Powrót do opowiadań

Złote Wojny


Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.


    • Arial
    • Times
    • Verdana
    • Georgia
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb
    • AaBb

Prolog

Popiół powoli zaczął spadać z nieba. Queelo zaklął pod nosem. Oczywiście właśnie ten moment postanowiło sobie wybrać szefostwo na przenoszenie papierów. Poprawił w rękach karton i przyspieszył kroku. Przynajmniej ulice świeciły pustkami, bo żaden normalny człowiek nie był na tyle głupi, by w takim momencie wychodzić na zewnątrz. Nigdzie nie było widać inferów, ale to przecież nie oznaczało, że żadnych nie było. Pewnie krążyły między chmurami, tylko czekając na moment, w którym będą mogły zaatakować.

Jakiś policjant stał przy drzwiach, czekając na dokumenty. Queelo spojrzał na jego twarz, ale nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek go widział. Musiał być jakiś nowy. I już miał wyższe stanowisko od niego. Gdzieś w jego wnętrzu odezwał się gniew. Dlaczego on wciąż musiał tkwić na samym dole hierarchii, kiedy jakieś młode szczyle tak szybko się wspinały? Przecież wcale nie był od nich gorszy! Miał jedne z najlepszych wyników na wszystkich testach, a i tak musiał pozostawać w tyle. To było nie fair!

— Tylko tyle? — zapytał policjant, widząc zbliżającego się Queelo.

Ten bezceremonialnie wcisnął mu paczkę w ramiona. Tak jak się spodziewał, policjant prawie się przewrócił pod tym ciężarem.

— Jeszcze dwie — odpowiedział mu ponuro, przeciągając się.

Policjant szybko odłożył pakunek na ziemię, po czym spojrzał na niebo.

— To lepiej się pospiesz — rzekł lekko opryskliwie, a Queelo drgnęła powieka. — Nie mamy całego dnia.

Musiał się ugryźć w język, żeby nie rzucić jakimś złośliwym komentarzem. Byłoby zdecydowanie łatwiej, gdyby jacyś kretyni nie odkładali takich rzeczy na ostatnią chwilę i nie przydzielali do tego tylko jednej osoby! I nie wybierali sobie najbardziej burzliwego okresu do robienia takich rzeczy! Obrócił się i odszedł, klnąc pod nosem. Miał już tego wszystkiego dość. Trzy lata w policji i zupełnie żadnego postępu. Po co dalej miał udawać, że „jeszcze rok i coś się zmieni”?

W biurze też nie patrzyli na niego zbyt przychylnie, kiedy podnosił kolejną paczkę dokumentów. Jakby im coś złego zrobił. Nigdy nie lubił tego miejsca, wszyscy zawsze zachowywali się, jakby był jakimś seryjnym mordercą, z którym nie chcą mieć nic do czynienia. Najprędzej by go zamknęli, gdyby tylko znaleźli na niego jakiś paragraf.

Popiół jeszcze bardziej sypał, tworząc niewielkie zaspy na ulicach i blokując widoczność. Znowu zaklął. Miał wszystkiego dość. Postanowił, że jak tylko skończy przenosić te papiery, pójdzie prosto do komendanta i się zwolni. Po co miał siedzieć w robocie, do której nic nie wnosi? Zupełnie bez sensu.

Był w połowie drogi, kiedy z nieba dobiegł go raniący uszy syk. Spojrzał w górę akurat, kiedy jarząca się czerwona kula pomknęła ku jednemu z domów w pobliżu. Ogromny infer, objęty cały płomieniami, zmiażdżył dach swoimi ptasimi pazurami i wzniósł triumfalny okrzyk. Z tej samej okolicy dobiegły przerażone krzyki ludzi. Queelo miał ochotę rzucić wszystko i ruszyć na pomoc, ale wiedział doskonale, że nie ma żadnych szans. Poza tym takimi sprawami zajmowali się wojownicy. Oni przynajmniej byli w stanie przeżyć więcej niż sekundę. Zobaczył złotą plamkę. Zresztą, już jacyś byli na miejscu.

Ruszył dalej. Jeśli będzie miał szczęście, całe zamieszanie zostanie powstrzymane, zanim dotrze na miejsce. Oby tylko miał szczęście. Zaczął iść jeszcze szybciej, prawie że biec. Nie zamierzał się znaleźć w miejscu zamieszania.

Kolejny skrzek dotarł do jego uszu, tym razem podejrzanie bliżej. Queelo podniósł wzrok na niebo. Oczywiście, że nie miał szczęścia. Rzucił się do przodu, potykając się o własne nogi, a kawałek dalej, w miejscu, w którym przed chwilą stał, wylądował drugi płonący stwór, nieco mniejszy niż poprzedni, ale nadal równie przerażający. Infer miał łuskowate cielsko i błoniaste skrzydła jaszczura, ale długi ptasi ogon i równie długą ptasią szyję, oraz pysk zakończony dziobem. Jego oczy, tak samo jak i każdy milimetr ciała, płonęły ogniem. Wściekłe spojrzenie stwór wbił prosto w Queelo, któremu nogi wrosły w ziemię. Nie chciał widzieć żadnego infera z tak bliska. Zwłaszcza tak wyraźnie złego.

Żaden z nich się nie poruszył. Infer wyglądał, jakby studiował stojącą przed nim istotę. Queelo podejrzewał, że gdyby tylko się poruszył, to zostałby zaatakowany, więc stał jak rzeźba, nawet nie oddychając i starając się powstrzymać drżenie rąk. Gdzie byli ci durni złoci wojownicy, kiedy się ich potrzebowało?! Nie widział niczego oprócz płonącej istoty i ciemnych budynków wokół. Ani jednego błysku złota.

Stwór mrugnął i wydał z siebie przeciągły skrzek. Queelo nie umiał wytrzymać dłużej. Obrócił się gwałtownie i zaczął biec ile tylko sił w nogach, wciąż ściskając w ramionach karton z dokumentami. Tak jakby jakimś cudem miał być szybszy od czegoś tak wielkiego. Infer potrzebował chwili, żeby się zorientować, że jego ofiara zaczęła uciekać, ale także rzucił się w pogoń. Queelo wbiegł szybko w węższe uliczki, licząc, że może w ten sposób uda mu się zgubić potwora. Nie chciał umierać! Dlaczego akurat on?! Przecież nie miał tak wiele złota we krwi, żeby być dobrą przekąską!

Słyszał, jak budynki za nim się walą, kiedy infer próbował dostać się do niego, skacząc po dachach, ale nie miał czasu się tym przejmować. Rozglądał się rozpaczliwie dookoła, próbując znaleźć jakikolwiek błysk złota. Gdzie byli wojownicy?! Powinni już dawno tam być, przecież na pewno zobaczyli tego infera! Trudno było przegapić coś tak ogromnego i palącego się!

Nie patrzył, dokąd biegnie. Zatrzymał się gwałtownie, kiedy nagle zobaczył ścianę przed sobą. Był taki nieostrożny, że wbiegł w ślepą uliczkę! Chciał się szybko cofnąć, ale ściany budynków zaczęły niebezpiecznie trzeszczeć. Infer był w pobliżu. Spojrzał szybko na blokujący drogę mur. Nie był aż tak wysoki. Rzucił pudło dokumentów na ziemię i zaczął się wspinać. Tak jak się spodziewał, zajęło mu to tylko kilka sekund. Zeskoczył po drugiej stronie i rzucił się w dalszą ucieczkę.

Ziemia zatrzęsła się, a Queelo potknął się o własne nogi i przewrócił się na twarz. I tyle jeśli chodzi o spektakularną ucieczkę. Podniósł się nieco na rękach, żeby zobaczyć przed sobą pazury. Stwór, o dziwo, przestał już płonąć, ale nadal był wyraźnie zły. Uniósł swoją ogromną łapę, a Queelo wiedział, że już nie zdąży uciec. Zamknął oczy, mając nadzieję, że przynajmniej nie będzie to jakoś mocno bolało.

Nie zabolało. Wydawało mu się, że śmierć powinna boleć, ale nic nie poczuł. Może ta prawdziwa śmierć właśnie taka była? Szybka i bezbolesna, nie to, co ta poprzednia. Może po prostu już nie żył. Tak naprawdę.

— Ej, nie umarłeś chyba jeszcze? — odezwał się nad jego głową jakiś dziwnie radosny głos. — Powiedz, że nie. Spieszyłem się, jak tylko mogłem!

Otworzył oczy, żeby zobaczyć przed twarzą złote buty. Czyli jednak pojawili się jacyś wojownicy! W samą porę! Podniósł się niezdarnie, żeby zobaczyć przed sobą nastolatka. Nastolatka! Ubrany był w złoty mundur, jak wszyscy wojownicy miał też złote oczy, ale nawet jego włosy były w tym kolorze. Ba, jego skóra lekko błyszczała, jakby i ona miała w sobie jakieś złoto. Czy tak wyglądały anioły? Może jednak Queelo umarł i trafił do nieba. Nie, przecież na pewno by tam nie trafił, nie ze swoją przeszłością. To musiała być jawa.

Chłopak jedną ręką trzymał długi, złoty miecz, którym zablokował łapę infera i jakimś cudem nadal ją utrzymywał.

— O, żyjesz! — ucieszył się, uśmiechając się wesoło. — Całe szczęście. Już się bałem, że się spóźniłem. Naprawdę nie lubię mieć trupów na sumieniu. A ty się odwal! — warknął w stronę infera i odepchnął go. Tak po prostu go odepchnął, siłą jednej ręki. Wojownicy byli przerażający.

Podrzucił wesoło miecz, kiedy stwór syknął ze złością w jego stronę, trzepiąc łbem i znowu zapalając płomienie na ciele.

— Hej, hej, ty się lepiej odsuń — rzucił chłopak w stronę Queelo. — Nie chcemy chyba, żeby pan policjant nam tu umarł. Sorry, ale wolałbym nie stawiać się potem w sądzie z tego powodu. Hej!

Infer zaatakował ze złością, próbując zmiażdżyć wojownika, ale ten usunął się szybko z drogi i ciął mieczem po pazurach. Poza rozzłoszczeniem stwora, niewiele więcej to dało. Queelo cofnął się szybko o kilka kroków, ale jakoś nie umiał po prostu uciec. Czułby się źle, jakby zostawił kogoś tak młodego sam na sam z inferem, nawet jeśli ten ktoś był wyszkolonym wojownikiem! Poza tym to, co ten wojownik zaczął wyrabiać z bronią… to nie wyglądało jak walka, tylko jak jakiś taniec. Jednak z jakiegoś powodu infer cały czas wlepiał swoje spojrzenie w Queelo. Chyba miał dość tej zabawy z wojownikiem, bo otworzył dziób i wydał z siebie potworny skrzek, kaleczący uszy. Chłopak zachwiał się na kilka sekund, ale było to wystarczająco dużo czasu, żeby infer mógł go zaatakować.

Queelo złapał go za rękę i pociągnął do tyłu, ratując przed zmiażdżeniem. Wojownik szybko odzyskał równowagę.

— Było blisko — mruknął, chyba bardziej sam do siebie niż do kogokolwiek innego. — Dzięki. Trzeba się go szybko pozbyć, zanim narobi większych szkód, pomyślmy.

Infer wyglądał już na bardzo rozzłoszczonego. Stał kawałek dalej i powoli, krok za krokiem, zaczął się kierować w ich stronę. Z jakiegoś powodu nie szedł szybciej, ani nie rozwijał swoich skrzydeł. Jakby chciał się napawać tym momentem… Tymczasem wojownik, zamiast unieść miecz i rzucić się do ataku, zaczął gadać sam do siebie.

— Za gruba skóra, żeby się przez nią przebić, ale mruga za szybko jak na zwykłego infera, porusza się też jakoś niezdarnie, jakby ktoś mu źle nastawił kości, pochyla się na lewą stronę, co znaczy, że ma coś nie tak z lewą nogą, ale jego kolano wydaje się w porządku, to samo ze stopą, więc to musi być coś z mięśniami, więc jeśli pozbawię go równowagi, powinien się przewrócić i nie będzie w stanie się dalej poruszać, a co za tym idzie, ograniczę znacznie jego pole działania i nie będzie w stanie dalej atakować. Hej, ty! — obrócił się do Queelo. — Skoro nadal tu jesteś, to mnie podrzuć.

— Słucham? — zdziwił się Queelo.

— Muszę wskoczyć na jego grzbiet — odpowiedział mu wojownik, wskazując wolną ręką na infera. — Podrzuć mnie. Wiesz, rękoma. Zrób mi podstawek dłońmi i mnie rzuć w powietrze w jego stronę. Z resztą sobie poradzę.

To było dziwne, ale Queelo wzruszył ramionami i złączył razem dłonie. Wojownik odczekał chwilę, przyglądając się uważnie, jak się zbliża, a kiedy był już chyba wystarczająco blisko, położył nogę. Queelo skrzywił się. Po powrocie do domu zdecydowanie będzie musiał wyprać kolejną parę rękawiczek.

— Teraz!

Więc Queelo podrzucił go, z całej siły, jaką tylko miał. Chyba było to dużo, bo wojownik wyleciał wysoko ponad dachy domów, zanim w końcu wylądował na grzbiecie potwora, jakimś cudem dając radę ustać na równych nogach. Infer w ogóle nie zwrócił na niego uwagi, jakby go nie poczuł, tylko cały czas wlepiał spojrzenie w Queelo i powoli kroczył w jego stronę. Jakimś cudem wojownik nie zapalił się od płomieni, a te nawet zaczęły przygasać w miejscu, w którym stał. Obrócił mieczem w dłoni, przyglądając się złączeniu tułowia i przedniej nogi. Po czym z okrzykiem wbił w to miejsce ostrze.

— Uciekaj! — krzyknął w stronę Queelo, zeskakując z infera na dach jakiegoś pobliskiego domu. Stwór wydał z siebie przeraźliwy okrzyk, chwiejąc się. Queelo ruszył się z miejsca i uskoczył, zanim olbrzymi łeb upadł, dokładnie tam, gdzie chwilę wcześniej stał.

Infer zasyczał w jego stronę, a jego złote oczy zabłysnęły groźnie, jednak wyraźnie nie był w stanie się podnieść. Spróbował stanąć na nieuszkodzonej łapie, ale upadł po raz kolejny, trzęsąc przy tym ziemią. Queelo zamachał rękoma, by utrzymać równowagę. Złoty wojownik wylądował tuż obok niego. Nie wyglądał, jakby w ogóle się zmęczył swoją pracą. Nie było na nim nawet zadraśnięcia. W przeciwieństwie do Queelo, który prawdopodobnie cały był w zadrapaniach, zwłaszcza czuł jakieś na twarzy.

— Dobra robota — mruknął wojownik, podchodząc do głowy infera i klękając przy niej, żeby bliżej się jej przyjrzeć. Stwór syknął groźnie. Kilka płomieni wystrzeliło z jego skóry, ale równie szybko zgasły. — Interesujące. Na pewno się tak nie pokaleczył przy rozwalaniu bariery. Musiał przylecieć prosto z jakiejś innej walki. Ciekawe czy…

— Nassie! — krzyknął nagle ktoś z oddali.

Wojownik szybko sięgnął po broń i dobił infera, zanim osoba, która krzyczała, podeszła do nich bliżej. Był to jakiś mężczyzna, również ubrany w złoty mundur, jak przecież wszyscy, których Queelo spotykał w tym mieście. Nigdy zwykłych ludzi. Mężczyzna zupełnie go zignorował i podszedł prosto do drugiego wojownika. Ten szybko schował broń.

— Hej! — przywitał się wesoło młodszy z nich. — Miło cię widzieć, poradziliście sobie już z tym drugim? Jak tak, to…

— Nie próbuj mnie tu czarować swoimi słówkami! Miałeś się nie wychylać!

— E… zabiłem go! — pochwalił się wojownik, wskazując na zwłoki infera.

— Nie możesz działać sam! — wykrzyczał ze złością ten drugi. — Teraz miałeś szczęście, ale co się stanie, jak następnym razem ci się nie uda?! Ja tu jestem dowódcą i masz wykonywać moje rozkazy!

— Ale mógł kogoś zabić! Sposób, w jaki rozłożyłeś siły, był całkiem nielogiczny! Rzucanie wszystkiego na jednego infera, kiedy drugi biega sobie bez żadnego nadzoru, jest idiotyczny!

— Słucham?

— Powiedziałem „idiotyczny”! — powtórzył głośno młodszy wojownik. — Takie zarządzanie nie ma sensu! To bezcelowe kładzenie na szali ludzkiego życia!

— Ty… Jesteś z…!

— Nie, nie zwalniasz mnie! Sam się zwalniam! Mam dość tej twojej durnej drużyny! Sam sobie założę własną i będzie dziesięć razy lepsza niż ta twoja! Od dzisiaj uważaj mnie za byłą część tej głupiej, wesołej gromady!

Starszy wojownik nie wyglądał na zadowolonego z takiego obrotu spraw.

— Generała o tym usłyszy — syknął tylko i odwrócił się, żeby odejść.

— A niech usłyszy! — krzyknął mu tylko na odchodne młodszy wojownik. Zacisnął pięści ze złości i wymamrotał coś wściekle pod nosem. Dopiero wtedy zorientował się, że Queelo nadal stoi w pobliżu. — O, nadal tu jesteś. E… dzięki za pomoc!

Queelo zamrugał.

— Dzięki za uratowanie życia — mruknął w odpowiedzi. Spojrzał na trupa potwora i skrzywił się. Nie wiedział, co jeszcze powinien powiedzieć, ale wtedy odezwał się znowu wojownik.

— Jesteś policjantem, no nie? — zapytał nagle, a Queelo przytaknął. — A nie szukasz sobie może jakiejś pracy? Znaczy innego stanowiska w ramach bycia policjantem!

— Stanowiska? — zdziwił się Queelo. — Jeśli chodzi o coś związanego z… tym…

Wskazał ręką w stronę infera, a na jego twarzy pojawiło się obrzydzenie. Wojownik jednak szybko pokręcił głową.

— Nie, nie, nie, chodzi o inną pracę. Moją drugą pracę. Potrzebuję kogoś z policji do pomocy przy śledztwach.

— Śledztwach?

— Jestem detektywem — pochwalił się z dumą. — Rozwiązuję cudze sprawy w wolnych chwilach. Zaginięcia, ataki, e… głównie zaginięcia. Jak się ma policjanta do pomocy, to mogę mieć wstęp do waszych archiwów, a to nam potrzebne.

— No nie wiem… — mruknął Queelo.

— Dostajemy około pięciuset aerów za jedną sprawę.

Queelo zamilkł. To dwa razy więcej, niż zarabiał obecnie, i to na miesiąc. Przygryzł wargę. Trudno było nie skorzystać z takiej sytuacji, w końcu chyba żadna praca nie mogła być gorsza od tej, którą miał teraz. Ale z drugiej strony musiałby pracować w towarzystwie złotych wojowników…

— Oczywiście to w przybliżeniu — ciągnął dalej wojownik. — Czasem dostaje się więcej, czasem mniej, zależnie od tego, jaką pracę się bierze. Wybieramy sobie sami oczywiście, ale zawsze jakieś są.

— Musiałbym się zastanowić — odpowiedział w końcu Queelo. Słysząc to, wojownik uśmiechnął się szeroko.

— Jakbyś chciał, to możesz przyjść jutro do naszego budynku — powiedział entuzjastycznie. — Ten taki szary, na lewo od Twierdzy, łatwo jest trafić. W ogóle chyba nie przedstawiłem się! Jestem Nassie. Po prostu Nassie.

Wyciągnął rękę w jego stronę. Queelo spojrzał na nią, i po chwili wahania uścisnął.

— Queelo Ivero.

Kiedy tylko wypowiedział swoje nazwisko, przez twarz wojownika przemknął jakiś dziwny cień. Szybko jednak znów się uśmiechnął.

— To tak jak ta znana majora — zauważył, śmiejąc się lekko nerwowo.

Queelo nie było do śmiechu.

— To moja babcia.

— E… — to wyraźnie zbiło wojownika z tropu. — To… super! — powiedział szybko. — Świetnie… oferta nadal aktualna! — dodał, cofając się. — Jutro. Jak cię nie będzie, to uznam, że odmówiłeś. To… do zobaczenia! Chyba! Jak chcesz!

Z tymi słowami szybko się wycofał i zniknął za jakimś zakrętem. Queelo patrzył jeszcze chwilę za nim, a potem spojrzał na swoją dłoń. Nowa praca… może faktycznie powinien spróbować nad tym pomyśleć. Nie będzie się już męczył w biurze z tymi wszystkimi idiotycznymi papierami. Może to był jakiś pomysł.

Po czym wzdrygnął się. Kolejna para rękawiczek do wyczyszczenia. I to porządnego.


Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.