Jednego dnia, ze Złotego Miasta znika majora Ivero. Dwójka jej wnuków postanawia zebrać drużynę i wyruszyć poza Barierę, by ją odnaleźć.
Data: 21 Września 31r.
Allois twierdzi, że to miejsce nosi nazwę „Kamiennych Równin Arrashy”. Kim była Arrasha? Nie wie nikt. Podobno to jakaś postać z legend. Same równiny ciągną się przez wiele kilometrów, aż na północy kończą się jeziorem.
Noc może nie była niebezpieczna, ale z całą pewnością dziwna. Przed całkowitym zapadnięciem zmroku, Allois i Ihoo jeszcze raz poszli na poszukiwania drużyny, a Nassie spędził ten czas na rozmowie ze swoim kotem, który przez cały czas go ignorował, ewentualnie syczał na niego ze złością. Queelo przez chwilę przyglądał się temu teatrzykowi, ale dość szybko stało się to nudne, więc wrócił do jaskini, żeby poleżeć na zimnej skale i pogapić się w błyszczące punkty na suficie. Nawet nie zorientował się, kiedy zasnął.
Obudził się w środku nocy, podrywając się gwałtownie. Dyszał ciężko. Musiał śnić mu się jakiś koszmar, ale po przebudzeniu w ogóle go nie pamiętał. Potrząsnął głową, po czym ogarnął otoczenie wzrokiem i zobaczył dwie postaci w śpiworach. Allois leżał niemal na brzegu jeziora, tak, że gdyby tylko się zamierzał przewrócić na drugi bok, wpadłby do wody. Najwyraźniej zawsze spał całkowicie nieruchomo, skoro wybrał sobie takie, a nie inne miejsce. Nassie położył się zaraz przy bagażach i wyglądałby jak jeden z nich, gdyby nie kaskada blond włosów. Na jego śpiworze, gdzieś w miejscu, gdzie powinien być brzuch, leżał zwinięty w kulkę kot. Najwyraźniej przestał się już boczyć na wojownika.
Queelo sam też był przykryty kocem, mimo tego, że wcześniej absolutnie żadnego sobie nie wyciągnął. Zastanawiał się, czy powinien wrócić do snu, ale był na to zdecydowanie zbyt rozbudzony. Cokolwiek mu się śniło, nie było miłym doświadczeniem. Podniósł się więc cicho, nie chcąc budzić reszty, i cicho wymknął się na zewnątrz.
Tak jak podejrzewał, Ihoo znów siedziała nad wejściem i wypatrywała wszelkich niebezpieczeństw. W ogóle nie zwróciła na niego uwagi, kiedy niezdarnie wspiął się na skałę i usiadł tuż obok niej. Sam niewiele widział w ciemności, ale jego siostra zdecydowanie miała lepszy wzrok, nawet jeśli nie używała swojej zdolności. W prawej dłoni ściskała swój bicz. Trochę za mocno jak na jego oko.
— Nie znaleźli nikogo? — zapytał, próbując jakoś zagaić rozmowę i nie siedzieć tak w kompletnej ciszy. O ile normalnie z chęcią by nie rozmawiał, o tyle tym razem czuł jakąś dziwną chęć wymiany zdań.
— Nadal zaginieni — odpowiedziała sucho, wciąż na niego nie patrząc.
Jej oczy były jaśniejsze niż zwykle. Czyli jednak używała swojej zdolności. Mrugnęła i wróciły do swojego normalnego koloru.
— Czy ty… jesteś na mnie zła?
Wtedy dopiero postanowiła się do niego odwrócić. Znał to spojrzenie i domyślił się, że owszem, była na niego zła. Jednak równie szybko znów wróciła do obserwowania ciemnej przestrzeni.
— Jestem twoją siostrą — powiedziała cicho, podciągając kolano pod brodę i obejmując nogę rękoma. — Znam cię prawie całe życie. A mimo to… czasem mam wrażenie, jakbyś był jakąś obcą osobą. Że przecież mój brat by czegoś takiego nie zrobił. Ale ty to robisz. I ja… ja… po prostu nie wiem, co mam myśleć.
— Och. — Queelo nie wiedział, co powinien odpowiedzieć. Nie spodziewał się czegoś takiego. — Wiesz, ja… przepraszam. Nie chciałem cię przestraszyć. To po prostu… był taki odruch.
— Bądź ze mną szczery — prawie na niego syknęła. Queelo skrzywił się, słysząc ten ton. — Pogarsza ci się, prawda? Dlatego się tak dziwnie zachowujesz ostatnio.
Brzmiało to nie jak pytanie, ale raczej jakby była tego pewna. Mimo to nadal chciała się upewnić.
— Tak myślę — mruknął pod nosem, odwracając wzrok. Skulił nieco ramiona. — Sam nie jestem pewien, co powinienem o tym myśleć. To… to nie jest takie proste. Przez większość czasu czuję się normalnie, ale… wiesz, wciąż liczę dni.
Ihoo wydała z siebie odgłos, który można było uznać chyba tylko za żałosny śmiech. Nigdy wcześniej nie słyszał od niej czegoś taki dziwnego.
— No jasne. Babcia pewnie zobaczyła to wcześniej, prawda? Wszyscy zawsze są szybsi ode mnie.
— Ihoo…
— Nigdy mi o niczym nie mówicie — powiedziała z uśmiechem, w którym jednak nie było ani grama radości czy rozbawienia. — Jakbym nie była wam w ogóle potrzebna czy…
— To nie tak! — natychmiast zaprotestował Queelo, nie dając jej dokończyć. — Po prostu ja z babcią zawsze na wszystko narzekamy, a przecież ty nie lubisz tego słuchać, prawda? Nigdy nie myślałem, że chciałabyś słuchać o tym, jak nudne i denerwujące jest moje życie. To nie jest nic wielce ciekawego.
— Nawet jeśli! Chciałabym wiedzieć, co uważasz. Co sądzisz. Jak ci minął dzień.
— Akurat ten dzień minął paskudnie — zauważył Queelo. — Myślałem trochę nad tą wyprawą i ona nie ma sensu. Babcia wyraźnie napisała, żeby jej nie szukać, więc po co się męczymy? Na dodatek z tego powodu kogoś zgubiliśmy. Jak tylko się znajdą, powinniśmy wracać, nawet jeśli babci mogło się coś stać.
— Na to nie licz — prychnęła Ihoo, a on spojrzał na nią ze zdziwieniem. — Może ci się wydawać, że to tylko nasza sprawa, ale w Twierdzy bardzo poważnie przyjęto sprawę jej zaginięcia. Nawet gdyby nie ty, wysłaliby wkrótce jakąś grupę na jej poszukiwania. I pewnie zmusiliby nas do pójścia tak czy siak.
— Co? Czemu niby?!
— Myślisz, że zwykli tropiciele wystarczą do znalezienia babci? — zapytała z lekką drwiną. — Prędzej czy później trafimy w miejsce, gdzie zwykły krąg na ziemi i marynarka to będzie za mało. Wtedy trzeba się czepiać genów najbliższej rodziny. Nie rób takiej miny! — Nawet się do niego nie odwróciła, a i tak wiedziała, że się skrzywił. — Wystarczyłoby do tego kilka kropelek krwi.
— To nie mogliby jej pobrać i nosić przy sobie, zamiast nas targać za sobą?
— Ty naprawdę mało wiesz o świecie — zauważyła, podciągając drugą nogę. — Do takich rzeczy używa się tylko świeżej, inna mogłaby zafałszować wyniki.
— Mógłbym zginąć na takiej wyprawie!
— Tak jakbyś sam się nie zgłosił na jedną — prychnęła. — A nawet gdybyś się nie zgodził, myślisz, że dla władzy bardziej wartościowe jest życie policjanta i jakiejś urzędniczki siedzącej za biurkiem, czy jednej z najlepszych wojowniczek, która być może jest na emeryturze, ale w razie nagłego ataku może w każdej chwili wrócić i uratować wszystkich ot tak? — Pstryknęła palcami. — System w tych sprawach nie ma litości. Tak czy siak byś musiał iść, więc nie powinieneś sobie robić z tego powodu wyrzutów sumienia.
— Ale i tak wam przeszkadzam.
— Mógłbyś się nie ładować w niebezpieczeństwa, ale poza tym, to raczej radzisz sobie dobrze.
— Przecież zupełnie nic nie robię!
— A co miałbyś robić? — zdziwiła się Ihoo. — Queelo, my wszyscy prawie tylko idziemy.
— Jedni tropią, inni zabijają potwory, a ja nie robię niczego — zauważył. — Czuję się, jakbym nie był tu w ogóle potrzebny.
— Chyba za wcześnie oczekujesz jakichś zadań — prychnęła z rozbawieniem. — Po prostu trochę poczekaj, a znajdzie się zajęcie i dla ciebie, niecierpliwcu mały. Nie musisz kraść pracy innym i nas wszystkich straszyć.
Westchnął przeciągle.
— No dobra, załapałem.
Siedzieli dalej w ciszy. Wiatr cicho przemykał po równinach, ciągnących się we wszystkie strony, i poruszał liśćmi nielicznych drzew w pobliżu. Ciche ćwierkanie dochodziło gdzieś z oddali, wydawane przez jakieś nieokreślone zwierzęta. Może to były zwykłe świerszcze, a może kolejne dziwaczne infery. Czy na tym świecie w ogóle jeszcze istniały zwyczajne zwierzęta? Widywał je tylko na obrazkach w książkach dziecięcych, na pewno nigdy na żywo. Możliwe, że po prostu żadne się nie ostały. Może nie w tej okolicy.
— Jakbyś kiedyś poczuł się gorzej — odezwała się znów Ihoo — to zawsze możesz mi się wygadać. Postaram się nie narzekać na twoje narzekanie.
Queelo zaśmiał się bezgłośnie.
— Czemu właściwie nie śpisz?
— Miałem jakieś koszmary. Nawet nie pytaj jakie, sam nie pamiętam.
— Też jakieś miewam, odkąd zniknęła babcia — przyznała Ihoo. — Trudno nie mieć czarnych myśli, kiedy się jest poza miastem, ale podobno rozmowa o tym pomaga.
— Tylko nie oczekuj po mnie, że będę wylewny — prychnął Queelo. — Nie lubię rozmawiać.
— Da się zauważyć.
Jasny punkcik nagle pojawił się tuż przed ich twarzami, zupełnie ich zaskakując. Queelo odruchowo chciał go zaatakować, ale Ihoo go powstrzymała. Przyjrzał się uważniej i zauważył, że nie był to po prostu punkt, ale jakiś malutki owad, trzepoczący skrzydełkami z trudem. Zamigał odwłokiem, po czym wylądował na kolanie Ihoo.
— Co to? — zapytał Queelo, nachylając się nad stworzeniem. Wyglądało jednocześnie dziwnie i zupełnie normalnie. — Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
— To świetlik — powiedziała z rozbawieniem Ihoo. — Nie zauważyłeś ich wcześniej? Muszą mieć gniazdo gdzieś w jaskini, gdzie się zatrzymaliśmy, jest ich tam przecież pełno. Nie zwróciłeś uwagi?
— Nie wiedziałem, co to!
Kolejne świetliki zaczęły wylatywać i zbliżać się do nich. Kilka usiadło Ihoo na włosach, kilka też próbowało wylądować na głowie Queelo, ale ten je odpędził, więc zamiast tego wybrały jego nogę. Jeden był na tyle śmiały, że usiadł na czubku jego nosa i nie zamierzał go opuścić, nawet gdy Queelo spróbował go odgonić. Ihoo złapała go za rękę, dusząc w sobie śmiech.
— Zostaw, wyglądasz zabawnie.
— Dlaczego one się nie boją?
— Nie mają czego. W tych okolicach nie ma żadnych drapieżników, których musiałyby się obawiać, więc nigdy się tego nie nauczyły.
Świetlik w końcu opuścił nos Queelo i dołączył do swojej rodziny, ułożonej na głowie Ihoo. Owady razem tworzyły delikatną, świecącą koronę. Najwyraźniej lubiły ją bardziej niż jego, ale nie miał nic przeciwko temu.
— Powinieneś pójść spać — oznajmiła po kolejnej dłuższej przerwie. — Rano znów ruszamy, a ty musisz wypocząć. Zwłaszcza z twoimi ranami.
Żartobliwie uderzyła go łokciem w brzuch. Queelo prychnął, ale posłuchał jej i wrócił do jaskini. Reszta nadal spała, w ogóle nie zauważywszy jego wyjścia. Mógłby się do nich podkraść i przyłożyć nóż do gardła i pewnie w ogóle by nie drgnęli. Nic dziwnego, że potrzebowali wystawiać warty.
Wrócił na swoje miejsce i wtedy zauważył, że koc nie był całkowicie pusty. Tuż pod nim leżał niewielki dziennik. Podniósł go i przejrzał, ale był całkowicie pusty. Rozejrzał się, ale nie miał bladego pojęcia, skąd to mogło się tam wziąć. Wzruszył ramionami i położył się z powrotem. Rano się zapyta, czy ktoś tego nie zgubił. Ziewnął. Zdecydowanie powinien się wyspać.
Drugi raz już nie obudził się z taką łatwością. Ktoś złapał go za ramiona i potrząsnął nim, ale Queelo tylko wymamrotał jakieś niezrozumiałe słowa pod nosem. Kto go budził o tak wczesnej porze, przecież dopiero co zasnął. Ludzie naprawdę nie mieli litości. Usłyszał nad sobą jakieś głosy, jednak to także nie było na tyle przekonujące, żeby się ocknął. Czyjaś łapa trąciła go w twarz. Wciąż brak reakcji.
— Śpi jak kamień — odezwał się Allois, gdzieś z wielkiej oddali. — Nie sądzę, żebyśmy w ten sposób coś wskórali.
— Więc co, mamy go znowu nieść? — zapytał Nassie i chyba trącił Queelo nogą.
Co ten człowiek miał z trącaniem wszystkiego nogą? Nie mógł znaleźć sobie innego sposobu na wyrażanie emocji? Queelo we śnie podniósł rękę i zaczął go odpędzać, jakby był jakimś natrętnym owadem, ale wtedy coś złapało go za nadgarstek.
— To bardzo niemiłe — odezwał się znowu Nassie. — Hej, Wąs, nie chciałbyś znowu ukraść mu całego zapasu rękawiczek? To może by go obudziło.
Wąs miauknął w proteście.
— Nie masz żadnej godności — powiedziała Ihoo.
— To ty jesteś jego siostrą, powinnaś wiedzieć, jak można go obudzić.
— Możecie się zamknąć? — zapytał Queelo, w końcu otwierając oczy, żeby zobaczyć nad sobą cztery twarze, w tym jedną kocią. — Próbuję tu spać, a wy się kłócicie.
— No to wstawaj — powiedziała do niego Ihoo ostro. — Już słońce wzeszło, zbieramy się.
Zamrugał. Już był ranek? Nie za wcześnie? Spojrzał na Wąsa, który siedział na jego klatce piersiowej, a ten szybko uciekł. Przeniósł więc spojrzenie na Nassie'ego, wciąż trzymającego jego nadgarstek. Wojownik szybko puścił, uśmiechając się idiotycznie.
— Ciężko cię obudzić — zauważył, podnosząc się i prostując. — Ale jak już wstałeś, to się pospiesz. Wszyscy jesteśmy już dawno spakowani. Jeszcze cię zostawimy w tyle.
Queelo podniósł się na ramionach. Faktycznie cała trójka miała już swoje bagaże i jedyne, co pozostało w jaskini, to torba Queelo. Stanął więc, z pewnym trudem i zarzucił ją na swoje ramię, po czym zabrał się do zwijania koca. Dziennik nadal leżał na ziemi, ale nikt się po niego nie schylił. Nikt nawet na niego nie zwrócił uwagi. Queelo więc wziął go i wcisnął do torby. Jak nikt nie będzie go szukał, to chyba może go sobie zatrzymać, prawda?
Wyruszyli więc, nie mając bladego pojęcia, dokąd mieli iść i gdzie szukać reszty. Jako że wcześniej zmierzali na północ, ruszyli w tym kierunku. Allois co jakiś czas łapał się za głowę, wyraźnie używając swojego zmysłu, żeby kogoś namierzyć, ale nawet jeśli coś znalazł, to nie podzielił się informacjami z resztą drużyny. Ihoo przy każdym kroku wyglądała, jakby miała zabić wszystkich, którzy spróbują jej wejść w drogę. Za to Nassie chyba brał udział w zupełnie innej wyprawie, bo maszerował dziarskim krokiem i zatrzymywał się co chwila, żeby głośno podziwiać jakiegoś kwiatka czy drzewko. Co za matoł.
— Żółte liście! — zachwycił się, podchodząc do jakiegoś starego drzewa i trącając każdy listek palcem. — Jesień poza barierą jest taka kolorowa! O, patrzcie, tam są nawet czerwone! Piękne kolory!
— Jesteśmy na wyprawie, czy na wycieczce szkolnej? — zapytał Queelo z niezadowoleniem.
Powiedział to pod nosem, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego, ale Nassie chyba i tak go usłyszał, bo odwrócił się z lekkim zdziwieniem wymalowanym na twarzy.
— Każdy taki widok może być naszym ostatnim, więc fajnie cieszyć się z ładnych rzeczy — odpowiedział z uśmiechem.
Jego słowa brzmiały bardzo wesoło, ale Queelo i tak przeszedł dreszcz po plecach. To nie było coś, co mówiło się z taką radością! Śmierć nie była czymś radosnym! Jak można było tak w ogóle myśleć?! Ten człowiek był nie tylko nienormalny, ale i miał jakieś problemy psychiczne!
— Powinieneś się czasem trochę rozweselić — dodał Nassie, podchodząc bliżej, prawie podskakując. — Cały czas nosisz na twarzy tę grobową minę, jakby ktoś umarł, nawet jeśli wszystko jest w porządku. No dalej, powiedz, co cię bawi. Głupie miny?
Nie czekając na odpowiedź, zrobił jedną z głupich min. Queelo spojrzał na niego z politowaniem i przyspieszył kroku, żeby zostawić go w tyle, ale tego typa nie dało się tak łatwo pozbyć.
— Najwyraźniej nie. To może żarty? Nie wiem, czy umiem sobie żartować, ale…
— Nie próbuj — przerwała mu Ihoo, zanim dokończył zdanie. — Tylko zmarnujesz czas. On się nigdy nie uśmiecha. Jego twarz pewnie nawet nie jest do tego zdolna.
Queelo prychnął, ale w żaden sposób nie zaprotestował. Nassie spojrzał najpierw na Ihoo, a potem na niego, marszcząc przy tym brwi, jakby nie chciał w to uwierzyć, a uśmiech powoli schodził z jego twarzy.
— Ale jak to? — zapytał z niedowierzaniem. — Przecież to straszne! Byliście z tym u lekarza?
— Jaki jest twój problem? — zapytał Queelo, nie patrząc na wojownika. — Lepiej zajmij się czubkiem własnego nosa, zamiast wtykać go w sprawy innych.
— Tylko się o ciebie martwię. Wyglądasz na smutnego.
— A jak mam wyglądać?!
Przerwał im donośny skrzek, dochodzący gdzieś z daleka. Brzmiał jak wycie rannego zwierzęcia. Queelo nie był w stanie dokładnie określić, z której strony dochodził, ale był jedyną tak ograniczoną osobą w towarzystwie, bo pozostała trójka natychmiast odwróciła się w jednym i tym samym kierunku. No tak, oni mieli świetny słuch. Chwilę później jednak już nie potrzebował uszu, bo w powietrze wystrzeliły kolorowe iskry.
— Potrzebna pomoc! — krzyknął Nassie, natychmiast wyjmując miecz i biegnąc w stronę niebezpieczeństwa, nie czekając na nikogo innego.
Allois wyciągnął dłoń, żeby go powstrzymać, ale nie zdążył, więc z przekleństwem na ustach również sięgnął po broń i pobiegł. Ihoo złapała brata za rękę i, nie chcąc stracić reszty grupy z oczu, też ruszyli się z miejsca. Zabawne. Nassie sam tak gadał o tym całym nierozdzielaniu się, ale był pierwszy, żeby zostawić innych w tyle. Doprawdy świetny przywódca. Nawet dzieci można by nazwać bardziej ogarniętymi od niego.
Równiny niby były bardzo równe, jednak im dalej biegli, tym bardziej górzyste się robiły, aż w końcu zatrzymali się na niewielkim wzniesieniu. To znaczy Ihoo i Queelo przystanęli, ponieważ zarówno Nassie, jak i Allois rzucili się od razu do walki.
Chmara wściekłych koto-ważek kręciła się niczym tornado, otaczając jakąś osobę, której Queelo raczej nie znał. Rzucała jakimiś dziwnymi przedmiotami, wywołując małe, kolorowe wybuchy i odstraszając infery, ale one chwilę później znów wracały do swojej formacji, zupełnie niezrażone. Nie było ich jakoś wyjątkowo wiele, ale sposób, w jaki walczyły, musiał stanowić niemały problem.
— Lecę im pomóc — oznajmiła Ihoo, puszczając brata i sięgając po bicz. — Zostań. I nie waż się robić nic głupiego. Nie próbuj atakować, jeśli nic cię nie zaatakuje. Jasne?
Spojrzała na niego ostro i patrzyła tak przez chwilę, po czym sama również pobiegła, żeby walczyć. Queelo skrzyżował ręce z niezadowoleniem, chociaż było ono bardziej skierowane w jego własną stronę, niż kogokolwiek innego. Bezużyteczny.
Usłyszał miauknięcie i Wąs pojawił się przy jego nodze. Queelo zupełnie zapomniał o tym małym inferze, najwyraźniej Nassie również. Ze swoimi małymi łapkami, musiał się sporo namęczyć, żeby za nimi nadążyć. Queelo nie wiedział, czy koty umieją dyszeć, ale ten zdecydowanie oddychał ze zbyt wielkim trudem. Sam nie był pewien, czemu to robi, ale schylił się i podniósł zwierzaka, ku jego wielkiemu zaskoczeniu. Wąs nie wyrywał się, tylko zwinął się w kulkę, mrucząc przy tym z zadowoleniem. Przynajmniej jednej osobie Queelo jakoś mógł pomóc. Odruchowo zaczął głaskać kota.
Niżej nadal toczyła się walka, ale można było powiedzieć, że w zasadzie chyliła się ku końcowi. Bardzo dobrze, że nie podszedł bliżej, bo otoczenie było całe zalane krwią i zasypane ciałami martwych inferów. Tylko kilka z tych dziwacznych stworów nadal latało w powietrzu, próbując wprowadzić zamieszanie, ale wojownicy radzili sobie z nimi całkiem łatwo, a przynajmniej tak to wyglądało. Ihoo strącała je z nieba, a Allois i Nassie wesoło biegali i je dobijali, chociaż może Allois nie był aż tak wesoły. Najdziwniejsze było to, że zatrzymywali się nad już martwymi ciałami i jeszcze po kilka razy je dźgali mieczami. Queelo zmarszczył brwi. To była jakaś normalna technika walki, że żadne z nich nie wyglądało na zdziwione? Na pewno normalnie nie wyglądała.
Nieznajomy nagle zupełnie zniknął, pozostawiając po sobie tylko podejrzany, świecący krąg na ziemi, a Wąs syknął ze złością. Queelo odskoczył, widząc, że nieznajomy pojawił się zaraz za nim. W ogóle nie było po nim widać śladów walki, może poza tym, że dyszał ciężko. Stał przez chwilę, wyprostowany jak słup soli, ale dość szybko dał sobie spokój z tą pozą i przyklęknął na jedno kolano.
— Em… — Queelo nie wiedział, czy powinien cokolwiek mówić. — Wszystko w porządku?
Pokiwał głową, ale nadal klęczał. Musiał być wyczerpany po takiej walce. Queelo podejrzewał, że takie zmaganie się samemu z burzą inferów było wyczerpujące. Zastanawiał się, czy powinien jakoś pomóc nieznajomemu, ale zanim wykonał jakikolwiek ruch, usłyszał za sobą bzyczenie. Najwyraźniej mężczyzna nie teleportował się całkowicie sam.
Obrócił się i zobaczył latającego w powietrzu infera, który kręcił się, jakby czegoś szukał i nie mógł znaleźć. Był zdecydowanie mniejszy od tych wszystkich, jakie wcześniej się kręciły w dole. Wąs uwolnił się z rąk Queelo, wylądował na ziemi i natychmiast zaczął syczeć w stronę intruza, jeżąc swoją sierść. Niewielka koto-ważka wylądowała naprzeciw niego, w bezpiecznej odległości i wydała jakiś dziwny dźwięk w stronę zwykłego kota. Odpowiedział jej wściekłym miauknięciem. Niesamowite. Wyglądało to tak, jakby ze sobą rozmawiały i najwyraźniej też tak właśnie było. Queelo przyglądał się im z największym zainteresowaniem.
Wąs jeszcze parę razy zasyczał na intruza, ale chyba powoli spuszczał z tonu i stawał się bardziej przyjazny. Obcy infer zwinął wielkie ważkowate skrzydła, owijając je dziwnie wokół swojego tułowia, przez co zaczął przypominać normalnego kota. Jedyne co w tym przeszkadzało, to jego wyraźnie owadzie oczy. Jeszcze kilka razy wydał z siebie swoje dziwne dźwięki, cały czas się przy tym nieco kuląc.
A potem, ku zdziwieniu Queelo, Wąs podszedł do infera i zaczął się do niego przymilać! Może gdyby to były zwykłe koty, nie byłoby to tak dziwne, ale one oba były inferami. Jeszcze nigdy nie widział, żeby te stwory zachowywały się przyjaźnie w stosunku do kogokolwiek. Nawet gdy atakowały miasto, potrafiły walczyć między sobą o zdobycz i nigdy nie działały razem. Myślał, że Wąs to po prostu jakaś abominacja, niezdarzająca się często w naturze. Najwyraźniej nie był aż takim wyjątkowym wyjątkiem.
— Wszystko w porządku? — zapytała Ihoo, przybiegając do niego, ale była mądrą osobą i trzymała się w bezpiecznej odległości, nie brudząc go krwią. Zauważyła obcego infera i ścisnęła mocniej bicz. — Odsuń się. Ja się tym zajmę.
— Wąs! — Nassie pojawił się tuż obok. — Wąsiku, odsuń się od tej Zajadajki. To niebezpieczne.
A więc te infery to były Zajadajki! To wszystko wyjaśniało. Queelo pamiętał, jak wojownicy narzekali na ten konkretny typ stworów. Bywały one małe i wydawały się niegroźne, ale niesamowicie szybko się regenerowały i dosłownie trzeba było je zabić trzy razy z rzędu, przebijając serce, zanim na dobre umarły.
Wąs nie zamierzał się odsunąć, a wręcz przeciwnie. Zasłonił swoim małym ciałkiem infera i zasyczał w stronę Nassie'ego. Nie zaatakował ani nic podobnego, po prostu wyrażał swoje niezadowolenie. Koto-ważka skuliła się za nim, starając się zajmować jak najmniej przestrzeni i wyglądać niegroźnie, a przynajmniej takie właśnie wrażenie odniósł Queelo. Zaskakujące, że nawet będąc inferami, zachowały się jak normalne zwierzęta.
— Chyba znalazł sobie przyjaciela — skomentował to sucho, wzruszając ramionami. Wszyscy zwrócili na niego swoje spojrzenia. — No co? Jak już targamy ze sobą jednego kota, to drugi nie zrobi różnicy. Albo najlepiej zostawmy oba.
Nassie chyba nie usłyszał ostatniego zdania, tylko wydał z siebie ciche „och”, chowając broń i schylając się do zwierzaka. Wąs jeszcze trochę syczał, ale zdecydowanie słabiej, zwłaszcza kiedy wojownik spojrzał mu w oczy. I uśmiechnął się.
— Znalazłeś sobie kolegę, tak? — zapytał radośnie, wyciągając dłoń, żeby pogłaskać kota po głowie. — To fajnie! Możesz go sobie zatrzymać, dopóki będziesz go pilnował, dobrze?
Wyglądało na to, że Wąs w jakiś sposób zrozumiał jego słowa, a w każdym razie miał bardzo mądry wyraz twarzy. Jeszcze przez chwilę dał się głaskać, po czym odgonił łapą rękę Nassie'ego i miauknął na niego. Kiedy ten nie zrozumiał, o co chodzi, kot podszedł bliżej i trącił jego kieszeń.
— Och, jasne! — wyciągnął ze środka złotą monetę. — Twój kolega jest głodny. Masz, możesz mu ją dać.
Wąs złapał zdobycz w pyszczek i dumnie zaniósł obcemu inferowi. Ten powąchał go podejrzliwie, spojrzał najpierw na Nassie'ego, na resztę, wpatrującą się nieufnie w scenę, a na samym końcu na samego Wąsa. Przyjął podarunek, choć zrobił to z wyraźnym oporem. W przeciwieństwie do swojego kolegi nie połknął monety od razu w całości, a zaczął odgryzać niewielkie kawałki i posilał się nimi powoli.
— Fascynujące — powiedział Nassie, obserwując uważnie każdy ruch infera. — Nigdy nic takiego nie widziałem.
— Nie widziałeś infera jedzącego złoto? — zakpił sobie z niego Queelo.
— W taki sposób? Nigdy! — Nassie zupełnie zignorował kpinę. Wyprostował się i odwrócił do nieznajomego. — Wszystko w porządku? Nie wygląda pan najlepiej, ma pan szczęście, że byliśmy w pobliżu!
Mężczyzna wypluł trochę krwi z ust. Nadal klęczał z opuszczoną głową i raczej nie zamierzał szybko wstawać. Dopiero teraz Queelo zauważył, że też miał na sobie złoty mundur. Był już wyblakły, podarty i pobrudzony krwią, ale zdecydowanie był to mundur, jaki nosili złoci wojownicy.
— Wszystko… dobrze — wydusił z siebie, w końcu podnosząc głowę. Oczywiście, że miał złote oczy, Queelo nie miał pojęcia, czego innego się spodziewał. — Po prostu n-nie myślałem… że będzie ich tutaj tak wiele. Dziękuję.
— Jest pan z jakiegoś patrolu? — zapytał Nassie, drapiąc się po brodzie. — Wydaje mi się, że gdzieś pana widziałem, ale chyba nie kojarzę…
— M-mieszkam jakiś dzień drogi stąd — odpowiedział mu wojownik, z pewnym trudem podnosząc się na równe nogi. — J-jeśli chcecie, mogę was ugościć w podzięce.
— Mieszkasz? — zdziwił się Queelo. — W sensie… poza barierą?
— Miasto jest… zbyt głośne — powiedział nieznajomy. — Tutaj jest… ciszej. Spokojniej.
— Mieszkanie poza barierą? — Nassie nie wyglądał na zaskoczonego. Raczej na rozweselonego. Jego oczy błyszczały dziwnie. — Ale super! Zawsze chciałem spróbować, ale nigdy mi nie pozwolili! Bardzo chętnie cię odwiedzimy! Prawda?
Spojrzał po całej reszcie, ale nawet jeśli zauważył niezadowolenie na ich twarzach, to postanowił je zignorować. Nieznajomy skinął głową, po czym zawahał się i wyjął dłoń w stronę Nassie'ego.
— Tak w ogóle to jestem Tzziro.
Nassie natychmiast ją przyjął i potrząsnął z entuzjazmem.
— Miło mi poznać, miło! Ja jestem Nassie, a to są Allois, Queelo i Ihoo.
— Mój dom jest w stronę północy — dodał Tzziro.
— I tak nie mamy naszego głównego nawigatora — zauważył Nassie, na chwilę tracąc swój entuzjazm. Ale szybko wrócił uśmiech na twarz. — Więc równie dobrze możemy kogoś odwiedzić. Zresztą i tak mieliśmy iść na północ, jeśli dobrze pamiętam. Chodźmy!
Wąs wdrapał się po nodze Nassie'ego na sam czubek jego głowy i, jak zwykle, zwinął się tam w kłębek. Koto-ważka niepewnie spojrzała na swojego nowego kolegę. Przysunęła się do buta Nassie'ego i trąciła go łapą, sprawdzając, czy aby na pewno jest to bezpieczne, ale zanim choćby spróbowała wspinaczki, wojownik schylił się i wziął ją ostrożnie na ręce. Zamarła w przerażeniu. Wąs spojrzał na nią ze swojego miejsca na czubku głowy i miauknął. Koto-ważka chyba nieco się uspokoiła.
— Zaraz załatwisz sobie cały zwierzyniec — zauważył Queelo kpiąco, wciskając dłonie do kieszeni spodni. — Otwierasz jakieś schronisko dla inferów czy co?
— Zawsze chciałem mieć zwierzaka w domu — odpowiedział wojownik całkiem szczerze, zaczynając delikatnie głaskać kota w ramionach. Chyba nawet Tzziro wyglądał na zdziwionego jego zachowaniem, bo spojrzał na niego kątem oka i odsunął się. — Ale się nie da. W mieście praktycznie nie ma żadnych zwierząt, a poza barierą spotyka się tylko infery. Więc skoro te są przyjazne, to czemu miałbym ich adoptować?
— Zeżrą cię we śnie.
— Jak już sobie założę schronisko — ciągnął dalej — to możesz mnie odwiedzić, wiesz? Ty i Mikky. Infery będą się do was tulić i was witać, i wtedy będziecie musieli mi przyznać rację.
Queelo prychnął.
— Nie prychaj mi tu! Zobacz, jaki jest przyjazny!
Wyciągnął koto-ważkę w stronę twarzy Queelo, a ta znów wydała z siebie ten dziwny dźwięk, wpatrując się uważnie w jego nos. Queelo odruchowo się odsunął, ale infer faktycznie nie zamierzał atakować. Tylko patrzył.
— Teraz nie jest głodny — zauważył.
— Powinieneś go nazwać! — nie przestawał Nassie, podchodząc bliżej, żeby praktycznie wcisnąć zwierzę koledze w twarz. — Patrz, jaki słodziak! Chce się z tobą zaprzyjaźnić!
Infer faktycznie zaczął trącać swoją łapką Queelo, jakby chciał mu coś powiedzieć. To było irytujące. Chciał się odsunąć, ale wtedy Nassie znowu wcisnąłby mu zwierzę, ten typ bywał nieznośnie uparty. Poza tym, gdyby odszedł za daleko, mógłby zacząć przypadkiem iść w zupełnie innym kierunku niż reszta grupy, a tym wolał nie ryzykować. Już i tak szli nieco z boku.
— Naazwij go — nalegał Nassie, nie milknąc ani na chwilę.
— Dobra, już! — nie wytrzymał w końcu Queelo. — Ale weź go z mojej twarzy!
Wojownik natychmiast to zrobił, choć ku wyraźnemu niezadowoleniu samego zwierzaka. Tak jakby przyciskanie do twarzy było tym, czego potrzebował. Dziwaczne.
— Noo więc?
— Muszę się zastanowić — warknął Queelo, krzyżując ramiona. — Nie każdy bierze pierwsze lepsze imię, jakie mu wpadnie do głowy. Potem twoje zwierzaki nazywają się głupio.
— Wąs nie jest głupim imieniem — obraził się Nassie. — Jest świetne!
— To tak, jakbym nazwał swoje dziecko „Rzęsa”. Idiotyczne.
— Uszek.
— Co Uszek?
— Tak można go nazwać — powiedział z uśmiechem Nassie, drapiąc zwierzę za uchem. — Uszek. Uszek okruszek. Urocze imię.
— Beznadziejne. Nie umiesz wymyślać imion.
— Dlatego to ty masz go nazwać!
— Poza tym to jest samica.
Nassie spojrzał na zwierzaka ze zdziwieniem. Widać było, że chwilę zajęło mu przetworzenie tej informacji w mózgu, ale w końcu mu się udało.
— No tak, przecież samce Zajadajek są malutkie. Zupełnie o tym zapomniałem! Jakim cudem ty takie rzeczy pamiętasz?
— Mam dobrą pamięć.
— No to tym bardziej ty musisz JĄ nazwać — zauważył entuzjastycznie, dla odmiany zaczynając kołysać zwierzątkiem, jakby to było małym dzieckiem. — Gdyby nie ty, nosiłaby męskie imię. To mogłoby być dla niej przykre.
Queelo darował sobie kolejne złośliwe komentarze. Jeśli przeciągałby jeszcze dłużej wybieranie tego idiotycznego imienia, usłyszałby więcej głupich odpowiedzi i tekstów, od których rozbolałaby go głowa. Problem polegał na tym, że miał ani jednego pomysłu. Nie robił sobie w głowie spisów imion dobrych dla zwierzaków, bo nigdy nie zamierzał żadnego mieć. Chciał żyć w spokoju i samotności do końca swoich krótkich dni, dokładnie tak, jak na to zasługiwał.
— Tokka — wypalił, wybierając pierwsze lepsze imię z pamięci.
Ihoo kaszlnęła gdzieś w pobliżu. Nassie za to spojrzał na niego krzywo.
— To ludzkie imię. A to jest mała inferka.
— Więc nie może mieć ludzkiego imienia?
— To by było nawet zabawne. Infer mający imię, które ma rzekomo odstraszać potwory.
— Że co?
— Nieważne. Wybierz inne. Takie, jakie byś wybrał dla kotki.
— Kot.
— A tak serio?
— Pojęcia nie mam! — zirytował się Queelo. — Skąd mam wiedzieć, jak się nazywa koty? Nazwij ją Echo czy jakkolwiek inaczej głupio zamierzasz wybierać imiona dla zwierzaków!
Przyspieszył kroku i opuścił w końcu bok Nassie'ego, który był wyraźnie zaskoczony. Na całe szczęście nie męczył już dalej nikogo swoim nowym zwierzakiem, tylko szedł w ciszy, wciąż go tuląc, niczym małe dziecko. Queelo, żeby się odstresować, wyjął swój nowy notatnik i sprawdził, czy ktokolwiek się na ten temat odezwie, ale wszyscy siedzieli cicho. Nikt nie stwierdził, że to jego i że potrzebuje. Czyli Queelo przejmował to na własność. Idealnie.
Wyjął długopis z torby. Czas coś zapisać w tym pustym zeszycie. Bycie pustym musiało być bardzo smutne.
Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.