudno mu to było określić.

— Zamierzasz odpowiedzieć?

Chyba nie zamierzała, zamiast tego zaczęła naśladować jego ruchy, tak jakby była lustrem. Queelo uniósł brwi. Istota zrobiła to samo. Cofnął się o krok. Znów powtórzyła. To było irytujące.

— To jakaś gra? — zezłościł się.

— Gra — powtórzyła istota. Wyglądała na znudzoną.

— Przestań!

— Przestań.

— Już wiem! — ożywił się nagle Nassie. — Nie ruszaj się!

— Kto? Ja czy to coś?

— Ty się nie ruszaj! Ani o krok! To nie żadna zjawa ani duch, tylko żywa istota. — Z tymi słowami sięgnął w końcu po miecz i skierował jego ostrze w stronę stwora. — Natychmiast przestań, a może oszczędzę ci życie. Jeśli nie, to będę musiał je zakończyć. Niekoniecznie szybko.

W końcu stworzenie zwróciło na niego jakąkolwiek uwagę. Albo raczej na jego miecz. Chyba nawet trochę się go wystraszyło. Złota broń była robiona z mieszanek złota nie bez powodu. Dopiero wtedy Queelo zapaliła się lampka w głowie.

— Nie mów mi, że to infer.

— Infer — powtórzyła istota.

Chyba nadal chciała go małpować, ale jednocześnie też bała się broni.

— Jak najbardziej — odpowiedział Nassie, nieco bardziej ponuro niż wcześniej. — W trakcie jednego z ataków musiały się jakieś zalęgnąć, a że bibliotekę mało kto odwiedza, to nikt ich nie zauważył. A gdy już zauważyli, pomyśleli, że to jakieś duchy. Ten jeden gatunek akurat łatwo z nimi pomylić.

— Używa magii?

— Każdy infer używa magii — prychnął Nassie. — Są istotami magicznymi, na tym to polega. Jakby nie były, to dałoby się je zabić wszystkim, nie tylko magiczną bronią.

— Zmiennokształtny?

— Niezupełnie. Po prostu tworzy sobie iluzję wokół swojego ciała, odbijając obraz jakiejś osoby w pobliżu, a potem próbuje ją naśladować tak długo, aż nie zacznie jej dobrze rozumieć. — Nassie w końcu przestał się uśmiechać i zwrócił tę ponurą twarz w stronę infera. — A potem wgryza się w ofiarę, scalając się z jej ciałem i zabijając na miejscu. Może potem ją przez jakiś czas udawać, dopóki mu się zapasy w ciele nie skończą.

Queelo przełknął ślinę. Zdecydowanie wolał, kiedy nic nie wgryzało się w jego ciało, więc nadal stał w bezruchu, patrząc na istotę. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że twarz wydawała mu się znajoma, ponieważ należała do niego. Nie miał jednak ochoty zbyt długo wpatrywać się w samego siebie. Jeszcze dostrzegłby jakieś rzeczy, które mu się nie podobały i poczułby się gorzej niż zwykle. Zamiast tego skupił się na oczach. Pamiętał wciąż, jak Ihoo miała fioletowe oczy, zanim pokryło je złoto. Fiolet był zdecydowanie ładniejszy.

Ciekawe, jakie oczy mieli inni złoci wojownicy, zanim im się pozmieniały. Ile bardzo ładnych kolorów zniknęło z ich wyglądu, tylko po to, żeby zostać zastąpionymi?

Przechylił lekko głowę. Bardzo, bardzo lekko. A stwór, bardzo powoli, powtórzył po nim ten ruch.

Ledwo zarejestrował, co dokładnie stało się później, tak błyskawiczne to było. W jednej chwili stał i wpatrywał się w swojego sobowtóra, a w drugiej już leżał na podłodze, nieco dalej. Nassie stał kawałek od niego, a z jego miecza spływała krew, której zdecydowanie wcześniej tam nie było. Potwór-sobowtór zniknął, zamiast niego na ziemi leżał jakiś ptakokształtny zwierz. Nie wiadomo jakim cudem, ale Nassie musiał trafić go idealnie w serce, zabijając na miejscu. Queelo nie chciał się przyglądać temu stworzeniu, i tak było mu już wystarczająco niedobrze od unoszącego się w powietrzu swądu krwi.

Nassie upewnił się, że stwór nie żyje, po czym odwrócił w stronę kolegi.

— Wszystko okej?

Wyciągnął rękę, ale Queelo nie zamierzał jej przyjąć i podniósł się sam.

— Wszystko okej?! — powtórzył nieco wyższym głosem niż zwykle. Odwrócił głowę, żeby nie musieć patrzeć na trupa. — To ma być okej?! Co… co to coś robiło w bibliotece? Wewnątrz barier miasta?!

— Mówiłem, że czasem trudno jest…

— Trudno? Trudno?! To wasz zakichany obowiązek! Mogłem zginąć!

— Nie no, śmierć akurat ci nie groziła. Dopóki jestem w pobliżu, to nic nikomu nie grozi!

— To dobrze, że jest cię tak ze stu, żeby nigdy nikomu nic nie groziło — syknął Queelo. — A niby nie masz nic do roboty całymi dniami! Wziąłbyś się do pracy!

— Ja…

— Może zajmij się tym, czym powinieneś, zamiast bawić się w irytowanie innych ludzi! I zostaw mnie w końcu w spokoju!

Odwrócił się napięcie i odszedł. Nie znajdowali się daleko od wejścia, więc nie potrzebował wiele czasu na wyjście. O dziwo Nassie nie poszedł za nim, a przynajmniej nie tak, by dało się go słyszeć. Queelo wyszedł na świeże powietrze i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, jak szybko oddychał.

Potwory w bibliotece. Potwory w bibliotece miejskiej! Nie wiedział, czy powinien śmiać się, czy płakać. Nie czuł się na siłach, żeby od razu wracać do domu, poza tym, gdyby wrócił tak wcześnie, z pewnością zaczęłyby się pytania, a tego wolał uniknąć. Skierował więc swoje kroki w stronę baru. Miał jeszcze wystarczająco dużo monet w kieszeni, żeby pozwolić sobie na jakiejś niskiej jakości trunek. Wybrał jakiś stolik w rogu, warknął na osobę, która chciała się dosiąść i zamówił jakiś marny alkohol, mimo tego, że kelnerka zdecydowanie mu tego odradzała.

Nie potrzebował wspaniałych, górnolotnych smaków, chciał się tylko choć trochę upić. W swojej wspaniałomyślności kelnerka przyniosła mu nawet szklankę, ale on po prostu chwycił za butelkę i wypił całość kilkoma łykami. Nie poczuł się z tym ani trochę lepiej. Zastanawiał się, czy nie wziąć kolejnej butelki, ale uznał, że był to zły pomysł. Skoro po jednej nie czuł zmiany, co miałyby dać mu następne? Chyba tylko wyrzuty sumienia.

Przesiedział chwilę, przyglądając się reszcie gości, po czym z trudem wstał i w końcu wyszedł. Słońce chyliło się powoli ku zachodowi, a on zaczął zastanawiać się, na co właściwie stracił cały dzień. Nie zrobił w ciągu niego absolutnie nic produktywnego, tylko się trochę podenerwował i raz prawie zginął. Równie dobrze mógłby to wszystko wymazać z pamięci.

Gdy jednak dotarł pod drzwi domu, zamarł. Na wycieraczce, owinięty czerwoną wstążeczką, leżał pojedynczy, żółty kwiatek. W promieniach słońca jego płatki wyglądały, jakby zrobione były ze złota.


Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.