Po powrocie do Złotego Miasta, Queelo dowiaduje się, iż jego babcia oraz paru innych Złotych Wojowników zaginęło w tajemniczych okolicznościach. Wraz z siostrą zbierają więc drużynę, by odnaleźć ich oraz uratować. Wszystkie tropy prowadzą ich poza bezpieczną Barierę, do zewnętrznego świata, który opanowany jest przez straszliwe potwory. A przynajmniej tak mówią wszelkie opowieści.
Nassie przejrzał swój bagaż pięć razy wieczorem i jeszcze kolejnych pięć razy nad ranem, żeby upewnić się, iż zabrał ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy. Przede wszystkim jakieś ubrania, jedzenie i, oczywiście, swoją broń. Nie sądził, żeby potrzebne było cokolwiek więcej, ale i tak obawiał się, iż czegoś zapomniał. Nie mógł wytrzymać w domu, postanowił się więc udać na miejsce spotkania wcześniej, niż to zaplanowane. Przecież nikt nie miał aż tyle wolnego czasu, żeby pojawić się tam na tyle przed wyruszeniem w drogę.
Tak przynajmniej sobie wmawiał, do momentu gdy na niewielkim murku przy drodze, niemal tuż przed samą Barierą nie zauważył siedzącej postaci. Queelo wyglądał dokładnie tak samo jak poprzedniego dnia. Zniszczony, granatowy mundur, przypominający nieco te, które nosili generałowie Twierdzy, pełno toreb i kieszeni, z największą znajdującą się na jego plecach, dziwaczne, ogromne słuchawki na uszach, z których wytykało kilka anten oraz rękawiczki na rękach. Zrozumiałby, gdyby były to jakieś rękawiczki ochronne, jednak materiał nawet nie przypominał niczego wytrzymałego. Wyglądały jak ozdobne.
Znów pracował nad jakimś urządzeniem. Nassie zatrzymał się, gdy tylko go zauważył i już miał się wycofać, kiedy badacz uniósł głowę i spojrzał prosto na niego. Już po wczorajszej reakcji, Nassie domyślił się, że Queelo jak najbardziej go pamiętał. Byłby w stanie przysiąc, że pamiętał nawet każde wypowiedziane słowo, co stanowiło tym większy problem, iż pamięć Nassie’ego nie była tak doskonała.
— E… cześć — przywitał się niezręcznie, starając się przywołać uśmiech na twarz. Zaśmiał się nerwowo. — Życie tworzy najdziwniejsze zbiegi okoliczności…
— Zbiegi okoliczności — powtórzył, odkładając urządzenie na murek i podnosząc się na równe nogi. On dla odmiany uśmiechnął się, jednak próżno było w tym szukać jakiejkolwiek przyjaznej nutki. Cała jego osoba emanowała czystą nienawiścią. — To faktycznie fascynujące! Niezwykłe!
Nassie czuł, że nie powinien otwierać ust po czymś takim, ale najzwyczajniej w świecie nie potrafił się powstrzymać od mówienia. I wyjaśnienia.
— Słuchaj, w naszej sprawie…
— „Naszej”?! — Badacz wcale nie zamierzał go wysłuchiwać. Nassie wzdrygnął się, słysząc ton jego głosu. — Jakiej znowu „naszej”? Nie znam cię.
— Ale myślałem…
— Głuchy jesteś?
— To było trzynaście lat temu! — jęknął Nassie, wyrzucając żałośnie ręce w powietrze. — Ludzie się zmieniają i dorastają, a po tak długim czasie…
— Której części „nie znam cię” nie rozumiesz?! — Teraz nawet jego sztuczny uśmiech zniknął z twarzy. — Nie ma żadnej sprawy między nami. I nigdy nie będzie. Nie znam cię i nie chcę poznawać! Więc łaskawie przestań do mnie rozmawiać, jeśli nie chcesz oberwać!
— Ale…!
Ruch który wykonał Queelo był tak szybki, że Nassie ledwo go w ogóle zarejestrował. Gwałtownie sięgnął do jednej z toreb, by wyjąć zeń pistolet i wycelować prosto w twarz wojownika. Ten natychmiast umilkł, widząc lufę przed swoimi oczami. Na twarzy Queelo nie dało się odczytać absolutnie żadnej emocji. Jedynie chłodna kalkulacja i nic więcej.
— Nie będę się powtarzać — powiedział sucho.
Dał Nassie’emu chwilę na przyswojenie tych słów, po czym najzwyczajniej w świecie opuścił broń i obrócił się, by powrócić na swoje poprzednie miejsce. Usiadł na powrót na murku i zajął się dokładnie tym samym co wcześniej — majstrowaniem przy jakimś urządzeniu, którego Nassie nie znał. Po takim przedstawieniu wojownik nie zamierzał się zbliżać. Cenił sobie własne życie, a cała postawa Queelo jasno sugerowała, że nie miałby żadnego problemu z pociągnięciem za spust. Został więc ostrożnie na granicy wzroku badacza, żeby go zbytnio nie irytować.
Na szczęście dla siebie, nie musiał czekać długo, aż ktoś do nich dołączy. Ihoo pojawiła się niedługo później, dźwigając ze sobą średniej wielkości torbę. Zdecydowanie większą niż ta, którą wziął Nassie, co go nieco uspokoiło. Jednak jego zapasy nie były irracjonalnie duże, bogini niech będą dzięki. Niedługo później dołączyła też reszta. Przychodzili jeden po drugim, a wszystkie ich bagaże miały mniej więcej takie same rozmiary.
Nikt nie ubrał złotego munduru. Mimo iż Ihoo nie powiedziała nigdy tego wprost na zebraniu, wszyscy jakby instynktownie poczuli, że w trakcie takiej misji nie powinni rzucać się za bardzo w oczy, każdy więc założył na siebie proste ubrania. Oczywiście takie, jakie nadawały się na długą wyprawę. W takim zestawieniu, z ogromnymi torbami na ramionach wyglądali bardziej jak jakaś drużyna sportowa i jedynie bronie przy ich bokach sugerowały, iż jest inaczej.
Ihoo klasnęła w dłonie, zwracając na siebie uwagę wszystkich.
— Czy jest coś, co chcielibyście jeszcze wiedzieć zanim wyjdziemy? Jak raz przekroczymy Barierę, nie ma powrotu dopóki nie zakończymy śledztwa.
Wymienili spojrzenia między sobą, jakby pytając siebie nawzajem, jednak nie wyglądało na to, żeby ktoś miał jakieś pytania czy wątpliwości. Mogli nie dać tego po sobie poznać, ale w głębi duszy każdy z mieszkańców Złotego Miasta skrycie marzył o tym, by chociaż spojrzeć na świat na zewnątrz. By zaspokoić swoją ciekawość, przekonać się, jak to wygląda bądź potwierdzić swoje przypuszczenia czy skonsultować je z książkami historycznymi. Życie pod Barierą było niczym życie w klatce. Mogła bronić ich od zagrożenia, ale też odcinała całkowicie od reszty świata.
Queelo podniósł się i tym razem, zamiast wyjąć kolejne dziwne urządzenie, w jego ręce znalazł się prosty, srebrny kluczyk. Obrócił nim w palcach.
— Nie cierpię tego robić — powiedział, bardziej do siebie, niż do kogokolwiek z obecnych.
Podszedł niemal pod samą Barierę, tak że jeszcze krok, i wszedłby prosto w nią. Chyba. Bariera nie była fizycznym obiektem a zaklęciem, ale w zasadzie Nassie nie wiedział, jak działała na ludzi. Infery powstrzymywała przed przedostawaniem się do środka, ale czy na zwykłych ludzi też to działało?
Po czym zdał sobie sprawę, że patrzy na osobę, na którą magia nie działała. Oboje rodzeństwa mogłoby przejść przez Barierę, jakby ta nigdy nie istniała, niezależnie od tego czy przepuszczała ludzi, czy też nie. Jedyny powód, dla którego używali klucza to reszta drużyny.
Badacz stał przez chwilę, wpatrując się w bezkształtną masę przed sobą, po czym bez ostrzeżenia z całej siły wbił weń trzymany klucz. Jasny rozbłysk zalał okolicę, oślepiając wszystkich w pobliżu, a gdy światło zgasło, w Barierze pojawiła się dziura. Zza szarej masy wyłoniła się feeria barw. Queelo spojrzał na coś na nadgarstku. Możliwe, iż nosił tam zegarek, ale Nassie’emu nie udało się go dojrzeć.
— Pięć minut, zanim się zamknie — powiedział, co tylko potwierdzało przypuszczenia Nassie’ego. — Tak przynajmniej słyszałem. Ruszać się, nie wracamy się po nikogo.
Wyszedł jako pierwszy, nawet nie oglądając się za siebie.
Przez lata słuchając z każdego źródła, jak niebezpieczny i zdewastowany jest świat na zewnątrz, można było spodziewać się obrazu niczym z jakiejś apokalipsy. Ruin, zniszczenia, zgliszczy i zwłok, nieba spowitego obłokami dymu, wypalonej do gołej ziemi pustyni. Jednakże ten obraz, stworzony w głowach mieszkańców miasta, nijak nie składał się z tym, co faktycznie było na zewnątrz. Przed nimi rozciągała się cała paleta barw, tak intensywnych, jakich w życiu nie widzieli. W mieście były kolory, ale przy tych, które istniały na zewnątrz, wszystko tam można uznać za szare i nudne.
Wojownicy przystanęli, zaczarowani tym widokiem. Nassie poczuł się, jakby pierwszy raz w życiu w ogóle otworzył oczy i zobaczył świat. Intensywnie zielona trawa tańczyła delikatnie, pociągana strumykami wiatru, który hulał wesoło. Spomiędzy źdźbeł gdzieniegdzie wyglądały różnokolorowe główki kwiatów, niczym jakieś małe stworzonka, nie umiejące się jeszcze dobrze ukrywać. Na jasnym, błękitnym niebie białe chmury snuły się powoli, co jakiś czas przysłaniając słońce, by choć na chwilę zapewnić im cień.
Queelo wciągnął głęboko powietrze w płuca.
— W końcu — oznajmił, przeciągając się. Znów spojrzał na zegarek na swojej ręce. To w ogóle był zegarek? Poruszył nieco dłonią, aż w końcu wyciągnął drugą rękę, by wskazać kierunek. — Idziemy tam.
— Co ty masz na tej ręce? — zainteresowała się Mikky, a Nassie podziękował jej za to w duchu. Sam bardzo chciał to wiedzieć, ale za żadną cenę nie zamierzał o to pytać.
Queelo obrócił się do niej, wyraźnie zdziwiony pytaniem.
— Czujnik wielofunkcyjny — odpowiedział, przechylając głowę. — Każdy badacz taki ma. Wy ich nie używacie?
— Czujnik czego?
Jeszcze większa konfuzja na twarzy.
— Bogini, miasto jest jeszcze bardziej zacofane, niż myślałem.
Ihoo obróciła się w jego stronę, żeby spiorunować go spojrzeniem. Wzdrygnął się.
— Tylko stwierdzam fakty, nie obrażaj się. W każdym razie to połączenie najbardziej przydatnych wynalazków — zwrócił się z powrotem do Mikky.
Nawet podciągnął nieco rękaw, żeby jej to urządzenie pokazać. Nassie spodziewał się, że jego rękawiczki kończą się zaraz za końcem rękawa, więc zdziwił się, gdy zauważył, iż ciągną się dalej. Większość ludzi nosiłaby zegarek pod rękawiczką a nie na niej.
— To zegarek, tu jest kompas, miernik magii i technicznie to powinno sprawdzać puls, ale psuło mi się tyle razy, że przestałem się przejmować jego naprawianiem, więc stale pokazuje zero, chyba że akurat mu się znudzi i na chwilę pokaże coś więcej. Ale ja temu nie ufam.
— To chyba coś, co przydaje się tylko za Barierą — zauważyła Mikky, drapiąc się po głowie.
— Może. Nie siedzę w mieście to nie wiem. Wydawało mi się, że macie takie.
Wzruszył ramionami, po czym ruszył przed siebie, we wskazanym wcześniej kierunku. Mikky natychmiast pobiegła za nim, żeby zapytać o kolejne rzeczy. Nie wydawał się aż tak zirytowany jak wcześniejszymi rozmowami, chociaż może to miało też związek z tym, że wyszli w końcu z miasta. Gdyby Nassie większość swojego życia spędzał w tak barwnym miejscu, też czułby się źle, zamknięty w szarej klatce, nawet na chwilę.
Tak jak wspominał wcześniej, łąki były całkowicie spokojne. Trawa sięgała im aż po kolana, więc przechodzenie przez nią stanowiło niejaki problem, ale to była jedna przeszkoda na ich drodze. W oddali co jakiś czas Nassie był w stanie zauważyć jakieś stworzenia. Część zdecydowanie była inferami, dało się je poznać po białych znakach na ich ciałach, jednak większość z nich raczej była normalna. Co ciekawe, infery bez problemu chodziły sobie między stadami, a te nie przejmowały się nimi w żaden sposób. Koegzystowały.
Czyżby były agresywne tylko w stosunku do ludzi? A jeśli tak, to dlaczego?
— Czy to… bezpieczne? — zapytał Allois, widząc jak jeden z inferów ostrożnie przychodzi w pobliżu ich grupy. Jego ręka automatycznie sięgnęła do miecza. — Nie powinniśmy się nimi jakoś zająć?
— Nie atakują — zauważył Nassie, zanim ktokolwiek inny zdążył się odezwać. — Jak nagle się na nie rzucisz, to tylko zmarnujemy czas na niepotrzebną walkę.
— Ale…
— Uspokój się. Ciesz się chwilą, zamiast się przejmować.
— Tutaj są spokojne — odezwał się Queelo idący z przodu ich małego pochodu. Nie obrócił głowy w ich stronę, ale wyraźnie przysłuchiwał się ich rozmowom. — Nie prowokujcie ich, to nic wam nie zrobią.
— „Spokojne” i „infery” się nie łączą — zauważył z pewną zgryźliwością Allois.
— Oczywiście, bo przecież infery to straszne potwory, które jedynie udają emocje i uczucia, tylko po to, żeby oszukać biednych, niewinnych wojowników i ich zabić.
Jego głos wręcz ociekał sarkazmem. Nie dało się nie usłyszeć, jak bardzo nie znosi wojowników. Allois aż się wzdrygnął na tę odpowiedź, ale chyba nie zamierzał odpuścić tematu.
— A nie jest tak? — zapytał z lekką złością.
— To zwierzęta jak każde inne.
— Każde inne zwierzę nie dostaje nagle nadludzkiej siły!
— Hej, to zupełnie jak wojownicy! — zauważył nagle Queelo, obracając w końcu głowę w jego stronę. — Wśród zwykłych ludzi posiadanie Zdolności nie jest normalne.
— To co innego!
— W którym niby miejscu? Tutaj i tutaj dostajesz niesprawiedliwą przewagę nad innymi, podobnymi ci istotami. O nie, czekaj, już wiem! Różnica jest taka, że infery w stadach nie wynoszą się na piedestał ponad innymi.
— My nie…!
— Wystarczy! — przerwała im Ihoo, tak ostro, że oboje natychmiast umilkli. — Takie dyskusje łaskawie zostawcie sobie na jakiś inny czas. Nie potrzebujemy teraz żadnych kłótni. Poza tym krzyki mogą zwrócić nas uwagę.
— Raczej nie inferów — odezwał się natychmiast Queelo. — Tutejsze gatunki raczej uciekają, gdy ktoś hałasuje. Aczkolwiek masz rację, nie powinniśmy się kłócić — dodał, podejrzanie przyjaźniejszym tonem. — Proszę mi wybaczyć, nie powinienem się wdawać w dyskusję z kimś na takim stanowisku.
Allois chyba uznał to za swego rodzaju komplement w jego stronę, bo skinął głową, zgadzając się. Jednak Nassie nie mógł powstrzymać się od myślenia, iż było wręcz przeciwnie. Queelo raczej nie uważał wojowników za osoby, który mogłyby posiadać wiedzę większą od niego, a na odwrót. Ubrał więc zdanie „jesteś zbyt głupi, żeby z tobą dyskutować” w takie słowa, że Allois nawet nie zauważył, iż była to obelga. Po krótkim zastanowieniu się, Nassie postanowił nie uświadamiać kolegi. Wywołałoby to tylko więcej kłótni, a faktycznie tego nie potrzebowali. Niechętna mina Ihoo mówiła mu, że i ona to zauważyła, jednak również milczała.
Eiiry zatrzymywał ich kilka razy, by postawić jakieś znaki. Cokolwiek by nie robiły, chyba wskazywały w tym samym kierunku, w którym prowadził ich Queelo, ponieważ mag nie podważał jego przewodnictwa. A może sprawdzały okolicę? Nassie nie miał bladego pojęcia. Magia operowała na całkowicie innym rozumowaniu niż jego głowa. Nawet kiedy magowie próbowali wyjaśniać, co robią, kończyło się to fiaskiem. Eiiry również musiał mieć takie doświadczenia, bo nawet nie zaczynał rozmowy. Ewentualnie był też nieśmiały. Raczej z każdego powodu po trochu.
Im dalej szli, tym więcej pytań kłębiło się w głowie Nassie’ego. Skoro infery dookoła miasta były takie spokojne i nieagresywne, czemu cokolwiek w ogóle atakowały miasto? Nie widział co prawda w pobliżu żadnych, które odpowiadałyby wyglądem agresorom, ale jeśli żyły gdzie indziej, to jak wielkie odległości musiały przemierzać, żeby tylko dotrzeć do celu? Może przybywały z innej strony, ale pamiętał z widoku mapy, że łąki otaczały miasto z prawie każdej. Jedynie od południa sięgała ich Puszcza Cieni, nawet jej kawałek wchodził pod Barierę, ale też od południa nic nigdy nie atakowało, a przynajmniej tak twierdziły wszystkie raporty i jego własne obserwacje.
Dlaczego Bariera zdawała się pochłaniać wszystkie kolory otoczenia i zmieniać je w szarości? Widywał kilka innych zaklęć obronnych w swoim życiu, a każde z nich zwykle było przezroczyste. Niektóre nawet sprawiały, że osoby objęte nimi stawały się niewidzialne. Czemu więc Bariera nie tylko miała swój szarawy niby-kolor, a jednocześnie odcinała mieszkańców miasta od prawdziwej palety barw, ukrytej tuż pod ich nosami?
I czemu właściwie Twierdza nie wysyłała nigdy żadnych wojowników na zewnątrz, skoro tereny dookoła miasta były tak spokojne? To jedno nurtowało go najbardziej. Od dawna słyszał, że coś takiego byłoby zbyt niebezpieczne i nawet odejście na metr od Bariery można by przypłacić życiem. Tymczasem oddalali się od niej coraz bardziej i bardziej, a atmosfera wokół towarzyszyła bardziej tej na porannym spacerze, niżeli walce o życie.
Miał wrażenie, jakby ktoś nagle pozwolił mu myśleć na pełnych obrotach. Jakby wcześniej coś blokowało go od zadawania tylu pytań naraz. A może po prostu został niezmiernie pobudzony tak ogromną dawką nowych rzeczy, widoków, nawet zapachów, że jego mózg nie był w stanie się zatrzymać ani na sekundę.
Wędrówka była na tyle spokojna, że Queelo i Mikky nawet parę razy zatrzymali się nad jakimiś kwiatami. Badacz przyklęknął nad jednym, o fioletowo-niebieskich płatkach i bardzo ostrożnie złapał za jego gałązkę, by go zerwać. Jego dłonie poruszały się niezmiernie powoli przy całym tym procesie, jakby obchodził się z ładunkiem wybuchowym, a nie prostą roślinką. Wyciągnął jakąś fiolkę, delikatnie włożył do niej kwiatek i dopiero po zakorkowaniu wyprostował się i napięcie z niego opadło. Mikky natychmiast przysunęła się, by przyjrzeć się specyfikowi przez szkło. Śmieli nawet powtórzyć ten proces kilka razy.
— Nie mieliśmy się spieszyć? — zirytował się w pewnym momencie Allois, gdy ich przewodnik pochylił się nad kolejnym kwiatem. — Co się stało z niemarnowaniem czasu?!
Queelo nie zamierzał na niego spojrzeć, ale po chwili milczenia odpowiedział, nie przerywając ostrożnego wyrywania kwiatka.
— Powinniśmy się cieszyć relaksującym spacerem tak długo, jak możemy — mruknął. — Poza tym po łąkach czeka na nas najgorsze, powinniśmy się więc przygotować. Plujki działają idealnie do odwracania uwagi — dodał, przerywając ostrożnie łodygę. Kwiat lekko drgnął. — Wyprawy nie polegają na tym, że przechodzi się z jednego miejsca do drugiego. Chodzi o to, żeby po drodze zebrać jak najwięcej rzeczy, które ci tą podróż ułatwią. Uzupełniać swoje zapasy nieustannie, ponieważ na którymś etapie się skończą.
— Dopiero co wyszliśmy z miasta!
— Nie widziałem nigdy ani jednej plujki w mieście — przyznał Queelo ze stoickim spokojem, wyposażając kolejną fiolkę w kwiatek. Wcisnął ją do jednej z wielu kieszeni w swoim stroju. — Za to tutaj rośnie ich pełno, jeśli tylko ma się wystarczająco wprawne oczy.
— Słońce chyli się ku zachodowi — irytował się dalej Allois.
Queelo spojrzał w stronę nieba, jednak jego twarz nawet nie drgnęła.
— Mamy wystarczająco czasu, by dotrzeć do schronu. Nawet zdążę zebrać jeszcze dwie kolejne. Nie ma się co przejmować.
Inni wyraźnie się przejmowali, badacz jednak nie zamierzał brać tego pod uwagę. Ihoo nic nie powiedziała, nawet pomimo swojej niezadowolonej miny. Nikt nie śmiał kwestionować zachowania Queelo na głos, mimo iż każdy z nich bardzo jawnie robił to w swoich myślach. Ich twarze mówiły to bardzo dobitnie. Jedynie Mikky, zafascynowana kwiatami, zajęta była zbytnio procesem zrywania ich, aby się tym przejąć.
Tylko przecież nie władowałby ich na taką minę? Nassie zastanowił się nad tym. Jasne, Queelo nie znosił wojowników, szczególnie jego, ale jednak zgodził się pomóc im w śledztwie. Czy też zgodził pomóc się swojej siostrze. Po co nagle miałby wszystko utrudniać, skoro mógłby wcześniej zwyczajnie odmówić?
Gdy światło niemal całkowicie ukryło się za horyzontem, Queelo zatrzymał się nagle. Przed nimi rozpościerały się tereny pełne pagórków pokrytych trawą i niczym więcej. Owady muzykowały gdzieś w chaszczach, przygotowując się do nocnego koncertu. Zamiast jednak ruszyć dalej, Queelo podszedł do jednego z pagórków, przykucnął i zaczął szukać czegoś na ziemi. Po chwili chyba to znalazł, bo coś złapał, pociągnął z całej siły…
Klapa otworzyła się z głośnym zgrzytem, ukazując ukryty wewnątrz pagórka pokój. Niewielki schron, pod którego ścianami stało kilka półek, w większości pustych, a na suficie wisiała zapalona lampa., chyba napędzana magią. Queelo nie czekał, aż reszta się przyjrzy, tylko przecisnął się przez otwór i wszedł do środka. Musiał się kulić, by nie uderzyć głową w sufit, jednak wyglądało na to, że pomieszczenie wewnątrz było nieco większe, niżeli wydawało się z zewnątrz. Usiadł pod ścianą i dopiero wtedy przeniósł spojrzenie na skonfundowane twarze towarzyszy.
— Na co czekacie? — zapytał z lekkim zirytowaniem. — Wszyscy się zmieścicie. No chyba, że wolicie jak idioci nocować na zewnątrz i dać się zabić. Wasz wybór.
Po tych entuzjastycznych słowach, zdecydowali się jednak wcisnąć do środka. Rzeczywiście było tam na tyle miejsca, iż byli w stanie się usadowić, aczkolwiek nie na tyle, by nie stykać się przy tym ramionami. Ihoo nie miała żadnego problemu, by siedzieć tak blisko brata, ale Mikky, która zajęła miejsce po drugiej jego stronie, wolała władować się na Nassie’ego. Eiiry jako ostatni wszedł do środka i stanął niezręcznie przy drzwiach. Queelo tylko machnął na niego ręką.
— Zamknij je.
— Nie… nie powinniśmy wystawić warty? — zawahał się jednak Eiiry.
— Nic nie otworzy tych drzwi — prychnął Queelo. — Możesz przekręcić zamek, jeśli się obawiasz. Ale o ile ktoś nie wie o ich istnieniu, to nie ma szansy ich znaleźć.
— Na pewno?
— Tak. Zamknij.
Jego słowa brzmiały jak rozkaz. Eiiry wzdrygnął się i natychmiast posłuchał. Po chwili zastanowienia przekręcił też zamek. Dopiero po tym w końcu usiadł na podłodze, kuląc się w kącie przy drzwiach. Można by pomyśleć, że gdy drzwi zostaną zamknięte, wewnątrz zrobi się ciemnej, jednak lampa na suficie zaświeciła jakby jaśniej, by wyrównać różnicę. Nassie spojrzał na nią, marszcząc brwi. Zdecydowanie była magiczna.
— Kto w ogóle zbudował to miejsce? — zapytała Mikky, wypowiadając pytanie które uformowało się w jego głowie na głos.
— Mój znajomy — odpowiedział Queelo. Może to i lepiej że Mikky zadała to pytanie. Gdyby to był Nassie, prawdopodobnie zostałby zbyty ciszą. — Nawet można powiedzieć, że jeden z waszych. Po tym, jak odszedł z pracy w Twierdzy, postawił sobie za zadanie, że zbuduje tyle schronów, ile tylko się da. Miał łatwiej niż reszta z nas, bo mógł stawiać portale swoją Zdolnością. Ale dawno go nie widziałem. Pewnie dał się zabić gdzieś po drodze.
Teraz to Ihoo wyglądała na zaskoczoną.
— Jak ktoś, kto stawia portale, może dać się zabić?
— A kto go wie? — Queelo wzruszył ramionami. — Zawsze był trochę głupi. Uważał się za niezniszczalnego więc pewnie coś go w końcu ugryzło. A może po prostu nie trafiłem na niego, bo zajął się stawianiem jakiegoś nowego schronu.
Allois miał bardzo niewyraźną minę. Chyba chciał coś powiedzieć, jednak postanowił się powstrzymać, pamiętając poprzednią rozmowę.
— Radziłbym się wyspać — postanowił zakończyć rozmowę Queelo, widząc, że nikt inny nie pali się do zadawania mu pytań. — Kolejne dni nie będą aż spokojne. Infery z doliny nie lubią jak ktoś wchodzi na ich tereny.
Proszę, z łaski swojej, nie kopiować. Dziękuję.